Pierwsza faza zmiany
Andrzej Duda, musi najpierw porzucić rolę zakładnika duopolu, by zaktywizować Polaków. Jeśli nie zdoła, to stanie się ledwie przygrywką do kolejnych etapów pokoleniowej zmiany
Gratulacje dla Andrzeja Dudy! Wygrał hasłami nadziei i zmiany. O ile rzeczywiście chce być im wierny, to stoi przed wielkim dylematem. Jeśli zaś tylko tak sobie o nich mówił, to grozi nam kolejny rozdział antypolityki – tym razem nie plastikowej Platformy, a plastikowego PiSu.
Wbrew wyborczej retoryce przed nowym prezydentem stoi przede wszystkim zadanie kontynuacji, czyli wzmacniania bezpieczeństwa oraz odwołania większości szalenie kosztownych przedwyborczych obietnic. To będzie trudne, bo Andrzej Duda będzie obejmował urząd w czasie, kiedy PiS toruje sobie drogę do władzy, a wyborcy, którzy podejmą decyzje jesienią w trakcie wyborów parlamentarnych, będą już teraz patrzeć mu na ręce. Póki co rozdaje kawę, ale co z tymi, którzy przyjdą się upominać o obiecane przywileje?
Jeśli zdecyduje się na taktyczne przeczekanie, może wpaść w pułapkę tłumaczeń, że obietnic nie spełni, bo nie pozwala na to obecna konfiguracja władzy. Postąpiłby roztropnie, stopniowo się z nich wycofując. Tylko czy będzie w stanie to zrobić, nie demobilizując jednocześnie wyborców PiS? Czy będzie potrafił wspierać PiS, nie zaprzeczając deklaracjom o prezydenturze otwartej? Oby potrafił wybić się na deklarowaną przez siebie niezależność i zawalczył wraz ze swoim środowiskiem o przywództwo na prawicy. Wówczas naprawdę stanie się prezydentem nadziei i zmiany. Jeśli skorzysta z momentu i będzie potrafił tego dokonać, posyłając na emeryturę całą generację PiS, to jego wygrana będzie miała sens jako pierwsza faza zmian, które i tak nieuchronnie nadejdą. Na razie tego sensu nie widzę.
Zawiedziona nadzieja mobilizacji
Jeszcze na długo przed tymi wyborami wiele było głosów liczących na włączenie do gry tych dotychczas wykluczonych. Podczas samej kampanii środowisko krakowskich Pressji ogłosiło nawet, że wykluczeni to oni – i to z dziada pradziada. Nawet wbrew niektórym naszym nadziejom Polacy się nie zmobilizowali. To nie było odrodzenie obywatelskie. Frekwencja nie przekroczyła dotychczasowej średniej wyborów prezydenckich. Nadal więcej niż 40% wyborców pozostało w domu.
Być może dlatego, że program obydwu kandydatów był tak podobny. Z pewnością natomiast jest to wypalający efekt duopolu PO i PiS. Przypomnę, że do tej pory najwięcej obywateli poszło do wyborów w 1995 r. (68%), kiedy kandydatów dzieliła największa rozpiętość ideowa. Wybieraliśmy wówczas między kandydatem postkomunistycznej lewicy i anty-komunistycznym przywódcą Solidarności.
Brak realnych alternatyw ideowych i pokoleniowy zastój w polityce zapowiadały tegoroczny bunt i zapewne nie jest to bunt ostatni. Nienawiść do dzisiejszej klasy politycznej jest tak wielka, że na samą myśl Polaków ogarnia demon hejtu. Chyba wszyscy, często wbrew sobie, gorąco dyskutowali ostatnio o polityce. Tyle że zapewne najbardziej rozpolitykowany naród Europy ma zarazem najniższy wskaźnik uczestnictwa w partiach politycznych.
A i ten spada. Gorzej jest tylko na Łotwie. Polacy nie lubią brać odpowiedzialności za sprawy wspólne, lubią pozostawać antypolityczni. Dużo bardziej niż inne narody wolą, by pełną odpowiedzialność za ich wolność wziął kto inny.
Wskaźnik uczestnictwa Polaków w partiach politycznych wynosi bowiem pięciokrotnie mniej niż średnia Europejska – u nas to 0,8%, czyli niecałe 300 tys. osób (badania GUS – plik PDF). I spada. Spada zresztą w całej Europie, choć u nas praktycznie nie ma już z czego.
Nadzieja na zmianę, czyli brak idei
Wszyscy są już zmęczeni wojną o nic. Ideowe fundamenty obecnych partii się wyczerpują. To była żyzna gleba do zaorania i w tym zadaniu naprawdę skuteczni byli dwaj kandydaci – rywale Bronisława Komorowskiego. Paweł Kukiz zaoferował gorący spór, gdy tymczasem Andrzej Duda PiS-owską odmianę ciepłej wody w kranie, tylko że w przeciwieństwie do PO potrafił jeszcze znaleźć potrzebujących jej odbiorców. Ostatecznie wygrał z hasłem zgody na ustach.
To trochę jak w Dniu Świra, kiedy Marek Kondrat mówi w Sejmie o naiwnym marzeniu o Polsce bez podziałów, bo tylko zgoda buduje. Marzenie o zgodzie sprzedawane w zakończonej właśnie kampanii tworzy iluzję, która jest fundamentem antypolityki. Spór jest zły z natury – te słowa przypadają bohaterowi odgrywanemu przez Kondrata.
Czyim prezydentem będzie zatem Andrzej Duda? Oby się nie okazało, że jedynie sfrustrowanych i niezaradnych Adasiów Miauczyńskich. Nie wierzę w budowę partii „z wkurzenia”, jakich awangardą jest Kukiz. Choć wypchnęła go w górę potężna siła, to wątpliwe, żeby obecnie była zdolna się zinstytucjonalizować – póki silne są PO i PiS, nadal wystarczająco sprawne w zawłaszczaniu idei, nawet z przeciwstawnych obozów.
Nowe idzie
Nadzieją są wobec tego nowe partie rozpoczynające właśnie swoją drogę do Sejmu. Razem oraz NowoczesnaPL są wystarczająco różne, by wyłamać się z dominacji duopolu i zawalczyć o głosy. Są wystarczająco świeże i to w ich powstaniu upatruję największych szans na nowy rozdział w polskiej demokracji. Mają jednak przed sobą tak samo poważne zadanie, jak prezydent elekt. Polega ono na przełamaniu masowego odwrotu od wszystkiego, co ma związek z polityką.
Przy obecnej strategii zawłaszczania pola przez dwie kluczowe partie margines polityczności stale się powiększa, a wraz z tym procesem rośnie potencjał buntu i nowych ruchów politycznych. W dużej mierze od losów nowej prezydentury będzie zależało, kiedy ten margines osiągnie masę krytyczną. Może to będzie dopiero za pięć lat, a może już właśnie jesienią. Weszliśmy właśnie w pierwszą fazę zmiany.