Paragraf sto dwadzieścia dwa
Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej nie nakłada na jej obywateli ani obowiązku, ani nawet nie zawiera sugestii, żeby byli dla siebie zwyczajnie mili. Co nie jest zabronione, jest dozwolone - więc z prawa do chamstwa czerpiemy pełnymi […]
Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej nie nakłada na jej obywateli ani obowiązku, ani nawet nie zawiera sugestii, żeby byli dla siebie zwyczajnie mili. Co nie jest zabronione, jest dozwolone – więc z prawa do chamstwa czerpiemy pełnymi garściami.
Piątek, centrum Warszawy, południe. Ruchome schody transportują ciała pasażerów w stronę peronu, prosto w objęcia oczekujących kontrolerów biletów. Tym razem samotny kanar upolował trzy dziewczyny. Przechodząc słyszę, jak gestykulując próbują mu coś tłumaczyć po angielsku. On kręci głową, pokazuje, że nic nie rozumie.
– Sto dwadzieścia dwa złote – mówi do jednej z dziewczyn. Bardzo głośno i bardzo wyraźnie, jakby od tego miała się nauczyć polskiego.
Podchodzę i proponuję tłumaczenie. Okazuje się, że trzy Włoszki mają bilety ulgowe, ale tylko jedna ma polską legitymację studencką. Dwie kupiły bilety ze studencką zniżką, bo mają włoskie dokumenty, w których wpisano: studentezza. Szybko sprawdzam w Internecie. Niestety, zgodnie z prawem to kontroler ma rację. Próbuję przekonywać, że to zwykły błąd, że dziewczyny mogą przecież kupić normalne bilety, że to sprawa wizerunku naszego kraju, ale ten kraj w osobie Pana Kanara pozostaje obojętny. Na domiar złego pojawia się drugi, jakby wyższy stopniem. Kapitan Kanar, czy jak. Szybko sprawdza dokumenty raz jeszcze.
– Handryd twenti tu! Ju end ju! – wyrokuje, wytykając bezczelnie dziewczyny palcem.
– I think I don’t have enough money – mówi jedna z nich, wyraźnie przestraszona. Pokazuje portfel, w środku kilka eurobanknotów i żadnych polskich złotych.
– There is bankomat! – wykrzykuje jej w twarz Kapitan Kanar. Jakby przejrzał jej spisek, kłamstwo, próbę przestępstwa. Podczas gdy gołym okiem widać, że jest zagubiona i przestraszona. Nie rozumiem, dlaczego on się tak zachowuje. I nie wiem, skąd wytrzasnął ten akcent. Czarne charaktery w filmach o Batmanie powinny tak mówić. – Handryd twenti tu! You! Go!
Odchodzą, zostaję. Sto dwadzieścia złotych, czyli trzydzieści euro. To nie jest tak dużo, nic im nie będzie. Trudno. Trudno. No, trudno… Ale siedząc w wagonie żuję przekleństwa. Mimo, że zgodnie z prawem mieli rację, siedzę i się wściekam. Dziady jedne. Buce tępe. Biurokraci w skórzanych kurtkach. Za głupi, żeby w mafii taksówkarskiej obrabiać pasażerów na lotniskach, odnaleźli się na peronie metra, skubiąc kogo popadnie w imieniu samorządu. Pewnie dostają po dyszce od takiego mandatu, więc stoją, łyse sępy, i polują na pasażerów. Im słabszy, tym lepszy. Nie przykro nam, ale musimy, nie głupio, takie prawo. Nie. Bankomat! You! Go! On nawet nie wie, że to jest tryb rozkazujący, nie jest w stanie pojąć, jak to brzmi. Pozostaje się cieszyć, że nie wydziera się tam Hende hoch! Italian raus! Bankomat lager!
Psiakrew, i to w moim imieniu! W moim imieniu, obywatela Rzeczypospolitej, te dwa frędzle u fartucha społeczeństwa zachowują się wobec gości niegrzecznie, niemiło i nieetycznie, bezczelnie i podle wykorzystując ich słabość. W moim przekonaniu obowiązkiem funkcjonariusza publicznego – a nikt mnie nie przekona, że kontroler biletów nim nie jest – jest pomagać, a nie tępo rąbać. Jak to było zgodne z prawem, do bani takie prawo! Przecież dzięki postawie tych wyskrobków z etyki codziennej trzy dziewczyny z Włoch już wiedzą, że Polska jest krajem, w którym trzeba uważać, bo tu się poluje na ludzi. Zły bilet – chamstwo i kara. Więc lepiej nie ryzykować. Lepiej nie wierzyć. Nie ufać. Liczyć na siebie. Myśleć o sobie – i tylko o sobie. One już wiedzą, co Polacy pchają w te swoje gumowate pierrodżi. Ludzkie mięso. Mielonych frajerów, którzy dali się złapać. Opowiedzą o tym debilnym mandacie każdemu, kto po powrocie do Włoch zapyta je: jak było? Każdemu.
Przystanek dalej dochodzę do wniosku, że w zasadzie to należało ich przekupić. Dać tym czopom do budżetu miasta po dwie dychy, żeby się od nieszczęsnych Erasmusów odczepili i przestali psuć wizerunek mojego miasta i mojego państwa. I walać buciorami moje poczucie tego, co dobre, a co złe. Zapłaciłbym te kilkadziesiąt złotych za to, żeby pozbyć się tego obrzydliwego poczucia bezradności, kiedy w mojej obecności, w moim imieniu i za moje podatki te dwa ślepe zaułki cywilizacji pokazują Polskę jako miejsce, gdzie się rypie każdego ile wlezie.
To jest choroba! To trzeba leczyć! Bo albo się pozagryzamy, albo zagryzie i zadepcze nas nasze własne państwo, na dodatek w naszym imieniu.
Po dwóch kolejnych przystankach stwierdzam, że to niemożliwe, że miałem do czynienia z patologią. W konstytucji musi być przynajmniej sugestia, żeby obywatele Rzeczypospolitej byli dla siebie mili, a jej funkcjonariusze – obowiązkowo pomocni i dbający o dobro wspólne. Również to rozumiane jako poczucie bezpieczeństwa i budzący zaufanie wizerunek państwa. Sprawdzam. No i nie ma. Czyli mamy prawo być wobec siebie chamscy? Co nie jest zabronione, jest dozwolone? Więc puszczajmy sobie wzajem bąki w twarz. Bo wolno.
Przecież to nie tak ma być. Ja chcę, żeby taki Pan Kanar miał obowiązek bycia miłym. Żeby nie czaił się na tym peronie jak hiena z Króla Lwa, z widocznym z samej góry schodów zamiarem skoszenia każdego, kogo będzie się dało skosić. Chcę, żeby jego zadania zostały tak sformułowane, aby odesłał te dziewczyny na górę po właściwy bilet. I jeszcze chcę, żeby poszedł z nimi i pomógł im obsłużyć automat. Z uśmiechem. Po prostu.
Chcę też, żeby to właśnie za takie zachowanie, a nie za tępe wystawienie mandatu, był premiowany. Nam byłoby lepiej, i jemu lepiej, gdybyśmy mogli się tak traktować – bo przecież wtedy byłoby miejsce również na szacunek do kontrolera biletów. Za to, że dba, żebyśmy się na nasze metro solidarnie składali.
Chciałbym więc, i tego bym chciał najbardziej, żeby to, czy panowie Kanarowie mają czym nakarmić pisklęta ze swojego nieheteronormatywnego związku, nie zależało od tego, czy skoszą te Włoszki na dwieście pięćdziesiąt złotych, czy nie. Bo mam graniczące z pewnością przekonanie, że Kanarów ten system traktuje tak samo, jak oni traktują pasażerów – bezwzględnie, surowo, bez szacunku, po prostu podle.
Bo to nie oni są winni. Trzeba pamiętać, i nie wolno zapominać, że to nasze społeczeństwo stworzyło Kanara i Kapitana Kanara. Taką robotę im daliśmy my, obywatele Rzeczypospolitej, my, mieszkańcy samorządnego miasta stołecznego Warszawa. Między innymi wtedy, gdy nasze elity nie wpisały do nowej, demokratycznej Konstytucji ani jednego słowa o uprzejmości. Jakby to nie była wartość publiczna – a przecież jest.
Andrzej Leder w “Gazecie Wyborczej” mówi Grzegorzowi Sroczyńskiemu, że polskie elity (…) zamknęły się w świecie stworzonym dla siebie, gdzie jak ktoś ma dwie ręce, to sobie poradzi. Ten świat (…) nie jest zainteresowany tym, że inni szans nie mają. Mam wrażenie, że Leder nie docenił braku wyobraźni i okrucieństwa polskich elit.
Twierdzę, choć trudno tego dowieść, że polskie elity ze swojego zamknięcia z pewną przyjemnością obserwują, jak pozbawieni szans walczą, jak się zagryzają, jak wspinają się sobie po plecach i jak odgrywają na sobie frustrację, którą powinni odegrać na elitach. Na przykład za to, że zarządziły w Polsce ten dziki, premiujący chamstwo kapitalizm, który relacje państwa i obywatela zamienia w polowanie na frajera.
I mam jeszcze nadzieję, że te polskie elity to zrozumieją – bo jeśli nie zrozumieją, to słono za to zapłacą. Stanie się to wtedy, gdy pozbawieni szans zrozumieją, kto gwizdnął wszystkie zabawki. Nie poproszą wtedy o ich zwrot. Historia uczy, że elity usłyszą wtedy krótkie ciao!