Pantomima nędzarzy
Kilka lat temu Marcel Peres, wybitny interpretator muzyki dawnej, ale przede wszystkim gorliwy chrześcijanin, apelował o głęboką reformę muzyki kościelnej. Pytał otwarcie: „jak chcemy nawrócić niewierzącego lub muzułmanina, serwując mu jedną z naszych żałosnych piosenek?”. […]
Kilka lat temu Marcel Peres, wybitny interpretator muzyki dawnej, ale przede wszystkim gorliwy chrześcijanin, apelował o głęboką reformę muzyki kościelnej. Pytał otwarcie: „jak chcemy nawrócić niewierzącego lub muzułmanina, serwując mu jedną z naszych żałosnych piosenek?”. Muzyka w kościele nie jest problemem wewnętrznym Kościoła. To problem miejsca, jakie chce i jakie powinien zajmować w polskiej kulturze.
22 listopada tego roku kardynał Stanisław Dziwisz w liście skierowanym do księży, organistów, dyrygentów kościelnych chórów i wiernych Archidiecezji krakowskiej napisał:
w naszych świątyniach ma miejsce wiele koncertów muzyki religijnej, ale niestety odbywają się także koncerty muzyki świeckiej. Nieuszanowana jest sakralność miejsca. Zapominamy, że kościół nie jest miejscem, w którym może zmieścić się każdy rodzaj muzyki. (…) zdecydowanie mówię „nie” dla praktyk wykorzystywania sakralnego miejsca do celów niezgodnych z zamierzeniem. Nic, co świeckie, nie powinno bowiem mieć miejsca w naszych świątyniach. (…) W 1987 roku Kongregacja Dyscypliny Sakramentów wydała dokument „O koncertach w kościele”, który miał służyć dla właściwego zrozumienia koncertów organizowanych w świątyniach katolickich. Niestety, dokument ten poza teorią nie wszedł właściwie w życie. Precyzuje on, pod jakimi warunkami można zorganizować koncert w kościele, przypomina o konieczności sakralnego programu, w bardzo szczegółowy sposób przypomina, dlaczego w świątyniach katolickich organizować można tylko koncerty muzyki sakralnej. (…) Trzeba odnowić ową świadomość piękna muzyki kościelnej – w skarbcu Kościoła jest jej bardzo wiele – takiej muzyki, która została stworzona dla Kościoła i sprawowanej w nim liturgii. Tylko taką warto propagować w naszych świątyniach.
Kiedy przeczytałem po raz pierwszy przytoczone wyżej słowa, poczułem się zupełnie bezradny wobec dziwiszowej ignorancji. Nie po raz pierwszy kardynał komunikuje treści nie tyle kontrowersyjne, co w otwarty sposób absurdalne. Piszę o tym z pełną powagą, bo nie jest to wewnętrzny problem Kościoła. To problem miejsca, jakie chce i jakie powinien zajmować w polskiej kulturze.
Od Michała Anioła do Lichenia
Z punktu widzenia autonomii Kościoła w kwestii wykorzystywania świątyń do celów pozaliturgicznych wszystko jest właściwie w porządku. Katoliccy duchowni mają prawo i obowiązek dbać, by przestrzegane były przepisy regulujące organizację koncertów w kościołach – choćby zawarte w dokumencie z 1987 roku. I nikomu nic do tego; tak się przynajmniej wydaje.
Nie wiem, jak w seminariach duchownych wygląda kurs filozofii, ale mnie podczas studiów uczono, że im bardziej jakiś pogląd wydaje się oczywisty, tym większe prawdopodobieństwo, że jest obiegowym komunałem lub po prostu fałszem. Na przywołany przez Dziwisza problem nie patrzę z perspektywy kościelnego prawa – jestem ateistą i takie regulacje niezbyt mnie interesują. Ale bardzo mnie interesuje zaangażowanie ważnych społecznych instytucji w dbanie o poziom polskiej kultury.
Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Kościół katolicki przestał pełnić kulturotwórczą rolę, która na przestrzeni dziejów, nawet wśród ideowych przeciwników, zjednywała mu licznych sympatyków. Malarstwo religijne wszystkich epok, przepiękne sakralne budowle rozsiane po całej Europie, wreszcie muzyka wybitnych kompozytorów, stanowią najcenniejsze dziedzictwo całego zachodniego świata. Niemniej jednak wszystko to należy do przeszłości. O obecnym upadku sztuki religijnej świadczy wiele zjawisk. W Polsce doskonałym przykładem jest choćby wyjątkowo szpetna bazylika w Licheniu. Ten ogromny budynek jest eklektycznym zlepkiem architektonicznych i dekoratorskich stylów, które łączy jedynie gigantomania jego twórców. To zapierająca dech w piersiach kwintesencja kiczu.
Stan muzyki kościelnej jest wręcz opłakany. Od dawna już nie powstają nowe liturgiczne kompozycje, w parafiach zaś najczęściej muzykują tylko amatorzy. Wykształceni instrumentaliści i śpiewacy nie znajdują w nich zatrudnienia, mimo że przynajmniej największe parafie byłoby stać na wyrafinowaną dźwiękową oprawę nabożeństw. Przyczyna takiej sytuacji jest jedna: hierarchom na tym nie zależy. Kiedy więc Dziwisz pisze: „Niech nasze świątynie rozbrzmiewają pięknym śpiewem wiernych, polifonią dawną i nową śpiewaną przez nasze chóry, bogatą literaturą organową oraz grą na innych instrumentach, która jest liturgicznie poprawna”, posługuje się pustą, bezwartościową retoryką. Niby gdzie rozbrzmiewa ta piękna muzyka? Aby zabrzmiała, trzeba wiedzieć, czego się oczekuje i za to zapłacić, jak czynili to kościelni dostojnicy w przeszłości.
Tymczasem nawet podczas mszy pogrzebowej prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego małżonkę podano wiernym niestrawny koktajl, w którym znalazły się wymieszane bez ładu i składu fragmenty dzieł Mozarta, Fauré i chorału gregoriańskiego oraz nieodłączna „Bogurodzica”. Ale przecież nikt się nie zorientował, z kardynałem Dziwiszem na czele, bo nikogo to tak naprawdę nie obchodziło!
Owo zatroskanie o godne wykorzystywanie sakralnej przestrzeni katolickich świątyń poprzez wykluczenie świeckiego repertuaru przypomina rozpylanie zasłony dymnej, tak by nikt nie dostrzegł, na czym polega istota problemu. A jest nią postępująca estetyczna ignorancja kleru. Dziwiszowi nie przychodzi do głowy myśl, że twórczość Beethovena, Chopina, Stańki czy Możdżera to co prawda muzyka pozbawiona zazwyczaj bezpośrednich odniesień religijnych, ale z pewnością szanująca sakralną przestrzeń świątyni. Z pewnością bardziej niż koszmarne piosenki powstałe w trakcie boomu spotkań w Teizé, nie wspominając o muzykowaniu propagowanym przez Arkę Noego.