Osiedleni
O wielu twarzach warszawskiej Białołęki: wiejskiej i miejskiej, przyjezdnej i zakorzenionej, deweloperskiej i obywatelskiej, opowiada Justyna Kłos. Miejsce, w którym mieszkam, czyli Warszawska Białołęka, jest socjologicznie bardzo różnorodną dzielnicą. Większość położonych w jej dzisiejszych granicach […]
O wielu twarzach warszawskiej Białołęki: wiejskiej i miejskiej, przyjezdnej i zakorzenionej, deweloperskiej i obywatelskiej, opowiada Justyna Kłos.
Miejsce, w którym mieszkam, czyli Warszawska Białołęka, jest socjologicznie bardzo różnorodną dzielnicą. Większość położonych w jej dzisiejszych granicach terenów, przyłączonych do Warszawy w 1951 roku, ma długą tradycję rolniczą. Jednak wraz z rozwojem przemysłu w szybkim tempie zaczął zmieniać się krajobraz tego miejsca oraz jego struktura demograficzna. W latach 70. XX wieku rozpoczęto budowę Tarchomińskiego Zespołu Mieszkaniowego – blokowiska przewidzianego na 27 tysięcy mieszkańców. Od tego czasu budowane są kolejne osiedla wielkomiejskie oraz szeregi domów jednorodzinnych, bezpowrotnie wypierające rolnictwo. Choć Białołęka ulega silnemu procesowi przekształcania przestrzeni wiejskiej w przestrzeń miejską, do dziś z niektórych tarchomińskich bloków można zobaczyć pola uprawne, co ciekawie ilustruje zdjęcie satelitarne, przedstawiające północne tereny Nowodworów. Wiejsko-miejski charakter dzielnicy znalazł wyraz także w jej herbie.
Na terenie Białołęki zamieszkują więc społeczności wyjątkowo zróżnicowane. Ludność żyjąca tu od pokoleń zamieszkuje głównie obszar położony na wschód od Kanału Żerańskiego oraz północne tereny dzielnicy. Mieszkańcy budownictwa wysokiego zasiedlają zachodnią stronę ulicy Modlińskiej – Tarchomin i Nowodwory.
Miejska pustynia
Kwestią, która wprawia w poirytowanie chyba wszystkie grupy społeczne żyjące na Białołęce, zarówno po prawej, jak i po lewej stronie ulicy Modlińskiej, są powstające jak grzyby po deszczu nowe budynki mieszkalne. Są to osiedla domów jednorodzinnych oraz osiedla zamknięte: ogrodzone, strzeżone, o niskiej zabudowie, zamieszkane głównie przez ludzi zamożnych. Irytują z różnych powodów – „białołęczan” na skutek psucia krajobrazu, wtłaczania bloków w przestrzeń, która mogłaby spełniać rozmaite, bardziej przyjazne dla nich funkcje; przyjezdnych natomiast dlatego, że zostają one oddawane do użytku bez uwzględnienia niezbędnej infrastruktury.
Artykuły w lokalnych gazetach oraz w Internecie od kilku lat huczą o braku podstawowego zagospodarowania nowo powstających białołęckich osiedli oraz przestrzeni wokół nich. Jak twierdzą zdesperowani mieszkańcy: dzielnica rozrasta się wbrew wszelkim zasadom zrównoważonego rozwoju. Miejscy urzędnicy właściwie rzucili Białołękę na pastwę deweloperów. Jest to zdanie bardzo trafnie określające kierunek działania władz. Białołęka nie jest jednak pod tym względem wyjątkowa, podobne tendencje obserwują Lech Mergler i Kacper Pobłocki, autorzy tekstu Nic o nas bez nas: Polityka skali a demokracja miejska, którzy zauważają, że „administracja miejska bardzo często wspiera interesy prywatnych firm, nie zaś mieszkańców”. Owo biznesowe podejście skutkuje spychaniem na margines potrzeb wciąż tłumnie osiedlającej się ludności. W ramach tej logiki miasto musi przede wszystkim przynosić zysk, a wszystko, co nie daje zysku bezpośrednio, jest traktowane po macoszemu.
Mieszkańcy Białołęki, z którymi rozmawiał Marek Tralewicz, jeszcze całkiem niedawno skarżyli się, że „kolejne osiedla powstają niczym archipelagi, a wciąż nie ma tu ani jednej publicznej przychodni, ośrodka pomocy społecznej, kultury czy sportu, biblioteki, placu zabaw, posterunku policji ani straży pożarnej”. Do najbliższych instytucji tego typu trzeba udać się na Tarchomin lub Targówek, choć tereny wschodniej Białołęki zajmują obszar taki jak Wola i Żoliborz razem wzięte. Co więcej, transport publiczny, który pozwalałby na dojazd do urzędu dzielnicy czy przychodni, również nie jest zadowalający. Dopiero w ostatnich latach w głąb osiedla docierają autobusy, choć niektórzy mieszkańcy zmuszeni są do pieszego marszu ponad kilometr do najbliższego przystanku. Władze nie nadążają za rozwojem dzielnicy – brakuje planów infrastrukturalnych i jasnej wizji rozwoju komunikacji miejskiej i drogowej, czego skutkiem są stłoczone do granic możliwości osiedla – koszmary. Piękne brzmią tylko ich nazwy wymyślane przez deweloperów: Białe Łąki, Zielona Dolina, Akacje albo Miasteczko Regaty.
Niemniej jednak, na przestrzeni ostatnich lat coraz śmielej zaczynają dochodzić do głosu żądający swoich praw do przestrzeni mieszkańcy. Powstają liczne stowarzyszenia, ruchy obywatelskie, zwiększa się popularność konsultacji społecznych, następuje pewnego rodzaju odzyskiwanie miasta – wzrastająca chęć mieszkańców do decydowania o sprawach społeczności, której są członkami. Jednym z powstałych na tych terenach stowarzyszeń dbających o interesy „terenów zielonych” jest Moja Białołęka. Do 2013 roku plany zagospodarowania nie uwzględniały w tej części dzielnicy żadnych inwestycji w placówki kulturalne czy rekreacyjno-sportowe. Członkowie stowarzyszenia wraz z mieszkańcami rozpoczęli więc starania o pobudzenie tych obszarów, aby złagodzić spowodowane brakiem tego typu inwestycji poczucie odizolowania społeczności Zielonej Białołęki. Jedną z inicjatyw stowarzyszenia było wywalczenie budowy pierwszego tu placu zabaw. Nie było to przedsięwzięcie łatwe, o czym świadczy wymowny tytuł jednego z internetowych artykułów: Cud w Białołęce: Będzie plac zabaw.
Dwie Białołęki
Obserwujemy więc bardzo pozytywne zmiany w postawie mieszkańców, jednak aby mogły one dokonywać się w coraz większym stopniu, potrzebna jest pewna wspólna tożsamość. Białołęka ze względu na swój „sypialniany” charakter cierpi na deficyt mieszkańców w pełni identyfikujących się z nią. Ludzie tu mieszkający wywodzą się z różnych stron i środowisk. Są to osoby i rodziny, wśród których dopiero tworzą się emocjonalne więzi z miejscową społecznością i miejscem zamieszkania. Wypracowanie wspólnych celów i dialogu między ludnością dzielnicy jest więc utrudnione przez jej duże zróżnicowanie.
Z rozmów z mieszkańcami przeprowadzonych przez Tralewicza wynika, że rdzenna ludność Białołęki tworzy wiejską wspólnotę sąsiedzką, w obrębie której wszyscy się znają. O ludności napływowej, pomimo bliskiego sąsiedztwa, wiedzą bardzo niewiele:
Wszyscy mieszkańcy tu okoliczni się tak dobrze znali i wszyscy ze sobą żyli jak w jednej wielkiej rodzinie. Ci rdzenni mieszkańcy tak żyją nadal, ci nowi już się w to środowisko tak nie wtopią (…). Oni się z nami nie utożsamiają, oni kupują sobie dom, nasze potrzeby ich nie interesują. Nie ma kontaktów typu że stoi się na miedzy i się rozmawia (…). Śmieszne jest jak chodzą sobie z pieskami na smyczy, z jakimiś małpkami – starszych ludzi to szokuje. (Marek Tralewicz, Różnorodność Warszawskiej Białołęki)
Oni – „ci nowi“ – o których mówili respondenci, to nie ludność z budownictwa wysokiego, ale mieszkańcy zamkniętych osiedli. Na Tarchominie społeczność terenów agrarnych w zasadzie nie pojawia się wcale lub tylko po to, aby zrobić większe zakupy.
My tutaj po prawej stronie Modlińskiej nie mamy kontaktu z drugą stroną, mniej mamy z tymi ludźmi do czynienia – większość sprowadza się do tych nowo budowanych bloków. Jeśli chodzi o te nowo powstałe osiedla domków jednorodzinnych kontakt jest bardzo ograniczony, bo jakby jest zupełnie inna struktura tych osiedli: są płoty, bramy zasuwane, domofony, to jest ruch tylko samochodowy, rano i po południu. Średnia wieku – raczej młodzi, jeszcze dzieci nawet nie chodzą do szkoły, dobrze sytuowani ludzie. (Tamże)
Z kolei społeczność budownictwa wysokiego, jak i nowo powstających osiedli domów jednorodzinnych zazwyczaj niczym nie różni się od innych warszawiaków. Pracują przeważnie poza granicami dzielnicy, Białołękę traktując jako „sypialnię”. Mieszkańcy Tarchomina zwykle nie odwiedzają prawej strony dzielnicy, ponieważ na osiedlu niczego im nie brakuje. Są tu sklepy, przychodnie, szkoły, boiska, kościoły, Urząd Dzielnicy, Białołęcki Ośrodek Kultury, a nawet idealne do spacerów parki i tereny leśne nad Wisłą.
Starsi respondenci nie wierzą, by ich pokolenie mogło zintegrować się z ludnością napływową, przyznają, że być może dopiero ich dzieciom uda się nawiązać bliższe relacje z dziećmi „przyjezdnych”. Do kontaktów między społecznościami zaczyna jednak dochodzić, choć nadal nie można mówić o jednolitych potrzebach „białołęczan”. Mieszkańcom tarchomińskich bloków brakuje kina czy kawiarni, społeczności Zielonej Białołęki raczej asfaltu i oświetlenia na niektórych drogach, jak też wspólnej przestrzeni publicznej. Organizują się więc najczęściej z powodu nieudolności władz i prowadzonej przez nie polityki – traktowania miasta jako przedsiębiorstwa. Szerokie porozumienie mieszkańców (spowodowane nie tylko pewnymi wadami w posunięciach rządzących), jest jednym z warunków zwiększenia poczucia zakorzenienia i możliwości samostanowienia na zasiedlonych przez nich terenach.
Jak wziąć odpowiedzialność za Białołękę
Drugim niezbędnym aspektem jest odpowiednie podejście ze strony władz dzielnicy. Częstą praktyką rządzących jest przeprowadzanie konsultacji nie w celu umożliwienia realnego uczestnictwa mieszkańców w podejmowaniu decyzji, a jedynie po to, aby poinformować ich o przygotowywanych planach i dokumentach. Znakomitym przykładem, choć tylko pośrednio związanym z białołęckimi osiedlami, jest tu dyskusja dotycząca nazwy mostu – obecnie Marii Skłodowskiej-Curie. Radni zlekceważyli głos mieszkańców, wyrażony w konsultacjach społecznych. Wzięło w nich udział ponad 7000 osób, 80 procent opowiedziało się za nazwą Most Północny. Wynik konsultacji i związane z nimi kontrowersje zostały pominięte w rozsyłanym do mediów komunikacie Urzędu Miasta. Takie przykłady uczą nas – „osiedlonych“, że konsultacje społeczne i projektowanie partycypacyjne wciąż jeszcze często stają się fikcją, a rzeczywistość pokazuje, że najczęściej pomysły mieszkańców są dla urzędników utrapieniem, a nie inspiracją.
Odnoszę jednak wrażenie, że coś w tej kwestii małymi krokami zaczyna zmieniać się na lepsze. Mieszkańcy dochodzą swoich praw już nie tylko poprzez skracanie sobie drogi wydeptaną między bezsensownie zaprojektowanymi chodnikami ścieżką, ale też coraz częściej zaczynają egzekwować swoje prawa do decyzji, większą wagę przykładając do ruchów obywatelskich, rad osiedla czy konsultacji. Władza natomiast zdaje się w coraz większym stopniu liczyć ze zdaniem mieszkańców, na razie może tylko celem uzyskania społecznego poparcia, ale jest to już „dobry początek“. Miejmy nadzieję, że w przyszłości uda się wypracować w tej kwestii pewien rodzaj „złotego środka“.
Odniesienia:
Artur Celiński, Rzeczpospolita Konsultująca, „Res Publica Nowa”, nr 201/202, 2010.
Lech Mergler, Kacper Pobłocki, Nic o nas bez nas: Polityka skali a demokracja miejska, „Res Publica Nowa”, nr 201/202, 2010.
Katarzyna Szymielewicz, Do kogo należy miasto?, „Kultura Miasta. Miasto kulturze”, 4(3), 2008.
Marek Tralewicz, Różnorodność Warszawskiej Białołęki, Wydawnictwo Promotor. Warszawa 2003.