Orkiestra na Titanicu gra coraz głośniej

“Codziennie modlę się o to, by zachować swój wewnętrzny świat, by nie skarłowacieć” – Hermann Hesse W świeżo wydanej książce Edukacja i sfera publiczna (2010, Wyd. Impuls) dwóch radykalnych pedagogów – Henry A. Giroux i […]


“Codziennie modlę się o to, by zachować swój wewnętrzny świat, by nie skarłowacieć” – Hermann Hesse

W świeżo wydanej książce Edukacja i sfera publiczna (2010, Wyd. Impuls) dwóch radykalnych pedagogów – Henry A. Giroux i Lech Witkowski – analizuje kondycję kulturową współczesnego uniwersytetu w społeczeństwach Zachodu. Jak czytamy w tej interesującej publikacji, uniwersytet – zgodnie z jego podstawowym założeniem kulturowym, na którym jest ufundowany – to instytucja o potencjale sprzeciwu. Jego misją kulturową jest przeobrażanie otoczenia społecznego, w tym rynkowego. Studenci i pracownicy naukowi powinni przyswajać wiedzę i tym samym wzbogacać swój kapitał symboliczny. Pozwala on na refleksyjne i krytyczne odnoszenie się do rzeczywistości i na inicjowanie w niej zmian.

Diagnozując kondycję kulturową dzisiejszego uniwersytetu w Polsce, trzeba stwierdzić, że jego podstawowa misja związana z krytyczną interwencją w rzeczywistość zanika. Uniwersytet, przekształcany stopniowo w przedsiębiorstwo usługowe, działające w zgodzie z zasadą racjonalności ekonomicznej, nagradza coraz bardziej postawy instrumentalne i konsumenckie, a nie refleksyjne i obywatelskie. Premiowane są kariera naukowa, dobre stopnie, wartości materialne, a nie rzeczywista wiedza. Pozytywnie wartościuje się uzawodowienie mające przynieść absolwentowi sukces na rynku pracy, a nie rozwija się krytycznej refleksyjności wśród studentów. Skutkiem tego uniwersytet w Polsce staje się coraz bardziej systemem zamkniętym – niezdolnym do krytycznej interwencji w rzeczywistość, bo podporządkowanym doraźnym potrzebom konsumenckim i rynkowym.

Największe deficyty kulturowe są niestety najsłabiej dostrzegane społecznie. Choć instytucje diagnozujące rynek pracy i edukacji w Polsce ogłaszają od lat skok cywilizacyjny, stosowane przez nie przy tej okazji pojęcie „społeczeństwa wiedzy”, w którym ponoć żyjemy, to zgrabna sztuczka retoryczna podtrzymująca dobre samopoczucie urzędników, polityków czy kadry naukowej i gwarantująca kolejne fundusze na ich diagnozy i badania. Wbrew kolorowym słupkom statystycznym wykreowanym na mocy badań społecznych, realnej wiedzy jest w naszym społeczeństwie coraz mniej. To, że wzrasta liczba osób z dyplomem, wcale nie oznacza, że przybywa nam wiedzy. Nie można jej mierzyć ilością studentów, absolwentów czy ilością osób kształconych w trybie ustawicznym. Wiedzą nie jest też użyteczność informacji oswajanych w trybie zapamiętywania, co gwarantuje uzyskanie dobrego stopnia czy zdobycie dyplomu. Niewiele wspólnego z wiedzą ma także zdolność praktycznego wykorzystywania informacji na polu zawodowym. Wiedza to efekt doświadczania i przeżywania treści składających się na kulturę symboliczną, pozwalający na rozwój kapitału symbolicznego, a wiec na wgląd w złożoność rzeczywistości, na rozwój krytycznej refleksyjności, wyobraźni i jakości uzasadnień. Od poziomu kapitału symbolicznego – a nie od miejsca zajmowanego w strukturze społecznej – zależy czyjaś elitarność.

Od jakości realizacji przez uniwersytet idei liberalnego elitaryzmu zależy poziom demokratyzacji sfery publicznej. Niestety, idea ta została zastąpiona współcześnie przez społeczną zasadę egalitaryzmu wartości przeciętnej: uniwersytet może skończyć każdy, nawet pozornie wykształcony półanalfabeta. Ważne, że uzyska dyplom, zawód i dobrze płatną pracę. Uwiedzenie instrumentalną efektywnością widać także po drugiej stronie katedry. Trudno na przykład policzyć, ile „dzieł” naukowych powstało jedynie na bazie intencji zdobycia stopnia naukowego, a których jedyną rolą jest zaleganie na półkach. Oto jak traktowanie wykształcenia, edukacji i rozwoju przy pomocy płytkich kategorii efektywności ekonomicznej i społecznej zabija kulturę jako przestrzeń realnego rozwoju człowieka.

Degradacja kultury i uniwersytetu przez „półkowników” nie sprowadza się jednak jedynie do patologii instrumentalnego traktowania przez nich nauki jako środka do rozwoju kariery naukowej. Wiąże się także z pułapką autorytaryzmu. Powszechne podejście do pojęcia autorytetu wiąże się z uzależnianiem posiadania tego statusu od zdobytego tytułu naukowego lub miejsca zajmowanego w hierarchii akademickiej czy szerzej – w strukturze społecznej. Tym samym zdarza się, że ćwierćinteligenci stają się obiektem czci, a co gorsza – naśladowania, sami wymuszając relacje uległości poprzez wykorzystanie swojej władzy. Na polskich uniwersytetach przed „półkownikami” trzeba stać na baczność, a czasem nawet klękać, bo nie dość, że z profesorem nie wypada się nie zgadzać, to jeszcze sprawuje on władzę, od której zależą losy jego giermków. Groźniejsi dla kultury od analfabetów są pozornie wykształceni ćwierćinteligenci i półinteligenci, jak pisali w Dialektyce Oświecenia Horkheimer i Adorno.

Tymczasem, jak pokazuje Lech Witkowski w swojej niedawno wydanej książce Wyzwania autorytetu w praktyce społecznej i kulturze symbolicznej (2009, Wyd. Impuls), autorytet to ktoś, z kim warto dyskutować, a nie ten, kogo trzeba naśladować lub – co gorsza – hołubić jedynie za społecznie nadany status czy stopień. W tej perspektywie przezwyciężenie pułapki autorytaryzmu – stanowiące warunek konieczny dla rozwoju nauki jako przestrzeni demokratycznej dyskusji – wiąże się z koniecznością otwarcia się na krytyczne renegocjowanie własnych poglądów. Realna praca intelektualna to taka, która odbywa się w myśl sokratejskiej idei, że przyrost wiedzy poszerza przestrzeń niewiedzy, a nie ją znosi. W tej perspektywie jedynie otwarcie na pluralizm autorytetów pozwala na zrywanie z autorytaryzmem własnych sądów. Bez otwartości na krytyczny dialog nie ma szans na bycie czy stanie się autorytetem, niezależnie od miejsca zajmowanego w hierarchii akademickiej: pomimo czołobitności gorliwych apologetów.

Pomimo widocznych problemów polskiego uniwersytetu, które nakazują bić na alarm, orkiestra na Titanicu gra coraz głośniej. „Półkownicy” wesoło klepią się po plecach, zadowoleni z czołobitności swoich apologetów, studenci dostają piątki i dyplomy za zapamiętanie treści podręczników i notatek wykładowców, a urzędnicy propagują hasło „społeczeństwo wiedzy”, chowając swój brak kompetencji do diagnozy rzeczywistości za kolorowymi prezentacjami statystycznymi. Przygotowywana przez rząd reforma uniwersytetu w kierunku prorynkowym niewiele tu zmieni, a nawet może pogłębić widoczne problemy. Główna patologia polskiego szkolnictwa wyższego nie tkwi bowiem w sposobie i jakości jego finansowania (choć to bardzo istotny problem), ale w postawach i mentalności ludzi, którzy go współtworzą. W tym zakresie potrzebna jest aż reformacja i rewolucja.

Hermann Hesse codziennie modlił się o to, aby nie skarłowacieć wewnętrznie. Modlitwę popierał ciężką pracą i działalnością obywatelską: czytał, recenzował, pisał książki, aktywnie walczył z reżimem totalitarnym Niemiec. W jednym ze swoich dzienników napisał nawet, że każda godzina bez książki jest w jego życiu godziną straconą. Co ciekawe jednak, niemiecki noblista nie skończył żadnego uniwersytetu. Może to jest wyjście dla kogoś, kto dzisiaj chce samodzielnie myśleć i refleksyjnie żyć?

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa