Opuszczone koszary w Europie Środkowej
W 1988 roku spotkaliśmy się ze znajomymi w położonej na odludziu wiosce na Wielkiej Nizinie Węgierskiej, by zrobić użytek z naszego ostatniego zakupu, komputera Commodore 64. To była wówczas zaawansowana technologia. Połączyliśmy zachodni, niemiecki dysk […]
W 1988 roku spotkaliśmy się ze znajomymi w położonej na odludziu wiosce na Wielkiej Nizinie Węgierskiej, by zrobić użytek z naszego ostatniego zakupu, komputera Commodore 64. To była wówczas zaawansowana technologia. Połączyliśmy zachodni, niemiecki dysk twardy pochodzący z przemytu z radzieckim telewizorem. Udało się nam na nim zainstalować amatorską kopię gry VHS Raid Over Moscow.
Ślepy zaułek zimnej wojny
W 1988 roku spotkaliśmy się ze znajomymi w położonej na odludziu wiosce na Wielkiej Nizinie Węgierskiej, by zrobić użytek z naszego ostatniego zakupu, komputera Commodore 64. To była wówczas zaawansowana technologia. Połączyliśmy zachodni, niemiecki dysk twardy pochodzący z przemytu z radzieckim telewizorem. Udało się nam na nim zainstalować amatorską kopię gry VHS Raid over Moscow. Naszym zadaniem w grze było wystartowanie myśliwcami, przedostanie się w przestrzeń powietrzną Związku Radzieckiego, a w końcu dotarcie nad stolicę kraju i zbombardowanie Kremla. Mieliśmy do dyspozycji osiem bitów pamięci i powtarzaliśmy naszą akcję przynajmniej trzydzieści razy dziennie. Nie było to zadanie łatwe, ale za to bardzo realistyczne.
Byliśmy przyzwyczajeni do działań wojennych z powietrza: nieopodal naszego miasteczka, na skraju stepów Hortobágy, w miejscowości Kundamaras, znajdowała się największa w Europie Wschodniej radziecka baza lotnicza. Dzięki dorastaniu w takim miejscu z autopsji znaliśmy codzienne przeloty bombowców nad głowami. Jako dzieci pewnie częściej drżeliśmy na dźwięk huku silników samolotowych niż z powodu burzy. Czasami maszyny pojawiały się na niebie w większych grupach i przelatywały nad naszymi ogródkami bliżej niż bociany.
Nasza ulubiona gra komputerowa straciła na znaczeniu rok później, kiedy Moskwa faktycznie została zaatakowana przez obce siły. Zakończenie roku szkolnego zbiegło się z ponownym pochówkiem premiera Imre Nagya, podczas którego młody człowiek o nazwisku Orbán (który dziś jest premierem Węgier) jako pierwszy publicznie domagał się wycofania radzieckich wojsk z kraju. Niedługo potem rozpoczęła się kampania przed pierwszymi wolnymi wyborami, podczas której nowo uformowana opozycja odpaliła swoją sekretną broń przeciwko Sowietom. Opozycyjne plakaty pokazywały tył głowy grubego radzieckiego generała ze zwycięskim podpisem „Towariszi, Koniec”. Opozycja wygrała wybory, a dla nas stało się jasne, że nasi Sowieci nie mają już na Wielkiej Nizinie żadnej przyszłości.
W soboty przyjeżdżali na rowerach do miasta i sprzedawali na targu wszystko, co można było wynieść z koszar. Tymczasem my wiadomościach oglądaliśmy, jak “radzieckie wojska stacjonujące tymczasowo w naszym kraju” wycofują się z Węgier. Odpowiedzią na plakat przedwyborczy stały się naklejone na każdy czołg wizerunki uśmiechniętego chłopca z podpisem “Wszystkiego najlepszego”. Cisza stawała się w naszym mieście coraz mniej niezwykła.
Na początku lat 90. w sumie około 400 tysięcy sowieckich żołnierzy i ich rodzin opuściło kraje Grupy Wyszehradzkiej. Pozostało po nich ponad tysiąc budynków koszarowych i niezliczone ilości wojskowego mienia, jak wynika z wyliczeń lokalnych samozwańczych ekspertów od historii posowieckich baz wojskowych. W ich opowieściach pojawiają się fantastyczne pomysły przeznaczenia tych ogromnych „łupów wojennych” do użytku lokalnych społeczności. Jednak zrealizowano tylko kilka spośród takich pomysłów. Część koszar została przekształcona na budynki mieszkalne, tak jak te w Kluczewie i Chojnie w Polsce oraz Debreczynie i Tököl na Węgrzech. Kilka posowieckich wojskowych baz lotniczych jest dziś używanych jako lotniska cywilne, np. polski Kołobrzeg-Bagicz czy węgierskie Kiskunlacháza. Są też przypadki baz lotniczych, które nadal są użytkowane przez wojsko, jak na przykład Nadarzyce w Polsce i Sliač na Słowacji. Bardzo rzadko zamieniano je w centra kulturalne czy sportowe.
Większość posowieckich koszar nigdy nie została zagospodarowana. Z powodu trudności finansowych oraz redukcji środków na obronę narodową państwa, których to dotyczyło, nie miały zbyt wielkich możliwości inwestowania w te obiekty. Osiągnięcie politycznego kompromisu co do przyszłości koszar dodatkowo utrudniało negatywne nastawienie opinii publicznej. Nieużytkowane nieruchomości przez 20 lat popadały w ruinę. W międzyczasie miejscowi przedsiębiorcy i wielcy potentaci stworzyli sieć powiązań, przejmując każdy obiekt nadający się do użytkowania lub sprzedania. Obecnie ruiny służą do gry w paintball albo jako plenery do kręcenia teledysków czy filmów, podczas gdy lądowiska są niezwykle popularnym miejscem organizowania wyścigów samochodowych i motocyklowych.
Tajemnice ruin
Miasta duchów – tak dziś nazywa się te opuszczone tereny. Na całym świecie jest wiele takich miejsc. Miastami duchów są byłe centra przemysłowe, stacje badawcze, koszary wojskowe, obozy karne, zakłady psychiatryczne czy obszary skażone po katastrofach przemysłowych. Te ślepe zaułki nowoczesności stopniowo stają się miejscami pamięci, upamiętniając same siebie i pozwalając nam zmierzyć się z pomyłkami niedawnej przeszłości. Zwłaszcza w Europie Środkowej puste, obumarłe posowieckie koszary stały się miastami duchów w tym sensie, że obywatele krajów, w których są położone, nie traktują ich jako części własnej historii.
Kiedy bazy były czynne, funkcjonowały jako rozszerzenie militarnej władzy Związku Radzieckiego. Działały jako tereny wojskowe niedostępne dla cywilów, chyba że po uzyskaniu specjalnego pozwolenia. Takie obwarowania rozpalały wyobraźnię mieszkańców okolicy, którzy zastanawiali się, co takiego – zamiast wizji przedstawianych przez oficjalną propagandę – może być ukryte za betonowymi murami i drutem kolczastym. Pojawiały się plotki, w których kumulowały się wszystkie lęki oraz uprzedzenia miejscowych. Istniały legendy o tajnym bunkrze atomowym, rozbrajaniu bomb, które nie dotarły do celu, katastrofach lotniczych, pijaństwie w koszarach, bezlitosnej dyscyplinie, a także żołnierzach i cywilach znikających bez śladu.
Te legendy są wciąż żywe i często przedstawiane jako sensacja w różnych programach telewizyjnych tropiących tajemnice przeszłości. Lubiący przygody turyści, którzy gustują w takich miejscach, za najbardziej interesujące uważają Kłomino i Pstrąże w Polsce, Milovice i Bozi Dar w Czechach oraz Kunmadaras i Szentkirályszabadja na Węgrzech. Takie miejscowości wymienia Szabolcs Kizmus, który w wolnym czasie organizuje wyprawy do koszar dla badaczy-amatorów. Według niego to internet sprawił, że te miejsca są dziś tak popularne – dzięki wpisom na tematycznych blogach, galeriach zdjęć czy forach. Ponure zdjęcia, filmy z melancholijną muzyką oraz osobiste relacje z wypraw są tam nieustannie publikowane jako dokumentacja „szalonych” przygód.
Na tropie byłych żołnierzy
Ci, którzy osobiście znali sowieckich żołnierzy i ich krewnych, nie wierzą plotkom i mają niezły ubaw, gdy temat ich starych znajomych pojawia się w dyskusji. Działa to też w drugą stronę, jak żarliwie zapewnia ekonomista Károly Vándor. Spotkał się on z ogromną pomocą i dobrą wolą mieszkańców i sowieckich żołnierzy, kiedy pytał ich o sytuację przed wycofaniem wojsk. W ciągu 20 lat przeprowadził ponad 2500 wywiadów i zorganizował wystawę w Berkefürdő, miejscowości niedaleko Kunmadaras. Wystawa pokazująca zebrane w czasie poszukiwań przedmioty zdobyła ogromną popularność. Vándor opublikował też dwie książki, które zostały docenione zarówno przez specjalistów, jak i laików. Byli żołnierze uważają go za historyka Południowej Grupy Wojsk. Vándor nie jest jednak historykiem zawodowym. Miał 12 lat, kiedy wojska wycofały się z kraju, a on tak naprawdę nigdy się z tym faktem nie pogodził. Chciał dotrzeć do wszystkich i wszystkiego, co kiedyś miało związek z sowieckimi koszarami. Według Vándora przełomem w tych poszukiwaniach było pojawienie się Internetu, który umożliwił ogromnej liczbie byłych żołnierzy, pilotów, inżynierów nawiązanie kontaktu w sieci i wypowiadanie się na różnych forach. Od nich otrzymał też jasne odpowiedzi na pytania, które nurtowały go od lat.
Vándor w niemal każdym kraju Europy Wschodniej ma swoje alter ego, które podobnie jak on obsesyjnie bada życie w byłych koszarach sowieckich. W Czechach Ales Hottmar właśnie opublikował anglojęzyczną książkę, w której opisuje kontakty Czechosłowaków z wojskami radzieckimi. Natomiast w Polsce Radosław Kacperski, niespełniony wielbiciel lotnictwa, pracuje nad podobną pozycją. Na moje zadane po angielsku pytania woli odpowiadać w języku rosyjskim i mówi, że w jego mniemaniu jest coraz mniej Polaków, którzy chcą zbiorowo potępić Sowietów. Opowiadając o swoich rosyjskich przyjaciołach, którzy kiedyś stacjonowali w Polsce, mówi, że musimy zrozumieć, że utrzymywanie stosunków międzynarodowych nie jest tylko kwestią interesów ogólnopaństwowych, ale też przyjaźni zawartych między obywatelami. Potwierdza, że byli sowieccy żołnierze zawsze lubili swoich gospodarzy, niezależnie od tego, w jakim kraju regionu służyli.
Niemniej jednak Związek Radziecki z każdym krajem członkowskim Układu Warszawskiego miał inne stosunki. Wystarczy wspomnieć interwencje podczas rewolucji na Węgrzech w 1956 roku i praskiej wiosny w roku 1968, bądź oddzielanie w powojennej Moskwie “wyzwolonych” Warszawy i Pragi od “okupowanych” Wiednia i Budapesztu. Między sobą żołnierze podsumowywali swoją służbę następująco: na służbie w NRD się stoi, w Polsce się siedzi, a na Węgrzech się leży.
Badacze tropiący byłych żołnierzy interesują się techniką wojskową oraz strategią organizacyjną i wojskową sowieckich oddziałów, a także ich planami działań wojennych. Faktycznie, Vándorowi udało się rozszyfrować kod używany podczas manewrów wojskowych przeprowadzonych na Węgrzech w 1965 roku. Udało się to właśnie jemu, amatorowi, a nie zawodowym historykom. Prosił mnie, żebym napisał, że badacze-amatorzy – tacy jak on – nigdy nie otrzymują żadnej pomocy od kolegów-profesjonalistów, którzy pracują wyłącznie w archiwach, w ogóle nie szukając kontaktu z byłymi żołnierzami.
Odnajdywanie siebie, gdzie indziej
Wydaje się, że brakującym ogniwem dla miłośników koszar są zupełnie obcy im ludzie, którzy kiedyś mieszkali w bazach wojskowych: ich nieobecność czyni pozostałości zagadkowymi. Dawni mieszkańcy tęsknią natomiast za „najpiękniejszymi latami” młodości, które spędzili w koszarach – przynajmniej to sugeruje mi Vándor, historyk-amator. Osobiste wspomnienia zebrane przez mu podobnych zaludniają puste budynki i ożywiają wydarzenia utrwalone na fotografiach, zrobionych w tajemnicy za murami koszar. Fascynacji wyjaśniają funkcję każdego budynku, pokazują tych, którzy tam mieszkali i pracowali, pokazują też, jak ci ludzi żyli i dlaczego lubili tu być.
Słyszałem o dziewczynie, która zakochała się w rosyjskim żołnierzu, a po uzyskaniu pozwolenia i ślubie przeprowadziła się z pobliskiej wsi do koszar. Słyszałem też opowieść o pamiętnej nocy, kiedy sowieccy żołnierze poprosili o pozwolenie na opuszczenie koszar i obejrzenie zachodniego filmu erotycznego Emmanuelle, który wyświetlano we wsi. Opowieści, teksty i zbiory badaczy-amatorów oraz kilka wystaw zorganizowanych wokół tego tematu mogą poprawić znajomość tego równoległego kiedyś świata.
Nasze sowieckie miasta duchów nie powinny wydawać się nam odstręczające. Jednak byli mieszkańcy, którzy coraz częściej przyjeżdżają w odwiedziny do „starego świata”, są zaszokowani tym, co zastają. Zastają swoje dawne mieszkania w ruinie. Podłogi są zawalone gruzem, farba odchodzi ze ścian. Nie ma ani okien, ani drzwi.
W wirtualnej przestrzeni internetu koszary przyjmują postać idyllicznych i trwałych, choć takie nigdy nie będą. W tych koszarach technika wojskowa jest używana do celów pozawojskowych, nikt nie jest już atakowany. Nie ma tam ogrodzeń pod napięciem, stanowisk wartowniczych ani bram. Wobec braku hierarchii wojskowej wszyscy rozmawiają ze sobą po partnersku: o przeszłości, stanie obecnym i zmianach, jakie zaszły.
Károly powiedział mi: “Jako dziecko, kiedy w domu byłem zajęty graniem w Raid Over Moscow, jednocześnie stanowiłem cel dla sowieckich pilotów z sąsiedztwa, którzy od czasu do czasu odbywali ćwiczenia symulacji wybuchu bomby atomowej. Jednak w tym czasie wszyscy wiedzieli już, że taka bomba nigdy nie zostanie użyta. Całe przedsięwzięcie przerodziło się w ogromną, niesamowicie kosztowną grę. Przynajmniej ciągle można było sobie polatać.”
Z jezyka angielskiego przełożyła Hanna Pieńczykowska
Artykuł ukazał się w trzecim numerze Visegrad Insight.