Odzyskać podstawę społeczeństwa
Nieco ponad rok temu pisałam w "Res Publice Nowej" o kiełkującym ruchu spółdzielni spożywczych, zapoczątkowanym przez Warszawską Kooperatywę Spożywczą. To, co ma stać się w najbliższy weekend, pozostawało wówczas w sferze śmiałych i utopijnych nieco […]
Nieco ponad rok temu pisałam w „Res Publice Nowej” o kiełkującym ruchu spółdzielni spożywczych, zapoczątkowanym przez Warszawską Kooperatywę Spożywczą. To, co ma stać się w najbliższy weekend, pozostawało wówczas w sferze śmiałych i utopijnych nieco marzeń.
A jednak dzięki determinacji spółdzielców i spółdzielczyń, którzy jeździli po Polsce, dwa lata od skromnych narodzin ruchu powstają kooperatywy w wielu miastach, a teraz będą miały okazję spotkać się na I Otwartym Zjeździe Kooperatyw w Warszawie. Przyjadą zarówno przedstawiciele spółdzielni, które już funkcjonują (Lublin, Łódź, Gdańsk), jak i tych, które dopiero się organizują (Poznań czy Toruń). Członkowie i członkinie kooperatyw będą mogli tam poznać działalność i nawiązać kontakt z bardziej doświadczonymi spółdzielcami z Freiburga, Pragi czy Lyonu.
Rok temu pisałam o nadziejach związanych z modelem gospodarki tworzonym przez oddolne spółdzielnie: omijającej pośredników, nastawionej na lokalne i sezonowe produkty, a przez to bardziej egalitarnej i ekologicznej. Dziś, po dwóch latach (mniej lub bardziej aktywnego) uczestnictwa w kooperatywie, chciałabym spojrzeć na rolę spółdzielni z nieco innej perspektywy. Nie znaczy to, że gospodarczy aspekt działalności kooperatyw wydaje mi się mniej istotny, mimo, iż trudno nie przyznać, że kilkaset osób w całej Polsce nie zmieni z dnia na dzień relacji między producentami a konsumentami żywności. Chodzi o coś więcej: o kształtowanie od nowa relacji nas samych z otoczeniem, z innymi ludźmi i przepływającymi pomiędzy nimi dobrami. Chodzi o budowanie lokalnej wspólnoty, ale też odzyskiwanie poczucia kontroli i bezpośredniego wpływu na otaczającą nas rzeczywistość. A dopiero odzyskanie tego wpływu pozwoli nam przecież na dokonanie realnej zmiany.
W latach dziewięćdziesiątych antropolożka Elizabeth Dunn przeprowadziła dwuletnie badania w fabryce przetwarzającej warzywa i owoce Alima pod Rzeszowem wykupionej przez amerykański koncern Gerber. Dunn analizowała konsekwencje, jakie prywatyzacja fabryki miała dla wartościowania pracy, relacji między pracownikami czy stosunków z dostawcami. Badaczka doszła do wniosku, że nowy model gospodarowania wymagał głębokiego przekształcenia myślenia pracowników o sobie jako o osobach. Stawali się oni odizolowanymi, „rozliczalnymi”, odpowiedzialnymi jedynie za własne działania jednostkami, które łatwo można było poddać procedurze oceny efektywności.
Czytając Prywatyzując Polskę, miałam nieodparte wrażenie, że wizja „sprywatyzowanej osoby” nie odnosi się jedynie do pracowników fabryk wykupowanych przez prywatne korporacje w czasach transformacji i zaskakująco dobrze pasuje do dzisiejszych polskich realiów – w jakimś sensie my wszyscy, zwłaszcza ci zatrudnieni na umowach śmieciowych, niepewni swojej sytuacji za kilka miesięcy, jesteśmy efektem pomyślnej prywatyzacji. Pozbawieni wsparcia w społecznych instytucjach, ale także w grupie osób o podobnym położeniu (bo każdy pracuje dziś na własny rachunek), uczynieni w pełni odpowiedzialnymi za własne niepowodzenia (może byliśmy zbyt mało kreatywni, elastyczni czy dyspozycyjni), czujemy się bezsilni, pozbawieni wpływu na to, co dzieje się bezpośrednio wokół nas, nawet kiedy nasz poziom życia wzrasta, a swoboda i mobilność nie mają granic, bo przecież możemy choćby jutro polecieć do Paryża za 30 euro.