Obecność-nieobecność, czyli czyje jest miasto?
„Celem projektu Przestrzeń Miasta jest rozwijanie postaw obywatelskich głównie wśród młodego pokolenia Polaków oraz przeciwdziałanie poczuciu wykluczenia ze społeczeństwa obywatelskiego mniejszości” – piszą na stronie internetowej www.przestrzenmiasta.pl wrocławianie ze stowarzyszenia Młody Wrocław. W 2008 roku […]
„Celem projektu Przestrzeń Miasta jest rozwijanie postaw obywatelskich głównie wśród młodego pokolenia Polaków oraz przeciwdziałanie poczuciu wykluczenia ze społeczeństwa obywatelskiego mniejszości” – piszą na stronie internetowej www.przestrzenmiasta.pl wrocławianie ze stowarzyszenia Młody Wrocław. W 2008 roku rozpoczęli oni projekt, w ramach którego zaczęto tworzyć portal będący wirtualną bazą danych składającą się ze zdjęć antysemickich, homofobicznych czy też rasistowskich napisów na murach – miejsca, w których zostały zrobione są zaś zaznaczane na mapie. Wykluczenie, mniejszości, społeczeństwo obywatelskie to hasła-klucze coraz częściej wykorzystywane przez różne organizacje pozarządowe przy okazji tworzenia projektów. Często działania te mają na celu tzw. wyrównywanie szans czy właśnie przeciwdziałanie wykluczeniu społecznemu. W przypadku projektu Przestrzeń Miasta pytanie brzmi: kto jest wykluczany, a kto wyklucza?
Co jakiś czas media nagłaśniają problem rasistowskich (czy też zwyczajnie wulgarnych) haseł na budynkach znajdujących się w przestrzeni publicznej. Portal, na który każdy anonimowo może wysłać zdjęcie rażącego napisu, umożliwia zaangażowanie się w takie działania osobom, które nie mają czasu na bieganie po mieście z pędzlem i kubłem farby w ramach zorganizowanych akcji, które dzieją się w określonym miejscu, a przede wszystkim czasie. Fotografię można wysłać w dowolnym momencie, a organizatorzy zobowiązują się do przekazania informacji uzyskanych od internautów, policji lub straży miejskiej, która może egzekwować od właścicieli lub administratorów budynków usuwanie napisów. Wykorzystywanie instrumentów państwowych czy też działanie systemowe to jeden z charakterystycznych elementów tego projektu umożliwiający działanie na szerszą skalę. Wykorzystywanie medium, jakim jest Internet, wiąże się jednak także z przesunięciem granic miedzy tym, co lokalne, bliskie, dziejące się w miejscu, z którym mamy codzienny kontakt, a tym, co poza bezpośrednim zasięgiem wzroku.
Miasto, że aż strach
Tworzenie fotograficznej bazy danych powoduje, że napis Jude Raus! nie jest już tylko hasłem wysprejowanym na ścianie sklepu, kiosku czy innego codziennie mijanego budynku, ale także elementem zbioru podobnych i powszechnych treści. Takich napisów, rysunków swastyk czy szubienic z gwiazdą Dawida jest w każdym mieście mnóstwo i – przez swoją powszechność – stały się w pewnym sensie przezroczystym elementem krajobrazu. Internetowa baza fotografii, mimo tego, że każde ze zdjęć ma swoją lokalizację na mapie, odziera je z lokalnego charakteru i sprawia, że przez ilość takich dokumentacji napisy znowu stają się widzialne. Z drugiej strony skumulowanie w jednym miejscu zdjęć obraźliwych napisów niepokoi potencjałem manipulacji. Na większości fotografii widać tylko napis, nie wiadomo, jak duży jest budynek czy mur, na którym się znajduje. Nie wiemy, czy ktoś wymalował jedno hasło na kiosku znajdującym się w głębi dzielnicy, czy też całe fronty domów przy głównej ulicy krzyczą napisami Żydzi won!.
Odrywanie napisu od kontekstu wynikającego z przestrzeni i tworzenie galerii „napisów nienawiści” (kolejne skojarzenie z hasłem wytrychem, czyli tzw. mową nienawiści) w pierwszej chwili wywołuje (skądinąd dość oczywistą) reakcję – zgadzamy się, że rasistowskie napisy na murach są obraźliwe, wykluczające, dyskryminujące itp. Mi jednak, po chwili smutnego kiwania głową i wzdychania „ach, tak, to straszne”, uruchamia się kolejna refleksja: „zaraz, zaraz! Czym innym jest dworzec kolejowy w małym mieście, cały upstrzony swastykami i krzyżami celtyckimi, a czym innym pojedynczy napis Widzew-Żydzew na tyłach garażu obok bloku”. O ile nie chciałabym znaleźć się sama nocą na takim pustym dworcu (a już zwłaszcza nie chciałabym w takiej sytuacji spotkać ludzi, którzy malują te swastyki – choć nigdy w życiu ich nie widziałam i nie mam pojęcia, kim są), o tyle nie sprawia mi kłopotów chodzenie nawet późnym wieczorem po ulicach dzielnicy, w której mieszkam. Chociaż gdyby sfotografować pojedyncze napisy, które widuję na ścianach bloków, odrzeć je z kontekstu (przez wykadrowanie zdjęcia tak, że nie wiadomo, czy hasło zajmuje fragment ściany o powierzchni 20 m2, czy tylko kilkunastu centymetrów) i powstałą w ten sposób galerię pokazać komuś, ktoś nie mieszka tam, gdzie ja – ten ktoś zareagowałby pewnie podobnym entuzjazmem na myśl o wieczornym spacerze, jak ja na pomysł spędzenia nocy na wspomnianym już dworcu.
Problem z symbolami
Na wielu zdjęciach zobaczyć można podpisy odnoszące się do drużyn piłkarskich i pseudokibiców. Dominują fotografie takich haseł, jak Polska dla Polaków czy White Power. Część z nich była kilkukrotnie przerabiana – czarna swastyka została przekreślona czerwoną linią, a do tego ktoś pomarańczowym spreyem domalował szubienicę. Nie zawsze – chociażby na podstawie tego, jak bardzo spłowiała farba – można określić, który element narysowano jako pierwszy. Płaszczyzna, jaką jest ściana budynku, staje się miejscem, w którym dokonuje się zaznaczenie obecności przez wykorzystanie symboli. Odruchowo chciałoby się napisać – powszechnie zrozumiałych. Teoretycznie każdy, kto ukończył chociaż podstawówkę, wie, że swastyka stanowiła jeden z symboli hitleryzmu. Pytanie jednak, czy każda z osób smarująca swastykę na murze odnosi się właśnie do tego najbardziej wydawałoby się oczywistego rozumienia takiego symbolu? Czy każdy z malujących takie hasła jest wyznawcą hitleryzmu, nazizmu czy ideologii White Power? Czy nastolatek (bo trudno wyobrazić sobie np. trzydziestoparolatka) psikający spreyem na murze hasło Widzew-Żydzew jest radykalnym antysemitą, a ten, który pisze Polonia pedały skończonym homofobem? Wydaje się, że raczej wykorzystuje kalki, bezrefleksyjnie kopiuje znane hasła, których obraźliwość oderwała się od tego, co pierwotnie obrażały. Galeria zdjęć takich napisów zmienia kąt patrzenia na samo zjawisko obecności tego typu haseł. Dominującym problemem staje się rasizm, a przecież to tylko pierwsza, powierzchowna warstwa tego zjawiska.
Internet jako przestrzeń i narzędzie realizacji projektu oznacza też zmianę charakteru działania. Własnoręczne zamalowywanie napisów umożliwia natychmiastowe zobaczenie efektu pracy, a działanie i jego wynik dzieją się niejako tu i teraz. W przypadku portalu działanie jest rozłożone w czasie, ale też odrywa się od osoby, która je zapoczątkowała. Użytkownik dodający zdjęcie, po zaakceptowaniu go przez moderatorów, widzi je na stronie internetowej – pierwszym etapem działania jest poszerzenie bazy danych, dołączenie kolejnego elementu do zbioru. Przeglądając archiwum, można zauważyć, że przy niektórych fotografiach dodano czerwony napis zamalowane. Osoba, która wysłała zdjęcie, nie wyczyściła napisu własnoręcznie, ale stała się elementem systemowego działania, uruchomiła proces, którego nie była już świadkiem, a efektem (podobnie jak w przypadku samodzielnego zamalowywania) jest ingerencja w realną przestrzeń miasta. Uzupełnienie zdjęcia o taką informację niesie też dodatkowy komunikat – jeśli pisanie po murach to oznaczanie obecności i, przynajmniej symboliczne, zawłaszczanie przestrzeni, to istnieje też ktoś inny, kolejny, kto, zamalowując napis, oznajmi to miasto jest też moje. Czyli właściwie – czyje?
Kto zawłaszcza ściany?
Użytkownicy portalu Przestrzeń Miasta nie włączają się bezpośrednio, własnoręcznie w grę na murach. Domeną ich działania jest spowodowanie tego, żeby ktoś inny (odpowiedzialne za administrację budynków instytucje) wyczyścił napisy. Celem jest doprowadzenie do stanu wyjściowego, w którym ściana przestaje być nośnikiem zapisu oznaczającego przynależność i zawłaszczanie terenu. Internauci wykorzystując powszechnie dostępne technologie (zdjęcie można przecież zrobić telefonem komórkowym), dokumentują zarówno takie napisy, jak skins, hooligans czy Polska dla Polaków, ale też rysunki przekreślonych (ale widocznych!) swastyk. Autorzy portalu jako cele projektu wymieniają m.in. chęć stworzenia możliwości dokumentowania tych napisów (nazywanych elementami przestrzeni miast), których charakter narusza godność osób z uwagi na przynależność do różnorodnych mniejszości – czyli m.in. ze względu na rasę, wiarę, przekonania czy orientację psychoseksualną. Internauci wysyłając zdjęcia nie zostają wprzęgnięci w struktury działania, które byłoby wyszarpywaniem przestrzeni poddanej wcześniej zawłaszczeniu przez napis, który jest aktem wykluczania. Nie przekreślają swastyk dając wyraz niezgodzie na takie poglądy i nie włączają się w polemikę, efektem której jest wykluczenie dowolnej ze stron. Nieobecność napisu staje się tu zaproszeniem do niewidzialnej obecności. Niepopisana ściana z jednej strony staje się płaszczyzną, na której nie dokonuje się aktów zawłaszczania. Taką pozorną pustkę i czystość można symbolicznie odczytać jako przestrzeń dla każdego.
Kolejne pytanie, które się nasuwa, brzmi jednak: czy to zamalowywanie, doprowadzanie do stanu czystości nie jest także aktem zawłaszczania i wykluczania? Czym innym jest sytuacja, w której mieszkańcy danego bloku mają dość parzenia na napisy, które uznają za szpecące i wywierając nacisk na administrację doprowadzają do ich usunięcia, a czym innym anonimowy internauta, który spacerując po mieście robi zdjęcie napisu, który mu się nie podoba, publikuje go na portalu i uruchamia proces, którego efektem będzie zamalowanie ściany.
Gdzie kończą się granice mojego miasta?
Czy przechadzając się po miejscach, w których nie mieszkam, mam prawo w nie ingerować (w dodatku nie własnoręcznie)? I dalej – czy moje prawo do ingerencji w przestrzeń dotyczy też bloków mieszkalnych, czy tylko budynków publicznych? Gdyby na moim bloku , w którym mieszkam od kilku lat, pojawił się napis pedały do gazu albo swastyka prawdopodobnie podzieliłabym się swoją irytacją z sąsiadami (których na szczęście znam), po czym zaczęłabym męczyć administratorów budynku pytaniami o możliwość wyczyszczenia ściany. Przede wszystkim dlatego, że nie chciałabym, żeby takie napisy „witały” moich znajomych i przyjaciół, którzy mnie odwiedzają. Miejsce, w którym mieszkam, nocuję, czy po prostu żyję jest tą najbliższą przestrzenią, w której chcę się czuć dobrze, chcę, żeby była przyjazna. Dotyczy to mnie i mojego najbliższego otoczenia – zupełnie bezpośrednio. Nie czuję natomiast, że miałabym prawo zamalować taki napis na ścianie bloku, w którym nie znam mieszkańców, nie czuję, że miałabym prawo narzucić im swoje poglądy. Wysłanie zdjęcia przez Internet, wykonanie kilku kliknięć odrywa odpowiedzialność za takie działanie od osoby, która je zapoczątkowała. Zastanawiam się, czy anonimowi użytkownicy portalu, gdyby mieli czas i pieniądze potrzebne na farbę, to czy mieliby chęć (i chyba odwagę) spytać mieszkańców bloku, na którym sfotografowali obraźliwy napis, czy mogą sami przyjść i go zamalować. Internet ułatwia działanie, ale też pozbawia szans na konfrontację, rozmowę czy po prostu spotkanie.
Pamięć murów
Wśród gromadzonych na portalu fotografii brakuje tych, na których treścią wiadomości jest prywatny przekaz – prawie nie ma podpisów czy zaszyfrowanych wyznań. Dokumentowane napisy w większości nie niosą prywatnych treści. Jednak obok zdjęć, na których widać tylko swastyki, są też takie, na których treści rasistowskie sąsiadują z grafficiarskimi „wrzutami”, czy napisami CH.W.D.P. Czy te ostatnie też kwalifikują się do zamalowania w ramach projektu, którego celem, jak podają organizatorzy, jest przeciwdziałanie poczuciu wykluczenia ze społeczeństwa obywatelskiego mniejszości? Usuwanie rasistowskich napisów ze ścian nie oznacza przecież zamalowywania wszystkiego. Obawiam się, że czyszczenie ścian z wszelkich napisów wiąże się też z kastrowaniem przestrzeni publicznej z jej indywidualnych rysów. Być może jestem niewrażliwa społecznie, ale napis Temp lewactwo (zdjęcie z Białegostoku) w sarkastyczny sposób bardzo mnie bawi. Napisy na murach to przecież też świadectwo czasu, pamięci czy przemian. I tak, jak chciałabym, żeby dalej istniał zaskakujący napis „Oni widzą” z dorysowaną strzałką skierowaną w górę na jednym z budynków w Grudziądzu, tak nie chciałabym, żeby jakiś nieznany mi internauta zgłosił do zamalowania podpisy nastolatków na klatce bloku, w którym mieszkam.