O świadomym wyborze (2)

Spadkobiercy Williamsburg w Nowym Jorku na pierwszy rzut oka nie ma w sobie niczego wyjątkowego. Ot, po prostu kolejne wielkie osiedle zabudowane niewysokimi czynszowymi domami z licznymi małymi sklepami spożywczymi. Można jeszcze dodać, że na […]



Spadkobiercy

Williamsburg w Nowym Jorku na pierwszy rzut oka nie ma w sobie niczego wyjątkowego. Ot, po prostu kolejne wielkie osiedle zabudowane niewysokimi czynszowymi domami z licznymi małymi sklepami spożywczymi. Można jeszcze dodać, że na ogół jest tu dosyć sennie, całość nie prezentuje się zbyt okazale. Ale wystarczy przejść się w dzień po Bedford Avenue i przyległych do niej ulicach, aby dostrzec wyraźne oznaki wskazujące na odmienność tego rejonu. I to nie tylko od reszty Williamsburga, ale także od wielu innych osiedli nowojorskich. Można zauważyć obecność licznych galerii i księgarni oraz jeszcze liczniejszych pubów i restauracji. Odwiedzając te lokale, najczęściej stwierdzi się ze zdziwieniem, że zostały one urządzone za niewielkie pieniądze, a jednocześnie należą do przytulnych, z własną atmosferą.

Gdy ktoś zjawi się tam późnym popołudniem, szczególny charakter tego miejsca jest jeszcze podkreślony uliczną sprzedażą starych książek, płyt, plakatów, także dzieł sztuki. Na chodnikach wielu ludzi rozmawia lub je przy stolikach wystawionych na zewnątrz lokali.

Jeśli przybysz z innych części Nowego Jorku czy też świata zasiedzi się w którymś z tutejszych pubów do późnej nocy, upewni się co do odmienności tego zakątka. Ostatnie wątpliwości znikną zaś po północy w dzień roboczy: klientów myślących o udaniu się na spoczynek nie będzie widać i wciąż będą przybywać nowe twarze.

Opisany pokrótce fragment Nowego Jorku przynależy do bohemy. Do początku lat 50. XX wieku rejonem skupiającym cyganerię nowojorską była Greenwich Village na Manhattanie. Przez kilka następnych dziesięcioleci znaczna część artystów znalazła schronienie w sąsiedniej East Village. A od końca lat 90. miejscem coraz bardziej kojarzonym ze światem artystyczno-literackim (jednak tym mniej zamożnym, jego przedstawiciele nie trafiają na okładki czasopism bądź gazet) jest właśnie północno-zachodni fragment Williamsburga. Fakt ten należy wiązać z niskimi cenami wynajmu lokali (zarówno tych mieszkalnych, jak i przeznaczonych na cele komercyjne), a także z bliskością centrum Nowego Jorku – Manhattanu.

Jednak to, że można mówić o pewnej sławie Bedford Ave i sąsiednich ulic, sprawiło, że niskie czynsze należą już do przeszłości. Bardzo wielu ludzi, w tym snobów, pragnie tam zamieszkać bądź otworzyć jakiś interes. Sława tego niewielkiego fragmentu metropolii nowojorskiej paradoksalnie może spowodować jego zmierzch. Czynsze mogą stać się tak wysokie, że życie artystyczne przeniesie się w zupełnie inne rejony, tak jak miało to już kilkakrotnie miejsce.

To, co może stać się z opisywaną tu okolicą, jest jednak przyszłością. A ta nie ma wielkiego znaczenia dla tubylców. Dla nich to, co wydarzy się w najbliższych dniach jest już science fiction – ważny jest dzień dzisiejszy lub co najwyżej jutrzejszy. Bedfordczycy są bowiem ludźmi, którzy nie włączyli się do wyścigu szczurów bądź też wycofali się z niego. Wskazuje na to ich wiek – około trzydziestki, chodź nie brakuje też osób starszych.

Niedrogie sklepy z odzieżą i wyposażeniem mieszkań z drugiej ręki są tu liczne, a w okolicznych knajpkach zjeść można stosunkowo tanio (ostatecznie posiłki można przygotowywać samemu). Wszystko to sprawia, że przedstawiciele tutejszej, coraz liczniejszej bohemy, mogą funkcjonować, zadowalając się niewielkimi dochodami z działalności artystycznej, literackiej, dziennikarskiej. Niektórzy spośród nich pracują na niepełnych etatach na „normalnych” posadach. Nie brakuje też osób utrzymujących się z wykonywania prac dorywczych; chociażby z wyprowadzania psów należących do bogatych manhattańczyków.

W tej części Nowego Jorku to właśnie noc (i to każda) jest okresem szczególnej aktywności. To wtedy w tutejszych pubach odbywają się koncerty, występy kabaretowe i poetyckie. Wtedy też i tylko wtedy otwierają swoje podwoje niektóre galerie williamsburskie. Po zmroku na ulicach panuje znaczny ruch, jednak nie samochodowy. I tak jest do świtu, kiedy bedfordczycy udają się na zasłużony odpoczynek. To właśnie intensywne nocne życie jest przyczyną panującej tu w ciągu dnia sennej atmosfery.

Bedfordczycy przywiązują szczególną wagę do zdrowego jedzenia. To dlatego nie spotka się tu lokali sprzedających fast food. Dbając o zdrowie, wyrażają też sprzeciw wobec wielkich korporacji, właścicieli sieci punktów oferujących tego typu produkty.

Życie toczące się na Bedford Ave i w jej sąsiedztwie jest przeciwieństwem i to w najczystszej postaci tego, co nazywa się amerykańskim snem. Sen ten, mówiąc w skrócie, sprowadza się do gromadzenia rzeczy. Bedfordczycy zarabiają tylko tyle, aby zaspokoić podstawowe potrzeby. A ponieważ do tych podstawowych ich zdaniem nie należy posiadanie, przykładowo, samochodu, mogą więc swój czas spędzać w taki sposób, jaki najbardziej im odpowiada. Można więc powiedzieć, że ich życie jest świadomym przebudzeniem się z owego amerykańskiego snu, i podjęciem próby życia na jawie. Jak ową próbę oceniłby Henry Thoreau, to już inna sprawa. Ale fakt jest faktem – w opisanym zakątku Stanów Zjednoczonych skupiła się, niewielka wprawdzie, grupa ludzi, którzy dokonali wyboru. A ten był niezmiernie ważny dla autora Waldenu.

Niewątpliwie opisane powyżej zjawisko socjologiczne jest nietypowym, wręcz marginalnym fragmentem rzeczywistości amerykańskiej. Potwierdza to chociażby fakt, że poza Nowym Jorkiem i San Francisco dzielnice artystyczne praktycznie nie istnieją.

Należy wspomnieć o trwałości tego zjawiska, którego początki należy chyba wywodzić od Ralpha Waldo Emersona, który wywarł znaczący wpływ także na Thoreau. To właśnie Mędrzec z Concord, filozof, poeta, człowiek z charyzmą, doskonały mówca, podjął próbę przewartościowania amerykańskiego życia: postawienia na pierwszym planie kultury, a zdetronizowania ekonomicznej działalności człowieka. W latach 1830-1860, w okresie silnych wpływów transcendentalizmu, wiele wskazywało na to, że duch wprawdzie nie odniesie zwycięstwa nad materią, ale będzie „zauważalny i słyszalny”. Tak się jednak nie stało.

Na terenie Ameryki Północnej, na długo przed narodzinami Emersona (1803 rok), niektórzy ludzie funkcjonowali poza głównym nurtem życia. Byli to albo członkowie kilku wspólnot wyznaniowych, albo osoby pragnące żyć na łonie natury, albo też chcące uniknąć kontaktów z wymiarem sprawiedliwości. Była to raczej ucieczka od cywilizacji, a nie, jak miało to miejsce w przypadku Thoreau, ucieczka w szeroko rozumianą kulturę.

Na zakończenie

To prawdopodobnie Beniamin Franklin wypowiedział myśl, która przez bardzo wielu ludzi została uznana (niemal) za prawdę objawioną: „Czas to pieniądz”. Na kwestię czasu Henry Thoreau miał zdecydowanie inny pogląd: „Czas to jedynie strumień, w którym łowię ryby”.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa