O „Naszych okupantach” Boya
O książce, formie i treści, sacrum i profanum, kościele i państwie oraz Tadeuszu Boyu-Żeleńskim z perspektywy czasu Tadeusz Żeleński-Boy, Nasi Okupanci, Warszawa: Krytyka Polityczna Polemiki Boya pod wieloma względami są atrakcyjną lekturą. Również dla współczesnych […]
O książce, formie i treści, sacrum i profanum, kościele i państwie oraz Tadeuszu Boyu-Żeleńskim z perspektywy czasu
Tadeusz Żeleński-Boy, Nasi Okupanci, Warszawa: Krytyka Polityczna
Może najpierw wytłumaczę się z treści. Z pewnym namaszczeniem sięgam zwykle po literaturę dwudziestolecia. Przy każdym kontakcie z nią mam bowiem wrażenie, że jest to dotykanie czegoś, co trwało właściwie tylko chwilę, po czym prysło równie gwałtownie, jak gwałtownie się narodziło i odeszło wraz z mrzonkami o szklanych domach. Boy był w pełni człowiekiem dwudziestolecia. Przez dwie dekady piórem walczył o urzeczywistnienie wizji Polski, którą sobie wykreował, Polski, której nie udało się nadać ostatecznie wymarzonego kształtu, którą trzeba było przedwcześnie opuścić na zawsze i jakby zupełnie niespodziewanie. Boy to człowiek dwudziestolecia. Nie będzie to jednak refleksja biograficzna. Autor „Naszych okupantów” przewróciłby się w grobie, gdybym go ubrązowiła. Postulował wielbić artystów za dzieła, nie za żywot. Co nie znaczy, że o autorze rozpraw na temat przecinków nic nie napisano. Kto chce napisać tekst o Boyu, ten musi zmierzyć się z dość potężną armią poprzedników. Na temat życia i twórczości Tadeusza Żeleńskiego napisano bowiem sporo i nie jest on postacią nieznaną szerszej publiczności. Powszechnie wiadomo, że był krytykiem literackim i teatralnym, tłumaczem literatury francuskiej zebranej w tzw. Bibliotekę Boya i zagorzałym publicystą. Znana jest też informacja o jego medycznym wykształceniu i pierwszych sześciu latach pracy jako lekarz, działaniach na rzecz świadomego macierzyństwa i edukacji seksualnej w ogóle, antyklerykalizmu i antytradycjonalizmu. Tadeusz Żeleński piętnował obyczajową hipokryzję. Angażował się w dyskusje dotyczące tworzącego się nowego polskiego prawa i opowiadał się po stronie jego liberalizacji.
Nie każdy jednak wie, że Żeleński zabierał głos w sprawie Alicji Tysiąc, polityki pro-life minister Ewy Kopacz, antyrewolucyjnych poglądów Maciej Giertycha, II fali feminizmu, czy też działalności ks. Rydzyka. Nie wie o tym pewnie i sam Boy, doskonale natomiast interpretują publicystyczne artykuły Boya współcześni wydawcy tomu „Nasi okupanci”, czyli Wydawnictwo Krytyki Politycznej wraz z autorem „wstępu” – Arturem Żmijewskim oraz „ilustratorką” – Kazimierą Szczuką. Ale to właściwie dotyczy formy i z tego wytłumaczę się za chwilę. Wrócę jeszcze do treści.
Jego teksty czyta się nie bez przyjemności, a to ze względu na tryskającą dowcipem żartobliwość zamkniętą w konwencji felietonu. Nazwany był artystą krytyki i smakoszem literatury, faktografem i moralistą, ale też demoralizatorem. Entuzjastą lub prześmiewcą w stosunku do dzieła, o którym pisał. Wychowanek filozofii Encyklopedystów i ducha literatury francuskiej z jej swobodą obyczajową, intelektualizmem przepojonym dowcipem, przekornym gorszycielstwem czy przekornym moralizatorstwem. Głosił kult radości życia, miłości i kobiety. W swoich recenzjach teatralnych uchwycił ducha swojej mijającej epoki: idee, obyczajowość, ducha społecznego. Zupełnie nieszablonowo jak na początek XX wieku stawał zawsze po stronie treści. Wraz ze swoją działalnością odbrązawiającą głosił pochwałę artystów – ale za treść, nie za hagiograficzną, a raczej hagiografizowaną biografię, nowatorsko postulował oderwanie dzieła od twórcy.
Przede wszystkim – przez całe życie niemal od 1920 r. – recenzował spektakle teatralne, choć zaczął tę działalność dopiero jako widz dojrzały. Wydał 18 tomów „Flirtu z Melpomeną” – spektakle były dla Boya pretekstem do snucia uwag o współczesności. Przez całe niemal życie był na bakier zarówno ze starą jak i nową nauką uniwersytecką. Jedną krytykował za jej brązownictwo, drugą za formalizm. Jedyną pracą typowo polonistyczną stworzoną przez niego była antologia Młodej Polski wydana we wrześniu 1939 r., której całe tomy zostały zatrzymane w wydawnictwie po wybuchu wojny, na rozprowadzanie książek na terenach podbitych przez ZSRR władze rosyjskie nie wyraziły zgody. W swoich czasach zdobył uznanie jako biografista – szczególnie za „Ludzi żywych” z 1929 r., „Brązowników” z 1930 r. oraz „Obrachunki fredrowskie” z roku 1934. Mistrzostwo, z jakim odtragizował i rozśmieszył Młodą Polskę, tworząc ją jakby na nowo w stylu Dwudziestolecia, jest zaskakujące. W „Naszych okupantach” próbował wywołać dyskusję nad ważkimi dla polskiego społeczeństwa sprawami: projektem ustawy ujednolicającej prawo małżeńskie na nowo odzyskanych terytoriach Rzeczypospolitej, na których w tamtym czasie obowiązywało pięć różnych systemów prawnych w zakresie zawierania małżeństw. Szczególnie mocno zależało mu na zaangażowaniu w dyskusję osób, których w szczególny sposób te projekty dotyczyły, czyli kobiet, które na spotkaniach stowarzyszeń kobiecych wolały „wygłupiać się na temat, że każda kobieta ma prawo do »wielkiej miłości« itd.” . Debata w sprawach poważniejszych rozwijała się nieśmiało, zdaniem Boya z powodu onieśmielenia polskiego społeczeństwa koniecznością sprzeciwienia się hierarchom kościoła, którzy po ogłoszeniu projektu ustawy głośno protestowali. Współtwórca „Zielonego balonika” ujawniając niektóre treści utrzymywanego w tajemnicy projektu ustawy, wywołał dyskusję burzliwą, bowiem mającą podłoże lub przynajmniej pozory – ideologiczne.
Można sobie wyobrazić, jak trudna była sytuacja prawna na terenach II Rzeczypospolitej i jak bardzo potrzebna była wspólna dla całego terytorium Polski nowa ustawa małżeńska. Sytuację komplikował przepis, na mocy którego od 2 sierpnia 1926 r. obywatel wraz ze zmianą miejsca zamieszkania po roku podlegał nowemu prawu małżeńskiemu – temu, które obowiązywało na terenie ziem, na które się sprowadził. Praktyka była taka, że jeśli ktoś chciał się rozwieść, jechał do poznańskiego, mieszkał tam rok i małżeństwo można było rozwiązać. Dlatego też na mocy ustawy z 3 czerwca 1919 r. powołano Komisję Kodyfikacyjną, powstałą 29 marca 1920 r. Zadaniem komisji było scalenie pięciu różnych systemów prawa małżeńskiego oraz wypracowanie nowej ustawy małżeńskiej, której projekt początkowo utrzymywany w tajemnicy, został ostatecznie opublikowany w 1931 r., choć nie udało się go przeprowadzić przez drogę legislacyjną do wybuchu drugiej wojny świtowej. Pracom legislacyjnym przewodniczył prof. K. Lutostański. Poprzedni przewodniczący wycofał się, mając świadomość trudności wynikających z różnorodności opinii w tej sprawie poszczególnych środowisk.
Zastanawiające jest to, czy przyczyna tego sporu miała rzeczywiście podłoże ideologiczne, wynikające z traktowania małżeństwa jako związku kościelnego – sakramentu lub jedynie cywilnego zobowiązania. Czy nervus rerum tego konfliktu jest przekonanie o konieczności oddzielenia lub nierozdzielności sacrum od profanum, czy też pragmatyzm różnych środowisk, który kazał im liczyć straty lub zyski wynikające ze zmiany prawa. Zmiana prawa małżeńskiego była tylko jedną z kilku aktów prawnych, które regulowały kwestie związane z prawem kanonicznym. W tym czasie właśnie dyskutowano też nad nowym kodeksem karnym, który przewidywał m. in. karę śmierci (wprowadzono go w 1932 r.), zaś 10 II 1925 r. doszło do podpisania konkordatu pomiędzy państwem polskim a stolicą apostolską, który także był publicznie dyskutowany. Jedni traktowali go jako konieczną próbę uregulowania kontaktów państwa polskiego ze Stolicą Apostolską, a co za tym idzie – czytelnym oddzieleniem sfery państwowej od kościelnej, inni natomiast uważali, że podpisana umowa jest usankcjonowaniem tak uprzywilejowanej pozycji kościoła katolickiego, jakiej w Polsce nigdy dotąd instytucja kościoła nie zajmowała. Tadeusz Żeleński Boy nazwał nawet konkordat „niepoczytalnym”, ponieważ na jego mocy księża otrzymują w Polsce takie przywileje, jakich nie mieli nawet w epoce średniowiecza. Pisze tu Boy o wyjęciu niejako kleru spod polskiej jurysdykcji, czyniących ich przedstawicielami Rzymu, luźno związanymi z naszym społeczeństwem, czującymi się poza polskim prawem4. W te debaty zaangażował się Boy, którego dziwiło to, że ludzie nie interesują się tematem, który tak bardzo ich dotyczy. Po pierwsze ujawnił najważniejsze zmiany wprowadzane do projektu przez komisję kodyfikacyjną, która utrzymywała swe prace w tajemnicy, jak twierdzi Boy – ze względu na drażliwość sprawy5, i próbował wywołać merytoryczną dyskusję:
„I znowuż, jak w tylu sprawach, jak wówczas, gdy chodziło o nowy kodeks karny, trzeba się dziwić bierności, z jaką społeczeństwo oczekuje, co – bez jego udziału – zdecyduje ktoś o jego losie i w czym potem bezradnie tkwić będą całe pokolenia. Tutaj bierność ta jest jeszcze uderzająca. Nie każdy siedzi w kryminale (choćby skądinąd na to zasłużył), ale każdy – czy prawie każdy – się żeni. I ani się kto spyta, jaka ta ustawa będzie ani co się z nią dzieje!Otóż skusiło mnie popełnić tutaj niedyskrecję. Odsłonię wam rąbek tego, o co niebawem rozpoczną się zapewne zacięte boje. A może wcale się nie rozpoczną, może znów ktoś potrafi ukręcić temu kark w ciszy gabinetu? W każdym razie niech się ludziska dowiedzą, co o nich postanowiła nasza Komisja Kodyfikacyjna6 […].”
Tak zaczyna Boy i rzeczywiście seria jego artykułów poruszająca kwestię nowej ustawy małżeńskiej wywołuje gromy ze strony środowisk kościelnych oraz ostracyzm społeczny tej części Polaków, która ulegała wpływom hierarchów kościoła. W felietonie „Przygody Franciszka Villona w kraju okupowanym” Boy jako entuzjasta i propagator literatury francuskiej postanowiwszy uczcić pięćsetlecie urodzin Franciszka Villona przygotował odczyt i ruszył w trasę, by „wilonizować”. O ile w większych miastach nie napotkał Boy żadnych problemów, o tyle miejscowości mniejsze zgotowały mu dość nieoczekiwane powitanie: w ostatnim momencie odmawiano mu sali albo za pomocą prasy lokalnej nawoływano mieszkańców do bojkotu wystąpienia. „Jedno wiadomo, że ogół zdrowo myślących obywateli naszego miasta jeszcze tak nisko nie upadł, by dla zaspokojenia swych potrzeb kulturalnych miał słuchać ludzi, których zainteresowania nie wychodzą poza wąski zakres spraw seksualnych. […] Nie współdziałajmy z tymi, co dokonywają moralnego rozbioru Polski…” – cytuje Boy fragment włocławskiego artykułu pt. „W obronie godności naszego miasta7”. Żeleński odpłaca oczywiście kościołowi pięknym za nadobne w drugiej części artykułu, wyszydzając żądzę zysku kościoła, nazywając kler okupantami, którzy większe szkody czynią narodowi niż zaborcy, zaś „katolicyzm w Polsce jest zaledwie w jakich 20% religią, a w 80 % przemysłem, znakomicie zorganizowanym przedsięwzięciem finansowym8.”
Boy fundamentalnie nie zgadzał się z zachowawczą postawą konserwatystów katolickich, zdawał sobie sprawę z ideologicznych podstaw konfliktu i pisał o tym wprost: „Nie pozwalamy! Nie wolno wam nic zmienić, nic poprawić. Wszystko musi zostać po dawnemu; niczego tknąć nie pozwolimy w gmachu ciemnoty i ucisku. Ktokolwiek chciałby ulżyć doli człowieka na ziemi, sprzeciwia się woli bożej”. Wyraźnie temat pojawia się również w felietonie „List biskupi”, w którym Boy odnosi się do listu pasterskiego polskich biskupów z 10 XI 1931 r. w sprawie projektu nowego kodeksu karnego oraz Poradni Świadomego Macierzyństwa. Zauważając, że argumenty jakimi posługuje się kler zaciemniają podstawę konfliktu, zobowiązuje się napisać exspressis verbis o tym, w czym rzecz leży: „Troski państwa i kościoła są bardzo różne. Państwo, pomijając nawet fakt, że najczęściej jest zbiorem jednostek rozmaitych wyznań – ma za przedmiot swoich starań byt człowieka a ziemi. Celem jego jest zmniejszenie cierpień, zapewnienie swoim obywatelom maksimum zdrowia, dobrobytu, oświaty. Kościół natomiast – gdy jego politykę brać najrealniej – ma zadania zgoła inne. Życie doczesne ludzi jest dlań jedynie chwilką wobec wieczności za grobem; z tej perspektywy wszystkie męki doczesne są bez znaczenia, a nawet mogą być pożądane, o ile zbliżają do nagród wiekuistych, do których znowu pierwszym warunkiem jest przestrzeganie nakazów Kościoła.
Każde z tych dwóch stanowisk ma swoją logikę, ale pogodzenie ich bywa niezmiernie trudne10.” Dziś słowami Kołakowskiego moglibyśmy podsumować, że Boy zauważa, że języka sacrum nie można przekształcić na język profanum bez zniekształceń, choć pozornie wydaje się, że strony konfliktu mają podobne intencje. Dla ludzi wierzących Bóg jest centrum interpretacji rzeczywistości, ale nie potrafią dobrze porozumiewać się z osobami ze sfery świeckiej11. Pokojowe współżycie osób głęboko religijnych i niereligijnych możliwe byłoby jedynie przy acedii – zaniechaniu, rozleniwieniu religijnemu, kiedy to praktyczna okazuje się znów klasyczna definicja Milla: „wolno mi robić wszystko, co nie ogranicza wolności drugiego człowieka”. Dopuszczenie rozwodów nie ogranicza niczyjej wolności. Katolicy mogliby nie korzystać z tego prawa. Obowiązkiem państwa natomiast jest dbanie o przestrzeganie wolności osób wierzących oraz tych niereligijnych. Żeby jednak państwo mogło realizować swoją misję, musiałoby uciszyć rozwścieczone duchowieństwo, które za pomocą języka propagandy rzuca gromy na komisję kodyfikacyjną oraz zwolenników jej działań. Przytaczane argumenty kościoła są dla Boya albo pisane tym niezrozumiałym dla osoby świeckiej językiem sacrum, albo podłoże konfliktu jest głównie materialne (zmniejszenie wpływów ze ślubów), nie zaś ideologiczne. Dlaczego kościół tak broni prawa do wyłączności wobec instytucji małżeństwa, krzyczy w sprawie rozwodów, a ignoruje kwestie o jeszcze mocniejszym, a właściwie nawet podstawowym, ideologicznym ładunku. Uzasadniając swój pogląd przytacza Boy w kilku artykułach poradnik „Co czytać” ojca Pirożyńskiego – redemptorysty, który właściwie jest moralnym indeksem ksiąg zakazanych i łatwiej znaleźć w tej lekturze odpowiedź na pytanie, czego czytać się nie powinno. Świetnie natomiast według Boya nadaje się ta książeczka do przyjrzenia się bliżej tej moralności katolickiej, którą kościół tak bardzo chce zaszczepić w przepisach państwowych: „Te oceny »moralne« księdza Pirożyńskiego są bardzo wymowne. Potwierdzają one to, na co zresztą nieraz zwracano uwagę: mianowicie, że kler potrafi zacieśnić pojęcia moralności po prostu do wstrzemięźliwości lub – ściślej biorąc – obłudy płciowej. Z siedmiu grzechów głównych upodobali sobie tylko jeden, a z dziesięciu przykazań bożych co najmniej siedem jest im obojętnych. Człowiek moralny, kobieta cnotliwa, tych słów używa się tylko w znaczeniu płciowym; poza tym ten człowiek może być lichwiarzem i wyzyskiwaczem, obżartuchem i leniwcem, potwarcą i kłamcą; kobieta może być piekielnicą, plotkarą i jędzą. Te same kryteria stosuje ksiądz Pirożyński do literatury. Sam anielski Dickens jest dla niego »niepedagogiczny, bo sceny wyznań miłosnych opisuje zbyt drobiazgowo«; wszystko inne natomiast jest moralnie obojętne! «Moralnie obojętne» – jak na to zwrócił już uwagę Wacław Rogowicz – są dla tego księdza oszukańcze spekulacje giełdowe; i udręki sieroty, i okropności wojny. Ba, kiedy mówi o najstraszniejszych zbrodniach, jak zbrodnie jednych ludów przeciw drugim, na zimno, dla celów «dywersyjnych», obchodzi księdza Pirożyńskiego tylko to, że książka Lawrence’a «nie zawiera niestosowności», to znaczy, że się w niej nie całują! «Nieszczęśliwe pożycie niedobranych małżonków» to dla niego «nic ciekawego». Łajdackie życie hieny żerującej na dostawie broni to dla księdza Pirożyńskiego «pouczająca biografia». […] W rezultacie ten ksiądz, który oplwał wszystkich wielkich pisarzy, od Goethego do Żeromskiego, który chce wytrącić czytelnikom z rąk niemal całą naszą literaturę, który tępi wszelką szlachetną ideę, «bez zastrzeżeń» poleca wyłącznie «sympatyczną» lekturę detektywistyczno-kryminalną […]. Oto do czego doprowadza autora jego wyrafinowana «moralność[12]».” Obłudą nazywa Boy tak wielkie zaangażowanie kleru w krytykę projektu nowej ustawy małżeńskiej przy jednoczesnym ignorowaniu proponowanego kształtu kodeksu karnego w zakresie wprowadzenia kary śmierci, która pojawiała się i znikała w kolejnych czytaniach13.:
„Oto na przykład orędzie w sprawie nowego projektu kodeksu karnego. Zupełnie słusznie mógłby ten projekt zainteresować naszych biskupów. Mogłoby ich na przykład poruszyć wprowadzenie kary śmierci, tak sprzecznej z przykazaniem «nie zabijaj»; mogłaby ich uderzyć bezsilność pewnych dążeń kodeksu wobec braku odpowiednich instytucji humanitarnych. Cóż za pole dla działania chrześcijańskiego! Otóż nic z tego nawet nie zwróciło uwagi naszych prałatów; w całym kodeksie zainteresował ich tylko jeden punkt: mianowicie to, że w pewnych wypadkach nieszczęśliwa kobieta może być – o zgrozo! – zwolniona od kilkuletniego więzienia. Przeciw tej kobiecie wyruszyło aż dziewięciu biskupów z pastorałami14. Poza tym – zdają się mówić – męczcie się, wieszajcie, więźcie, katujcie, co nas to obchodzi15!”
Boy pisze wprost, że ta wybiórcza moralność kościoła powodowana jest pewną regułą:
„Rozmawiałem o tej ustawie16 z jednym z naszych dygnitarzy. Pytałem go, czy sądzi, że nowa ustawa przejdzie. Wzruszył ramionami. «Czy ja wiem? – odparł. – Co tu gadać. To jest przede wszystkim kwestia pieniężna. Kler na tym dużo traci. Iura stolae trzeba by odszkodować. To są duże sumy. Skąd na to wziąć pieniędzy? Nervus rerum, w tym rzecz, wszystko inne idzie dopiero potem…».Zwracam uwagę, że to nie ja mówię, ale ów dygnitarz.”
– konkluduje Boy.
W ten właśnie sposób, przedstawiając konflikt pomiędzy zwolennikami rozwiązań prawnych proponowanych w duchu liberalnym a konserwatywnie nastawionym duchowieństwem katolickim jako spór nie o pryncypia ideologiczne, ale wojnę o władzę i pieniądze, tworzył Boy „front antyokupacyjny” przeciw władcom „klechistanu”, do którego po kolei przyłączali się inni pisarze redaktorzy, m.in. warszawskiej „Kultury” oraz poznańskiego „Dwutygodnika Literackiego17”. Żeby rzecz ująć w sposób ścisły, o władzę i pieniądze upominali się nie zwolennicy nowych projektów ustaw i członkowie komisji kodyfikacyjnej, ale oczywiście duchowieństwo, które stwarzało pozory walki ideologicznej jedynie po to, aby uruchomić zaplecze przyzwyczajonych do instruowania przez kler wiernych katolickich. I tym razem katolicka krytyka demokracji liberalnej obecna w Kościele od encykliki Rerum Novarum na poziomie lokalnym została sprowadzona do sporu o iura stolae, zaś na skutek ostrego tonu i apodyktyczności, w tym wypadku zastosowanym przez obie strony sporu, nie służyła merytorycznej polemice, o ile taka w ogóle byłaby w tym wypadku możliwa. Być może należałoby się skoncentrować właśnie na języku tego sporu, który komplikuje dyskusję. Jest to zagadnienie rozważane także przez filozofów nam współczesnych, którzy poddają w wątpliwość przekładalność języków sacrum i profanum czy też możliwość porównywania liberalnego osądu moralnego, którego centrum zdaje się Millowskie stwierdzenie, że wolno mi wszystko, co nie ogranicza wolności drugiego człowieka, z religijnym osądem moralnym, którego centrum interpretacji wydarzeń stanowi Bóg. Leszek Kołakowski w eseju „Jeśli Boga nie ma” pisze, że języka sacrum nie można przekształcić na profanum bez zniekształceń, trzeba wierzyć, by zrozumieć język religii. I choć w dzisiejszych czasach mówi się o rozdzieleniu moralności od religii, to w gruncie rzeczy Kołakowski jest zwolennikiem antyredukcjonizmu, twierdząc, że moralności od wiary oddzielić się nie da. Pokojowe współistnienie na terytorium państw świeckich osób religijnych i niereligijnych możliwe jest jedynie dzięki wspomnianemu wcześniej grzechowi acedii, zaleniwieniu moralnemu występującemu u wiernych. Być może dlatego w kulturze europejskiej tak silna jest obawa przed islamem. Siła wiary muzułmanów w świetle naszej zaleniwionej moralności jest nie do przyjęcia. Benedykt XVI obarcza winą za taki stan rzeczy liberalizm właśnie. Jednym z głównych zarzutów wobec liberalizmu przywódcy kościoła katolickiego jest właśnie to, że liberalizm wprowadził brak powagi w kwestiach fundamentalnych, owo zaleniwienie, które z jednej strony sprawia, że polemiki w stylu Boy-kościół z lat 30-tych są uważane za niepoprawne polityczne, dzięki czemu wyznawcy różnych religii dobrze odnajdują się wśród obowiązujących na terenie państw europejskich przepisów prawnych, z drugiej jednak strony sprawiają, że wierni stają się duchowo zobojętnieni na kwestie społeczno-polityczne, przez co ich egzystencja w świecie świeckim zostaje pozbawiona odniesienia do jego duchowych podstaw.
A teraz trochę o formie.
„Niech ludzie dobrej woli czytają i sądzą” – napisał Tadeusz Żeleński w słowie „Od autora” do pierwszego wydania cyklu artykułów publikowanych głównie w „Wiadomościach Literackich”, a wydanych łącznie w 1932 r. w serii „Biblioteka Boya”. Współczesny wydawca książki poprzedził jednak wstęp Boya swoją introdukcją, której autorem jest Artur Żmijewski – reżyser, fotograf, autor instalacji, redaktor artystyczny pisma „Krytyka Polityczna”. Swój wstęp do „Naszych okupantów” nazwał „W obronie »nie swoich« spraw”, choć zarówno Boy, jak i Żmijewski piszą jednak o wprost także o swoich sprawach i próbują się o nie upominać w stylu jednak absolutnie nieporównywalnym. Autorowi wstępu broniącego nie swoich spraw informacje o Boyu, jego działalności oraz samej książce, której lekturę ów wstęp poprzedza zajmują w sumie około jednej strony, podczas gdy pozostałych sześć stron jest opisem tego, co autor myśli na temat rzeczywistości nas otaczającej.
„Niech ludzie dobrej woli czytają i sądzą”. Wydaje się więc, że autor współczesnego wstępu lub też wydawca książki o ile nie odmawia ludziom dobrej woli czytania, o tyle odmawia dzisiejszym czytelnikom owego prawa do samodzielnego sądzenia, indywidualnej lektury tekstu, analizy i wniosków. I choć ponowne wydanie „Naszych okupantów”, których nakład z 1957 r. dawno się wyczerpał, niezwykle cieszy, to wulgaryzacja współczesnego wydania tej książki budzi mój głęboki niepokój. Jakie prawo do narzucania interpretacji ma wydawca książki i autor wstępu? Czy współczesne ugrupowania uprawnione są do wykorzystywania dzieła nieżyjących autorów do walki o popularyzację popieranych przez siebie idei czy imputowania autorom treści, o których tak naprawdę nie piszą? Czy to nie nadużycie ze strony wydawcy?
Artur Żmijewski przytacza w swym wstępie wypowiedzi niektórych hierarchów kościoła, traktując je jednak wybiórczo i mało reprezentatywnie: „Czy o. Rydzyk reprezentuje dziś polski Kościół? Jeśli Kościół uważać za wspólnotę wiernych, to tak. O. Rydzyk to dzisiaj nieformalny Prymas Polski. Czy o. Rydzyk reprezentuje wiarę wszystkich katolików? Nie sądzę.” Poprzez zestawienie ze sobą fragmentu opisu cudu sprzed stu lat, który rzekomo dostrzegli obecni na czterdziestogodzinnym nabożeństwie wieśniacy, opisu, który w dzisiejszych czasach – dodajmy – brzmi absolutnie nieracjonalnie, ze słowami papieża Benedykta XVI z przemówienia o jednej z apokaliptycznych wizji św. Jana oraz z fragmentem kazania o. Rydzyka autor wstępu podważa jakąkolwiek racjonalność współczesnego kościoła katolickiego, a nawet zdolność do podpisania z państwem konkordatu, który Żmijewski tłumaczy oczywiście w zgodny z jego wizją świata sposób:
„Te słowa wypowiada papież, zwierzchnik kościoła, z którym Polska podpisała polityczny sojusz – konkordat. Akt prawny, pozwalający w istocie rzeczy na przeniknięcie Kościoła do instytucji państwa. Mimo wstępnej deklaracji – w artykule pierwszym – rozdziału państwa i Kościoła treść konkordatu tę deklarację podważa. Kościół ma dzisiaj wpływ na edukację, prawodawstwo i kształt polityki wewnętrznej państwa. To, co mówi papież, w swoim wizyjnym orędziu, podtrzymuje i rozwija ojciec Rydzyk18 […].”
Wstęp sprawia więc wrażenie, jakby przewartościowały się w nim pozycje tekstu głównego Boya i felietony autora. Wydaje się bowiem, że eseje Żeleńskiego są jedynie pretekstem do tego, by opublikować gdzieś swoje spostrzeżenia na temat rzeczywistości. Czy do tego wydawcy winien służyć wydawcy wstęp? „Słownik terminów literackich” definiuje rzecz dość przystępnie. Introdukcja to „początkowa część wypowiedzi (w szczególności – mowy), wprowadzająca w podejmowany temat i służąca nawiązaniu kontaktu z odbiorcą; w tekście drukowanym – wyodrębniona graficznie początkowa jego część, będąca wprowadzeniem w treść, informująca o problemach, którymi autor pragnie się zająć, oraz o metodach i pojęciach, którymi ma zamiar posłużyć się w swoich dociekaniach. […] Oprócz wstępów autorskich wstęp napisany przez wydawcę lub badacza specjalistę występuje również jako element edytorskiego wyposażenia w wydaniu naukowo-dydaktycznym lub wydaniu popularnym.” Bez względu na to, czy najnowsze wydanie „Naszych okupantów” uznamy za naukowe czy popularne, wstęp Artura Żmijewskiego typowej introdukcji nie przypomina. Czytelnik może mieć wrażenie implementacji jedynej słusznej interpretacji (o ile nie nadinterpretacji) felietonów Boya, narzucania mu określonego sposobu rozumowania oraz nasuwania nader oczywistych współczesnych skojarzeń. Słowem – tak ideologicznie nasycony i narzucający wstęp jest, moim zdaniem, oznaką braku szacunku do czytelnika i przejawem uznawania go za niezdolnego do samodzielnej krytycznej lektury działa i tworzenia współczesnych analogii.
Boy był zagorzałym zwolennikiem popularyzacji wiedzy o metodach zapobiegania ciąży, zwalczał też hipokryzję niektórych hierarchów kościoła katolickiego. Wypowiadał się co prawda „nasz organ socjalistyczny19” , ale od ugrupowania politycznego wyraźnie się dystansuje, a nawet krytykuje „braterstwo socjalizmu z endecją”, które spowodowało milczenie socjalistów w sprawie opublikowanego projektu ustawy małżeńskiej. Nie jestem jednak pewna, czy to wystarczy, by zawłaszczać sobie Boya jako wojownika polskiej lewicy.
Do książki poza wstępem Żmijewskiego „W obronie nie swoich spraw”, „Notą redakcyjną” dołączono także informację o serii wydawniczej, w której umieszczono dzieło Boya. Wydawca łaskawie informuje swych czytelników, jakie są jego zamierzenia: „Zamierzamy wprowadzić do obecnej debaty publicznej ważne dzieła z historii polskiej literatury i eseistyki. Uruchamiając serię, pragniemy stać się aktywnymi spadkobiercami tych tradycji polskiej kultury, które zostały zapomniane w ostatnich dziesięcioleciach, a które należą do najważniejszych polskich dokonań intelektualnych z przeszłości. Dotyczy to zarówno tradycji polskiej przedwojennej lewicy, jak i obszernej części literatury i eseistyki opozycyjnej wobec PRL oraz emigracyjnej. Każda pozycja zostanie poprzedzona uwspółcześnioną przedmową oraz ilustrowana przez najważniejszych polskich artystów.” I o to uwspółcześnianie mi chodzi. Czy współczesny czytelnik jest aż tak mało inteligentny, że trzeba mu ową uwspółcześnioną książkę wydawać wraz z zaznaczanymi miejscami, w których opisywane wydarzenia są podobne do tych aktualnych? Czy trzeba kreślić tekst, by narysowaną odręcznie strzałką pani Szczuka wskazała skojarzenie, które zorientowanemu czytelnikowi powinno w danym momencie przyjść na myśl? Czy trzeba mu to aż dwa razy powtarzać? We wstępie, a na wypadek, gdyby go czytelnik pominął jeszcze łopatologicznie, a raczej ręcznie dosłownie na samym tekście? Czy można to nazwać szacunkiem wobec odbiorcy? Czy nie tkwi to w sprzeczności ze stylem, którym posługiwał się Boy? Sam autor był o wiele dyskretniejszy w narzucaniu interpretacji swoich tekstów, licząc na inteligencję czytelnika. Przytoczę fragment, w którym Boy omawia projekt nowego kodeksu karnego:
„Kto używa podstępu celem nieprawidłowego sporządzenia listy glosujących… kto się dopuszcza nadużycia przy obliczaniu głosów… kto używa przemocy lub podstępu celem wywarcia wpływu na sposób głosowania… 5 lat więzienia lub aresztu…Czemu ten uśmiech? Doprawdy, sam nie wiem. Ale przejdźmy do rzeczy poważnych.”
Zarówno wstęp Artura Żmijewskiego, jak i „ilustracje” Kazimiery Szczuki uznaję za uwłaczające inteligencji współczesnego czytelnika. Sarkastycznych komentarzy typu: „Dobre! Czarna łapa kleru” albo „Rydzyk ratuje stocznię gdańską” albo „Ala Tysiąc” nie da się nie zauważyć. Są bowiem nadrukowane tuszem koloru znacznie ciemniejszego niż główny tekst, który zawiera w sobie również odręczne podkreślenia typu kreski, fale, szlaczki i inne mazaje, na wypadek gdyby czytelnik nie zorientował się, co w danym fragmencie jest najistotniejsze.
Dodać jeszcze należy, że książka jest złożona wbrew ergonomii czytania, narusza zasady typografii i zwyczaje edytorskie. Dopiski, które powinny pełnić funkcję dodatków i uzupełnień są optycznie za mocne. Najczęściej w przypadku glos marginalnych stosuje się osłabienie czerni druku do szarości, używania innej, mniej mięsistej czcionki lub po prostu koloru szarego. Tu dopisek przytłacza szpalty tekstu, często wielokrotnym nasyceniem czerni. Sama czcionka jest wydrukowana nieostro, dziwnie zmiękczona – grubym liniom dopisków to zmiękczenie nie szkodzi.
Bez względu na treść forma glos, która w zamierzeniu miała chyba stanowić graficzny ozdobnik i ożywiać strony, nie udźwignęła ani swoich estetycznych, ani praktycznej funkcji. W rezultacie powstaje chaos uniemożliwiający czytanie oryginalnego tekstu. Wrażenie niestaranności pogłębiają proporcje strony. Marginesy szpalt są robione pospiesznie bez stref bezpieczeństwa przy pośpiesznej pracy introligatorskiej i książka od zewnątrz kolumny jest ścięta zbyt blisko szpalty. Na uwagę zasługują jedynie okładki cyklu. Tyle o formie.
W jednym tylko z Arturem Żmijewskim muszę się zgodzić. Publicystyka Boya nie straciła na aktualności, choć lepiej by było, gdyby się zdezaktualizowała. Warto więc sięgnąć do „Naszych okupantów”, ale lekturze lepiej chyba przysłuży się wydanie z 1932 r.
1 Jacek Żakowski, Nasi okupanci, „Gazeta Wyborcza” , nr 75 wydanie z dnia 30/03/2009, s. 19.
2T. Żeleński, Nasi okupanci, Warszawa 2008, s. 22–23.
3T. Żeleński, dz. cyt., s. 36.
4Tamże, s. 18.
5Tamże, s. 19.
6Tamże, s. 69.
7Tamże, s. 72.
8Tamże, s. 15.
9Tamże, s. 29.
10 L. Kołakowski, Jeśli Boga nie ma, Kraków 2010.
11T. Żeleński, dz. cyt., s. 77.
12Tamże, s. 80.
13Mowa o liście biskupów.
14T. Żeleński, dz. cyt., s. 36.
15Tj. o projekcie nowej ustawy małżeńskiej.
16T. Żeleński, dz. cyt., s. 88.
17A. Żmijewski, W obronie »nie swoich« spraw, wstęp do T. Żeleński, dz. cyt.,s. 7.
18T. Żeleński, dz. cyt., s. 42.
19T. Żeleński, dz. cyt., s. 123.