O budżecie partycypacyjnym po poznańsku i nie tylko
Kilka lat temu sformułowanie „budżet partycypacyjny” było zdecydowanie peryferyjne, niszowe, spoza mainstreamu życia publicznego. Kojarzyło się tylko z federacją anarchistyczną i skłotem Rozbrat. Porto Allegre zaś – brazylijskie miasto, w którym jako pierwszym z powodzeniem […]
Kilka lat temu sformułowanie „budżet partycypacyjny” było zdecydowanie peryferyjne, niszowe, spoza mainstreamu życia publicznego. Kojarzyło się tylko z federacją anarchistyczną i skłotem Rozbrat. Porto Allegre zaś – brazylijskie miasto, w którym jako pierwszym z powodzeniem zaprowadzono budżet partycypacyjny – bardziej wydawało się pasować do Che Guevary i guerilli niż cywilizacji zachodniej. „Słusznym” standardem było, że prezydent Poznania, dość dużego europejskiego miasta, o budżecie rozmawia z przewodniczącym rady miasta oraz szefem dominującego klubu. Podczas niej uzgadnia ewentualne kosmetyczne modyfikacje projektu budżetu, a resztę rada karnie uchwala. A później, w roku budżetowym, jak prezydent będzie potrzebuje nowelizacji, to rada mu to klepie.
Partycypacja zaczyna się nosić
Zmiana w tym względzie jest spora, przynajmniej retoryczna. W Poznaniu tutejsza „klasa polityczna” wszystkich odcieni ideę budżetu partycypacyjnego ogłasza za swoją. Czyni to także, przynajmniej werbalnie, administracja miejska. Media także adaptują się do nowej sytuacji, by z kolei próbować ją wyprzedzać i samodzielnie prowokować. Zwrot, choćby tylko symboliczny, ma związek z ujawnieniem się w wyborach samorządowych siły oddolnych ruchów obywatelskich, porównywalnej lokalnie z potencjałem partii politycznych (blisko 10% w wyborach do rady miasta dla Stowarzyszenia My-Poznaniacy). Z drugiej – z kryzysem finansów miejskich. Trzeba przejść przez ten kryzys, a bez pozorów choćby konsensusu społecznego to trudne.
Zmiana ma swój wymiar ponadlokalny, mimo buńczucznych oświadczeń prezydenta Grobelnego, że Poznań to lider w dziedzinie społecznej partycypacji w tworzeniu budżetu, bo odbędzie się budżetowy sondaż deliberatywny. W podpisanym ostatnio przez m. in. premiera „Pakcie dla kultury” znajduje się punkt o budżecie partycypacyjnym: „§8.2 Rząd, we współpracy z samorządami, przygotuje warunki prawne dla pilotażu w zakresie tworzenia tzw. budżetów partycypacyjnych w planach finansowych jednostek samorządu terytorialnego, w których wydatki ustalają mieszkańcy.” W Sopocie radni na małą skalę (1%) już decyzje o rozstrzygnięciach budżetowych złożyli w ręce mieszkańców. Nie wolno też pominąć prezydenckiego projektu ustawy „O wzmocnieniu udziału mieszkańców w samorządzie…”, której duch sprzyja budżetowi partycypacyjnemu.
Zaczęło się od dołu
W Poznaniu inicjatorem budżetu partycypacyjnego był Kolektyw Rozbrat. Jesienią 2009 roku zainicjował, najpierw z udziałem Stowarzyszenia My-Poznaniacy, potem wspólnie z kilkunastoma innymi bardzo różnymi organizacjami społecznymi, wspólne działanie w sprawie budżetu miasta na 2010 rok. W finale na konferencji prasowej przed uchwalaniem budżetu upubliczniliśmy kilkadziesiąt poprawek zgłoszonych do jego projektu. Ponieważ niemal wszystkie z nich PO w porozumieniu z prezydentem odrzuciła, opozycja pierwszy raz jednomyślnie głosowała przeciw projektowi uchwały budżetowej.
W minionym roku z powodu wyborów samorządowych debata budżetowa była opóźniona (grudzień-styczeń), a prezydent oraz poróżniona z nim PO bez większości w radzie, musieli uważniej wysłuchiwać społecznych głosów o finansach miejskich. Tym bardziej, że w sprawę uspołecznienia tworzenia budżetu zaangażowały się media. W rezultacie liczne poprawki społeczne, przy wsparciu części radnych, od PiSu do SLD, zostały uwzględnione. Obejmowały one niestety tylko ok. 0,7% wartości budżetu, co oznaczało zakonserwowanie status quo miejskiej polityki finansowej bez jakichkolwiek zmian strukturalnych. W sytuacji miasta stojącego przed poważnymi zagrożeniami finansów wzbudziło to poważny niepokój. Znalazł on wyraz podczas społecznego Seminarium budżetowego zorganizowanego już po uchwaleniu budżetu przez Stowarzyszenie My-Poznaniacy z sojusznikami.
O co ta gra?
To banał – rozstrzyganie o zawartości budżetu jest wyrazem władzy realnej. Decyzja polityczna bez odwzorowania w sferze finansowej pozostaje pusta. Często dopiero na etapie wpisywania do budżetu ujawnia się faktyczna wola polityczna decydentów. Nierzadko z cynicznym ubolewaniem, że akurat na ten właśnie wydatek zabrakło w budżecie środków mimo najszczerszych chęci władz. To właśnie budżet „wie” na co pieniądze są (igrzyska), a kiedy ich na nic nie ma (żłobki). Budżet jest najpierw konstrukcją polityczną, wyrazem priorytetów społecznych, układu interesów, a dopiero potem kwestią finansową i rachunkową.
Dlatego pojawiło tyle słów krytyki skierowano pod adresem zamysłu prezydenta Grobelnego, by sondaż deliberatywny z udziałem stu kilkudziesięciu mieszkańców Poznania udawał budżet partycypacyjny (choćby w Krytyce Politycznej, na portalu Rozbrat.org i w Gazecie Wyborczej). Raz już się udało zmylić poznaniaków – sondażem (ze środków UEFA) na temat stadionu, kiedy ten już dawno był zbudowany, a wyniki zostały w 100% zignorowane.
Grobelny nie chce dzielić się władzą realną, ale wrażenie chce sprawić przeciwne. Dlaczego? Bo Poznań pod jego rządami znalazł się trudnej sytuacji finansowej, która ujawni się niebawem. Z jednej strony to jest ogromne zadłużenie, które przez dwa lata wzrosło czterokrotnie i w tym roku zbliży się do poziomu dochodów miasta – ok. 2 mld zł. Konieczność jego spłaty oznacza zablokowanie inwestycji w mieście (czyli rozwoju) na szereg lat i obcinanie wydatków bieżących, co może generować konflikty społeczne. Po drugie – od lat trwa stagnacja przychodów miasta, bez przesłanek ich wzrostu. Po trzecie – to zadłużenie oraz jedne z najwyższych opłaty i podatki lokalne nie zostały wykorzystane do rozwiązania problemów miasta i mieszkańców: komunikacyjnych, mieszkaniowych, infrastrukturalnych, przestrzennych. Bo priorytety tej władzy były inne. I to rodzi frustrację: konieczne są wyrzeczenia, ale w imię czego? Co za to mają mieszkańcy? Niewiele…
Manipulacja i demokracja
Zwykle w budżecie pieniędzy nie ma, mimo że są. Prezydent Grobelny odnosząc się do próśb sfinansowania przez miasto takiej lub innej potrzeby, ustawia się przez pytanie: „Komu mam zabrać, żeby wam dać?” Budżet to worek pieniędzy, który zostałby rozebrany przez chciwych mieszkańców, gdyby nie on, kasjer, chroniący go skutecznie. Obraz ten jest dwuznaczny. Kasjer tworząc budżet, sam ustawia na bezpiecznych pozycjach jego głównych beneficjentów – na przykład prestiżowe inwestycje. Po drugie, tak bardzo obawiając się, że budżet mógłby być „rozdrapany”, przyznaje, że nie jest on społecznie uzgodniony, zaakceptowany, czyli nie jest optymalny z punktu widzenia coraz bardziej świadomych swoich potrzeb mieszkańców Poznania. W podobny sposób Grobelny chce konstruować sondaż deliberatywny: skoro nasz statek nabiera wody, to niech mieszkańcy zdecydują sami, co albo nawet kogo trzeba wyrzucić za burtę. Ale od najważniejszych ładowni i przedziałów pasażerskich wam wara, bo to ja mam klucz! Kwestia, co zrobić, by statek wody nie nabierał, skoro już nabiera, nie jest do dyskusji.
Idea budżetu partycypacyjnego podważa demokrację przedstawicielską. Atrakcyjność pierwszej jest przejawem kryzysu albo niefunkcjonalności drugiej, przynajmniej w tutejszym wydaniu. Można je określić jako „demokrację paternalistyczną” polegającą na daleko idącej „autonomii” demokratycznie wybranych przedstawicieli od oczekiwań wyborców. Akt wyboru ma jakoby nadawać kompetencji rozstrzygania, co jest dobre dla elektoratu, niezależnie od tego, co sam elektorat uważa. Taki był standard myślenia w poznańskiej radzie miasta poprzedniej kadencji, a nawet jeszcze dziś – skoro zostaliśmy wybrani, to mamy zawsze rację. Formy demokracji bezpośredniej, w tym budżet partycypacyjny, to społeczna samoobrona przed skutkami takiej autonomii przedstawicieli. Nie sposób też nie docenić wpływu Unii Europejskiej, regulacji prawnych i wzorców demokratycznego zaangażowania do nas płynących.
Co robić?
Ostatni głos w poznańskich mediach na temat dalszych działań na rzecz budżetu partycypacyjnego jest zaskakujący. Krytyczny wobec prezydenta Grobelnego autor apeluje, żeby wziąć z zadowoleniem palec, który daje nam Grobelny, proponując sondaż deliberatywny zamiast budżetu partycypacyjnego. Mimo że to palce środkowy, czyli zwykłe pokazanie faka. Następnie samemu należy wziąć się za porządne przygotowanie procedur partycypacyjnych. Wezwanie to jest skierowane do naszego Stowarzyszenia oraz innych krytyków Grobelnego.
Na pierwsze zgody nie ma, bo to kolaboracja w manipulowaniu ludźmi. Co do drugiego – coraz częściej władze miejskie przejawiają obstrukcję wobec społecznych wymagań, proponując, żeby aktywne grupy same brały się za rozwiązywanie kwestii, z którymi przychodzą. Przykłady można mnożyć… Pomijając kwestię, w oparciu o jakie zasoby społeczeństwo obywatelskie ma wyręczać aparat administracyjny i polityków, to powstaje pytanie: co będzie, jak wyręczy w zupełności?