Nie trzeba bać się lajkonika (5. MFF Off Plus Camera)
Krakowska Off Plus Camera wypączkowała z niewielkiego przeglądu filmów niezależnych i chociaż rozmachem nie przypomina już tej skromnej imprezy, nadal pamięta o swoich korzeniach. Przez kilka lat nie zmieniły się ani hasła wywoławcze, ani idea […]
Krakowska Off Plus Camera wypączkowała z niewielkiego przeglądu filmów niezależnych i chociaż rozmachem nie przypomina już tej skromnej imprezy, nadal pamięta o swoich korzeniach. Przez kilka lat nie zmieniły się ani hasła wywoławcze, ani idea przewodnia: rekomendować polskiej publiczności filmy trudno dostępne, ale godne uwagi, a najlepsze z nich wspierać finansowo. Przy tak nakreślonym zamyśle można by się obawiać, że słowa „niezależny”, „niskobudżetowy” czy „debiutancki” posłużą organizatorom festiwalu za argument i knebel zarazem. Na szczęście dla widzów stało się wprost przeciwnie.
Jak to zwykle bywa, komentarze krytyki skoncentrowały się na sekcjach nazywanych przez „IndieWire” sercem festiwalu: konkursie polskich filmów fabularnych i konkursie głównym Wytyczanie drogi. W entuzjastycznym tonie wypowiadano się także o pokazach specjalnych Terriego (2011) i Ziemi obiecanej (1975). Pierwszy z wymienionych filmów to najnowsza produkcja Azazela Jacobsa, zwycięzcy pierwszej edycji, o wielkiej wartości symbolicznej — dowodzi bowiem, że idea festiwalu sprawdza się w praktyce. Sam Jacobs „z rozbawieniem wspomina czasy, kiedy był na krawędzi bankructwa, po czym przyjechał do Krakowa i zainkasował czek, który postawił go na nogi i pozwolił mu w pełni wykorzystać swój talent”. Z kolei Ziemia obiecana w reżyserii Andrzeja Wajdy, zrekonstruowana w ramach programu Kino RP, na nowo oczarowała oglądających. W trzecim rzędzie uwagę widzów skupiły filmy należące do „amerykańskich” sekcji Geek Cinema oraz From the Gut. Pozostałe nie przeszły wprawdzie bez echa, ale i nie doczekały się szczegółowych omówień. Szkoda, że tak się stało, bo ten sam puls, który dziennikarze „IndieWire” wychwycili w sercu festiwalu, dało się wyczuć wszędzie indziej.
Za dowód posłużyć mogą Odkrycia i sekcja Nadrabianie zaległości. Trafiają tam filmy, którym brak wielu cech wspólnych — jeśli da się je zestawić, to tylko w najogólniejszym planie. Choć w takim przypadku niełatwo uniknąć dysonansów, osoby odpowiadające za repertuar sprawnie poradziły sobie ze swoim zadaniem. Nie obyło się jednak, rzecz jasna, bez fałszywych nut. I tak indonezyjski The Raid (2011) w reżyserii Garetha Huwa Evansa, polecany przez Szymona Miszczaka, dyrektora festiwalu, w patetycznych słowach („dowód na to, że kino akcji potrafi być prawdziwą sztuką”, „rodzaj zapierającego dech w piersiach wizualnego baletu”, „zdumiewający przykład natchnionego rzemiosła”), okazał się siekaniną o czysto pretekstowej fabule. Nie sposób odesłać do niego nawet oddanych wielbicieli kina akcji — sceny walk w ogromnym natężeniu nie cieszą, tylko męczą, a gdy kamera wywraca koziołki, utrzymywanie wzroku wbitego w ekran staje się wręcz niemożliwe. Miszczak proponuje, by The Raid czytać nie tylko jako spektakl, ale i jako refleksję „nad mechanizmami przemocy i władzy”. Trudno przewidzieć, jakie wnioski dałoby się wysnuć z takiej interpretacji, skoro Evans dobrowolnie pozbawił historię wszelkiego prawdopodobieństwa, z bohaterów czyniąc typy rysowane najgrubszą z możliwych kresek.
Ten sam grzech popełnił Nash Edgerton, reżyser The Square (2008). Główni bohaterowie filmu, Ray (David Roberts) i Carla (Claire van der Boom), spotykają się w tajemnicy przed swoimi partnerami. Kiedy status quo coraz trudniej utrzymać, decydują się na ucieczkę. Pieniądze na wspólne życie zamierzają ukraść od męża Carli, handlarza narkotyków, ale ich projekt pali na panewce. Zarys fabularny nie jest ani dobry, ani zły i na jego podstawie z pewnością można by opowiedzieć zajmującą historię, gdyby tylko posłużyć się odpowiednimi środkami wyrazu. Edgerton wybiera repertuar chwytów rodem z filmów sensacyjnych klasy B. Mamy tu wszystko: dachujące samochody, uwięzione niemowlęta, seryjne zdrady, traumatyczne gwałty, podłe szantaże, nie mniej podłą korupcję, wreszcie iście szekspirowski finał i odejście bohatera w zwolnionym tempie. Na domiar złego — podawane absolutnie serio.
Te dwa potknięcia nikną jednak wśród filmów dobrych i wybitnych. Na czele tych ostatnich wymienić trzeba fenomenalny Take This Waltz (2011) w reżyserii Sary Polley. Po raz kolejny zrąb fabuły jest prosty: Margot (Michelle Williams), szczęśliwa żona Lou (Seth Rogen), poznaje Daniela (Luke Kirby), coraz silniej ku niemu ciąży, w końcu nawiązuje z nim relację, którą należałoby chyba nazwać białym romansem, aż wreszcie zostawia męża. Widzowie wychowani na kinie gatunków spodziewają się szczęśliwego zakończenia, po którym wolno uronić łzę, ale Polley nie przerywa. We wspaniałej sekwencji kamera zatacza kręgi, pokazując, jak do niepokornego związku z Danielem wtacza się mieszczański jad, jak ich relacja koroduje i jak przeistacza się w to, od czego Margot próbowała uciec. Ta cykliczność powtórzy się w samej strukturze filmu — finałowa scena to niemal dokładne przytoczenie sceny otwierającej. Wiele jest w Take This Waltz wzruszających momentów, ale i wiele wartych zapamiętania rozstrzygnięć formalnych. Świetnie poprowadzeni aktorzy i dialogi dopracowane do ostatniego szczegółu dopełniają obrazu.
2 komentarze “Nie trzeba bać się lajkonika (5. MFF Off Plus Camera)”