Nie ma ludzi nielegalnych
Rozmowa z dr Hanną Machińską, zastępczynią RPO w latach 2017–2022, prawniczką, działaczką społeczną.
Od początku kryzysu humanitarnego w Europie dr Hanna Machińska podejmowała działania w zakresie ochrony praw człowieka m.in. na granicy polsko-białoruskiej, upominając się o uchodźców próbujących dostać się na terytorium Polski. Wraz z aktywistami ratowała ich przed wywózką do Białorusi, prowadziła rozmowy ze Strażą Graniczną, dostarczała pomoc humanitarną. W rozmowie z „Res Publiką Nową” dr Machińska mówi, że choć wizerunek Polski na arenie międzynarodowej poprawił się dzięki solidarnej pomocy obywatelom Ukrainy uciekającym przed wojną, nasz kraj i społeczeństwo ma jeszcze ważną lekcję do odrobienia. W tym samym czasie gdy pomagamy Ukraińcom, innych uchodźców wojennych wydalamy z kraju lub pozwalamy umierać im w przygranicznych lasach.
Dominika Rafalska: Patrząc na sytuację uchodźców wojennych w naszym kraju widzimy obraz bardzo niejednorodny. Jednych witamy na dworcach z kwiatami, gościmy w naszych domach, innych zmuszamy do przechodzenia upokarzających i długich procedur lub wydalamy z kraju. Dlaczego tak się dzieje?
Hanna Machińska: Wciąż zadaję siebie pytanie: jak to możliwe, że Polska ma takie dwie twarze? Na granicy polsko-ukraińskiej byliśmy już 25 lutego 2022 r., dzień po wybuchu wojny. Obrazy, które tam zobaczyliśmy, pozostaną w nas na zawsze. Pociągi, z których wysiadały setki starców, kobiet, dzieci… Wszyscy z podręcznymi bagażami, pogrążeni w rozpaczy.
I także tam od razu zauważyliśmy, że tworzy się dwie kolejki do odprawy. Jedna dla uchodźców ukraińskich. W niej ruch odbywał się płynnie. W drugiej ustawiały się osoby głównie z krajów afrykańskich – często byli to młodzi ludzie, którzy studiowali w Ukrainie. Ci drudzy byli skrupulatnie kontrolowani, sprawdzano ich dokumenty, umieszczano w osobnym pomieszczeniu. A przecież uciekali przed tą samą wojną.
Podobnie działo się w przypadku Romów. Nikt nie wiedział, co z nimi zrobić. Na dworcu w Przemyślu widziałam, że romskie kobiety z maleńkimi dziećmi były wręcz odpychane, traktowano je zupełnie inaczej niż Ukraińców.
Na czym polegało inne traktowanie tych rodzin?
Zauważyliśmy ze zdumieniem, że ustanowiono jakieś wewnętrzne reguły. Rodziny romskie musiały przebywać poza dworcem. Zobaczyłam, że na schodach w deszczu siedzą kobiety karmiące piersią. Spytałam, dlaczego nie wchodzą na teren stacji. Powiedziano mi, że mogą tam wejść tylko ci, którzy mają bilety i wyjeżdżają. Później okazało się, że na terenie dworca jest pomieszczenie dla matek z dziećmi, ale „ktoś podjął decyzję”, że może tam przebywać jedna kobieta karmiąca. Pozostali muszą czekać na zewnątrz. Taką decyzję mógł podjąć tylko ktoś, kto nie ma dzieci albo sumienia.
Od początku staraliśmy się tłumaczyć, że tego typu praktyki zauważą organizacje międzynarodowe, które oskarżą Polskę o rasizm. I oczywiście, w ostatnim raporcie Departamentu Stanu USA już podkreślono, że Polska nie rozwiązała sytuacji z Romami.
Romscy uchodźcy z Ukrainy to duża grupa (200–400 tys. osób). Ci ludzie często są zagubieni. Nie wiedzą, dokąd chcą jechać. Może do Londynu, a może do Sztokholmu – zastanawiają się… Wodzą palcem po mapie… Nie wszyscy zresztą myślą o ucieczce. Część chce zostać w Polsce. Wszyscy chcą ratować swoje dzieci.
Państwo musi im pomóc zorganizować życie. Tak, to trudne, bo te kobiety często nie pójdą do pracy, ponieważ muszą opiekować się dziećmi. To ludzie bardzo rozchwiani – chcą być blisko granicy, bo wierzą, że gdy sytuacja się zmieni, wrócą do siebie. Ich domem jest Ukraina.
A co z tymi, którzy na razie nie mogą wrócić do domu? Uchodźcami z Iraku, Syrii, państw afrykańskich, ludźmi którzy docierają do Polski przez Białoruś? Wielokrotnie interweniowała Pani na tej granicy. Później, podczas jednego z wykładów wspomniała Pani o doświadczeniu tam uczuć „pomiędzy rozpaczą a nadzieją”… Co było najgorsze?
Absolutną rozpaczą był i jest sposób traktowania uchodźców, którzy nie przechodzą przez granicę, a przedzierają się przez nią.
Niedawno rozmawiałam z młodą dziewczyną z Kamerunu. Jej mąż został zastrzelony, jej także groziła śmierć. Dowiedziała się, że można uciekać przez Białoruś. Nie wiedziała nawet, że jest jakaś Polska, wiedziała natomiast, że jest Unia Europejska i że ona przez tę Białoruś do tej Unii „swobodnie się dostanie”. Sprzedała wszystko i wyruszyła w drogę. Była w ciąży. Przyjechała do Mińska, stamtąd samochodem na granicę. Wyrzucili ją i grupę siedmiu innych osób przy jakimś lesie. Ciemno, nie wiadomo w którą stronę iść. Po kilku dniach błądzenia po zaroślach bez jedzenia i picia, doszli do linii granicznej. Spotkali białoruskich funkcjonariuszy, którzy nimi szarpali, wyrzucali z Białorusi. Przeszła przez granicę, spotkała funkcjonariuszy polskich, którzy potraktowali ją równie brutalnie. Mówiła po francusku i po angielsku. Tłumaczyła, że jest w ciąży, że chce ochrony międzynarodowej. Przerzucili ją na Białoruś. Stamtąd znowu do Polski. I tak trzy razy.
Jak to się stało, że w końcu znalazła się w Polsce?
Mówi, że nie pamięta: została sama, zrobiło jej się słabo, zemdlała i obudziła się w szpitalu. Urodziła w Polsce dziecko, stara się o ochronę międzynarodową. Jej starsza córka została w Kamerunie.
Dlaczego jako społeczeństwo dajemy na takie praktyki przyzwolenie albo wykazujemy tak daleko idącą obojętność wobec takich historii?
Dla nas to są wojny odległe. One nas nie zajmują. Kto wie, co się dzieje w Syrii, Etiopii, albo gdzie jest Kamerun? To są „ich wojny”, nie nasze. Większość społeczeństwa uważa, że „oni” nie mają prawa przychodzić i zakłócać nam spokojnego, dostatniego życia. Aż 54 proc. Polaków popiera haniebną praktykę wywózek. Twierdzą, że poprzez takie działanie „chronimy granicę strefy Schengen”.
Kto jest odpowiedzialny za wywózki uchodźców?
To bardzo złożone zagadnienie. Po pierwsze propaganda. Taki przekaz jak np. ten z ust Jarosława Kaczyńskiego, który wspominał, że uchodźcy „przynoszą insekty i choroby”… Albo słynna konferencja prasowa w trakcie której ministrowie Błaszczak i Kamiński pokazali telefon komórkowy ze zdjęciem jako „dowód” na to, że imigranci dopuszczają się zoofilii.
Albo niedawna akcja antyterrorystyczna organizowana przez Komendę Główną Policji i FBI. W czasie ćwiczeń pokazano uzbrojoną kobietę-muzułmankę ubraną w hidżab. Miał to być przykład zagrożenia atakiem terrorystycznym. To niedopuszczalne praktyki.
Przekaz idzie z góry, trafia do społeczeństwa. Więc w końcu my też mówiąc o uchodźcach stwierdzamy: oni są nielegalni. A Konwencja Genewska wyraźnie mówi – państwo nie może karać i wyrzucać ludzi na terytorium państwa, gdzie istnieje zagrożenie dla życia i zdrowia. Prawo Unii stanowi, że prawa człowieka są fundamentem. Ochrona granic i strefy Schengen, która jest wielką wartością Unii – tak, ale pod warunkiem respektowania zobowiązań międzynarodowych. Także komisarz praw człowieka Rady Europy Dunja Mijatović w swojej rekomendacji mówi, że wywózki są nielegalnym instrumentem.
Tymczasem Straż Graniczna dokonuje ich powołując się na decyzje ministerstwa spraw wewnętrznych i administracji. Jak to możliwe?
To rozporządzenie jest niezgodne w świetle orzeczeń wojewódzkich sądów administracyjnych z polską Konstytucją i z prawem międzynarodowym, w tym z Konwencją Genewską, Europejską Konwencją Praw Człowieka, Konwencją Stambulską oraz prawem Unii… Ale rzeczywiście, dla przeciętnego funkcjonariusza to jest podstawowy instrument działania, podobnie jak ustawa o cudzoziemcach, która stwarza pozory obowiązywania jakiejś procedury. Mówi ona np. uchodźca może się zażalić, ale zażalenie nie wstrzymuje wywózki.
Takie działania miały już miejsce np. w Terespolu. Tam wielokrotnie nie wpuszczano rodzin z dziećmi, funkcjonariusze nie widzieli i nie słyszeli żądania objęcia rodzin ochroną międzynarodową.
Kto za to odpowiada?
Minister spraw wewnętrznych z tytułu rozporządzenia, parlamentarzyści którzy dopuścili do uchwalenia takiej ustawy, prezydent który ją podpisał. I wreszcie mamy samych funkcjonariuszy, którzy zasłaniając się rozporządzeniem, przez całą dobę wyrzucają z Polski ludzi na teren Białorusi. Jeden z wysokich funkcjonariuszy Straży Granicznej powiedział, że nie dostał informacji na piśmie, że Białoruś jest państwem niebezpiecznym…
Jak opisują swoje działania funkcjonariusze?
Wiele razy rozmawiałam z nimi. Mówią, że wszystko odbywa się bardzo spokojnie – po prostu „proszą” uchodźców o opuszczenie terytorium Polski. Wyobrażam sobie ten „salon”: las, w którym w nocy wskazuje się uprzejmie starcom, ciężarnym, dzieciom drogę do granicy. Przez krzaki.
To bestialstwo odbywa się w świetle prawa, które nie jest prawem. Polska poniesie za to odpowiedzialność. To narażenie życia i zdrowia ludzi, haniebne praktyki, które w cywilizowanym państwie nie powinny mieć miejsca.
I nie można zasłaniać się żadnym rozkazem. Rozkaz który łamie prawo nie może być wykonywany. Nie można argumentować, że te działania są spowodowane przez reżim Łukaszenki. Tak to prawda, ale wywózki wręcz potęgują ten kryzys.
Co ma zrobić w takim razie funkcjonariusz, który rzeczywiście działa na podstawie rozporządzenia polskiego ministra?
Powiedzieć „takiego rozkazu nie wykonam, bo ta osoba żąda ochrony międzynarodowej”. Czy poniesie konsekwencje dyscyplinarne? Tak, ale są jeszcze sądy. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że łatwo teoretyzować. Nie ma jednak wytłumaczenia dla działań niezgodnych z prawem. Państwo praworządne, demokratyczne nie może opierać się na ślepym wykonywaniu rozkazów, które łamią prawo, tylko na indywidualnej ocenie każdej sytuacji. Funkcjonariusze nie uznają naszych argumentów o obowiązywaniu Konstytucji, o zobowiązaniach międzynarodowych Polski, które wprost zakazują takich praktyk.
Wspomina Pani także o innej bulwersującej praktyce – umieszczaniu uchodźców w strzeżonych ośrodkach dla cudzoziemców. Trafiają do nich nawet dzieci…
Dzieci, kobiety w ciąży… Proszę sobie wyobrazić: „szczęśliwcy”, którzy przedrą się przez zasieki, dostają się w ręce funkcjonariuszy i komendant danej placówki występuje do sądu o umieszczenie takiej osoby w strzeżonym ośrodku dla cudzoziemców. A sędziowie często mechanicznie, rutynowo podążają za wnioskiem i tam kierują tych ludzi.
Taki strzeżony ośrodek to miejsce detencji, de facto więzienie. Wizytowaliśmy wszystkie takie miejsca. Stan przestrzegania praw człowieka jest tam często katastrofalny. Panuje wojskowy rygor. A przecież trafiają tam ludzie w traumie, ofiary tortur. Oni często tego nie wytrzymują.
Przypomnijmy: Biała Podlaska i młody człowiek, który po 18 miesiącach pobytu w ośrodku rozpoczął strajk głodowy. Zaszył sobie usta.
Albo Tiba, trzynastoletnia irakijska dziewczynka: 28 dni głodówki, ciężka depresja… Widziałam Tibę w lesie i później w takim właśnie strzeżonym ośrodku. Nie trzeba było być lekarzem żeby zrozumieć, w jakim stanie było to dziecko.
Europejski Trybunał Praw Człowieka w sprawie przeciwko Polsce powiedział że ten rodzaj detencji to nie jest miejsce dla dzieci.
Kto tam powinien trafiać?
Jeśli już, to ludzie, którzy są w dobrym stanie fizycznym i psychicznym, osoby w stosunku do których trwa procedura i jest prawdopodobieństwo że się zakończy odmową. Ośrodek taki powinien być jednak czymś wyjątkowym a nie rutyną.
Rzecznik Praw Obywatelskich napisał w tej sprawie pismo do 22 prezesów sądów okręgowych. Okazało się, że niektórzy nigdy nie byli w ośrodkach strzeżonych. Byli tacy, którzy przyznali, że nie mają czasu zastanawiać się nad każdym przypadkiem. A przecież to są ludzie, którzy decydują o losie, o życiu innych. Ośrodek strzeżony to forma pozbawienia wolności. Należy skorzystać z doświadczenia Krajowego Mechanizmu Przeciwdziałania Torturom. To niezwykle ważna instytucja Rzecznika Praw Obywatelskich. Z każdej wizytacji sporządzany jest raport wraz z rekomendacjami. Dzięki naszemu stanowisku zlikwidowano najgorszy ośrodek strzeżony – w Wędrzynie.
Czyli można powiedzieć, że o ile przyjęcie przez Polskę dużej liczby uchodźców z Ukrainy poprawiło nasz wizerunek na arenie międzynarodowej w kwestii przestrzegania w naszym kraju zasad praworządności, jest jeszcze druga strona medalu: ciemna…
Niestety tak. I wokół tego panuje zmowa milczenia: mówimy o Ukraińcach, uchodźcach wojennych, którym trzeba pomóc i którym pomagamy. Ale nie mówmy o „tych nielegalnych”, których chcemy się pozbyć.
Ale problem ma szerszy, międzynarodowy charakter: o ile Rada Europy jest jednoznaczna np. w kwestii wywózek, o tyle takiej jednoznaczności nie dostrzegam po stronie Komisji Europejskiej. Ta kluczy – niestety pod presją zróżnicowanej polityki państw członkowskich. Nie ma spójnej polityki, chyba że to polityka wypychania od siebie.
Znieczulica społeczna bierze się z tego, że jeśli w ogóle mówimy o uchodźcach, to jako „o grupie”. To co przemawia do wyobraźni to pojedyncze historie.
Aspekt humanitarny, empatia, konieczność pomocy tym ludziom nie podlega dyskusji, ale z drugiej strony żadne państwo nie może przyjąć wszystkich uchodźców. Jak powinna wyglądać racjonalna polityka pomocy tym osobom?
Każda osoba która znajdzie się na terytorium Polski powinna podlegać procedurze. Nie znaczy to, że wszyscy zostaną w Polsce. Ale nie może być tak, że będą deportowani na terytorium państwa, na terenie którego będą narażone na utratę życia lub zdrowia. A jeśli nie można deportować, to taka osoba musi zostać w Polsce.
Musimy realizować politykę otwartości. Trzeba się włączyć konstruktywnie w nurt polityki unijnej. Kilka lat temu odmówiliśmy przyjęcia 7 tys. uchodźców w ramach programu relokacji. Nie wierzę, że w Polsce nie moglibyśmy wykorzystać umiejętności i potencjału tych ludzi.
Korzystamy na razie z najgorszych wzorców – włoskich, greckich. Wywózki, pasywność, robienie wszystkiego, żeby nie ratować ludzi. I tak, na granicy polsko-białoruskiej umarło przynajmniej 41 osób. Ci ludzie zamarzli w lesie, schorowani nie otrzymali w porę pomocy medycznej. Ilu osób nie udało się odnaleźć? Ile zaginęło? Oficjalnie mówi się o 200 takich przypadkach. Gdyby nie aktywiści, ofiar byłoby znacznie więcej.
I tu powiedzmy, że także aktywiści są narażeni na szykany. Niewyobrażalne, że dla Straży Granicznej oni są wrogiem. Płacą mandaty, są obserwowani, Straż Graniczna nie udziela im pomocy, gdy desperacko szukają kogoś w lesie. A ja zastanawiam się, co by było, gdyby państwo musiało przejąć tę aktywność?
Dziś już mamy do czynienia z handlem ludźmi na wielką skalę, której ofiarami są ci uciekający z dalekich krajów afrykańskich, Afganistanu, a nawet z Kuby. Oni są namawiani do ucieczek. Często nie widzą innej drogi by ratować swoje i dzieci życie. Rzecznik Praw Obywatelskich zwracał się w tej sprawie do ministra spraw zagranicznych mówiąc, że trzeba dotrzeć poprzez placówki dyplomatyczne do tych państw gdzie nie toczą się działania wojenne, żeby pokazać ryzyko przedzierania się przez granicę, żeby pokazać że ci ludzie są ofiarami, że pozbywają się dobytku, aby dostać się do wolnego świata, a nie zdają sobie sprawy że po drodze ich życie będzie wisieć na włosku. Nie zrobiono tego.
Władza powinna przygotować się od strony logistycznej na wzmocnienie instytucji, które odpowiadają za analizę wszystkich tych przypadków i wydawanie decyzji o objęcie uchodźcy ochroną międzynarodową lub odmową.
Za chwilę w Europie pojawią się kolejne grupy uchodźców – uchodźcy klimatyczni. I na to też państwo musi być gotowe. Każde państwo ma prawo sprawdzać uchodźców, a to oznacza poddanie ich procedurom. Miliony uchodźców na całym świecie odnajdują swoje bezpieczne miejsce i rozpoczynają nowe życie. Polska w związku z kryzysem demograficznym potrzebuje nowych obywateli. Jednak, żeby to się wydarzyło konieczna jest efektywna polityka migracyjna.
Polska nie jest tylko dla Polaków, musi być krajem otwartym. Mieszanka kulturowa jest ważnym zaczynem każdego społeczeństwa. A my chyba nie mamy pomysłu, jak wyzwolić się z ksenofobicznych narracji. Żyjemy w jakimś kokonie, a świat już inaczej wygląda.
—
Dominika Rafalska – doktor nauk humanistycznych, dziennikarka, redaktorka, pracownica naukowa Uniwersytetu Gdańskiego, sekretarz redakcji „Res Publiki Nowej”.
Rozmowa ukazała się w najnowszym wydaniu „Res Publiki Nowej”.
Fot. Dominika Rafalska [portret Hanny Machińskiej]
Fot. Julie Ricard / Unsplash.