My Wyborcy, czyli kłopoty z partycypacją
Sprawy miasta nie kończą się w jego granicach administracyjnych. O kształcie polskich miast i aglomeracji, o realizowanej przez nie polityce społecznej, edukacyjnej i kulturalnej decyduje parlament. Dlatego warto śledzić, jakie wizje miasta mają startujące w wyborach partie.
Pewien zapomniany już nieco geniusz ludzkości powiedział kiedyś o wyborach bardzo mądre zdanie: „Nieważne, kto głosuje, ważne, kto liczy głosy“. Kiedy obserwuje się polskie wybory w ostatnich 20 latach, to można sparafrazować to niemal tak okrutne jak sam jego autor zdanie, pisząc: nieważne, kto głosuje, ważne, jak się liczy głosy. To od metody przeliczania głosów wyborców na mandaty zależy bowiem kształt naszych ustrojowych ciał przedstawicielskich.
Czy wybory są powszechne?
Teoretycznie bowiem mamy w Polsce bardzo demokratyczną ordynację wyborczą. Wybory są pięcioprzymiotnikowe, czyli: powszechne, bezpośrednie, równe, proporcjonalne i tajne. Nie obowiązują żadne cenzusy majątkowe i społeczne. Jedynymi ograniczeniami biernych i czynnych praw wyborczych są: wiek, obywatelstwo, poczytalność oraz przestrzeganie norm prawnych. Praktyka, jak się okazuje na przykładzie polskich wyborów w ostatnich 20 latach, niekoniecznie oddaje ducha założeń teoretycznych.
Przejrzyjmy po kolei każde z pięciu założeń. Czy wybory są powszechne? Owszem, każdy może zagłosować. Zazwyczaj ma na to ok. 14 godzin podczas jednego, wyznaczonego wcześniej dnia w roku. Może się wydawać, że to wystarczający czas na odnalezienie lokalu wyborczego i zaznaczenie krzyżykiem swojego kandydata. W praktyce okazuje się to czasem bardzo trudne. Mimo że polska komunikacja jest słabo rozwinięta, ludzie, szczególnie młodzi, prowadzą bardzo mobilny tryb życia. Raz mieszkają w jednym miejscu, raz w drugim. Powodem takiej mobilności są studia, praca, czasem inna działalność. Nie zawsze są w stanie przejść gehennę w urzędach, aby sformalizować swój pobyt, zatem, aby zagłosować, muszą pojechać do miasta, w którym są zameldowani. Nie zawsze też mogą wygospodarować czas, aby odebrać niezbędne zaświadczenie.
Przy okazji każdych wyborów najmądrzejsze głowy dumają nad niską frekwencją. Jeszcze nigdy nie usłyszałem, aby podnosiły temat dostępności lokali wyborczych. Podam 2 przykłady. Jeden z Polski, drugi z zagranicy. Podróż między dwoma dużymi polskimi aglomeracjami – Krakowem i Poznaniem – wynosi w optymistycznym wariancie 7 godzin. Nawet, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że mamy do dyspozycji cały weekend, to perspektywa spędzenia 14 godzin w podróży w celu wrzucenia kartki papieru do pudełka nie jest nęcąca. Podobnie w wypadku emigrantów, których wreszcie się doliczono w niebagatelnej liczbie 2,5 mln. Jeśli ktoś mieszka, dajmy na to, w Cincinnati, a głosowanie jest możliwe w Chicago, to przecież byłby wariatem, gdyby pędził tam na złamanie karku, choć z tego, co wiem, takie przypadki się zdarzają.
W przypadku wyborów samorządowych głosowanie staje się absurdem, ponieważ człowiek od lat mieszkający w Poznaniu może głosować np. w Karpaczu, bo tam ma zameldowanie. Jego głos w Karpaczu nie ma sensu, a w Poznaniu jest nieważny. Oczywiście, obywatel może uzyskać prawo głosowania w miejscu zamieszkania, ale tylko od urzędników zależy, jakie dokumenty są niezbędne do udowodnienia swojego zamieszkania. W jednych miastach wystarczało orzeczenie, w innych nie wystarczało nawet zaświadczenie o prowadzeniu organizacji pożytku publicznego.
Piszę o ludziach zdrowych, w pełni sił, nie wspominam już o niepełnosprawnych i chorych. Są dwa banalne sposoby sprawienia, aby głosowanie nie stawało się dla coraz większej grupy ludzi trudnym do podjęcia wyzwaniem. Pierwszy to zmiana sposobu identyfikacji obywateli na podstawie zameldowania (to jest dziś kompletny absurd) na identyfikację na podstawie numeru (mamy przecież NIP, PESEL, a wielu z nas jeszcze REGON), który ułatwi również wiele innych urzędowych spraw i dochodzeń. Drugi, jeszcze prostszy i bardziej wydajny, to dopuszczenie głosowania przez internet. Skoro możemy w ten sposób zarządzać firmami, swoimi pieniędzmi, a często nawet związkami emocjonalnymi, to dlaczego nie możemy postawić w ten sposób banalnego krzyżyka przy nazwisku? Na razie jednak nie udało się nawet wydłużyć czasu głosowania do dwóch dni – zapewne nikt nie rozumie z jakiego powodu.
Równość jest tylko formalna
Drugi przymiotnik określa zasadę bezpośredniości. Czy nikt w minionych latach nie pośredniczył w naszym głosowaniu? Zastanówmy się chwilę. Czy ktoś z Państwa pamięta jeszcze listy krajowe? Bywało, że dostawali się z nich ludzie, którzy w wyborach bezpośrednich otrzymywali minimalną liczbę głosów. Kto decydował, że oni będą nas reprezentować? Nie obywatele, lecz partie. Oczywiście, list krajowych już nie ma, są jednak progi wyborcze. Powodują one, że głosy oddane na partie nieprzekraczające progu wyborczego pomagały wejść do parlamentu przedstawicielom partii, których dany obywatel w życiu by nie wybrał. Przykładem mogą być słynne wybory w 2005 roku, kiedy ludzie głosujący na Partię Demokratyczną odebrali zwycięstwo Platformie Obywatelskiej i dali je Prawu i Sprawiedliwości. Przez 2 lata byli skazani na brak reprezentantów i jeszcze czuli się winni najgorszego dla nich możliwego scenariusza. Podobnie zapewne było wtedy z wyborcami SdPl.
W ten sposób skromny dodatek w postaci progów zredukował liczbę partii i możliwości wyboru, ograniczając kolejną zasadę pięcioprzymiotnikowych wyborów – równość. Czy głos każdego obywatela może być równy, skoro, po pierwsze, jeden głos się liczy, a drugi się nie liczy, a po drugie, jeden głosuje na partię, bo chce na nią głosować (głosowanie pozytywne), a drugi głosuje na nią, żeby nie wygrała partia jego zdaniem gorsza (głosowanie negatywne, czyli na tzw. mniejsze zło). Zachowana jest zatem równość formalna (każdy ma jeden głos), ale już z materialną są kłopoty (jeden głos jest ważny i przekłada się mandat), inny – nie (głosy nie mają równą wagę, ale nie mają równego znaczenia).
Jedną z nielicznych zasad, które faktycznie się sprawdzają, jest zasada tajności. Poza Wałbrzychem nie znamy przypadków jaskrawego jej nadużywania. Natomiast ostatnia zasada, czyli proporcjonalność, wymaga najgłębszej analizy. W założeniu bowiem partie otrzymują liczbę mandatów proporcjonalną do otrzymanych głosów. Teoretycznie wydaje się, że to działa, bo przecież jak PO dostała najwięcej głosów, to otrzymała też najwięcej mandatów, a analogicznie wcześniej – PiS i SLD. Jak jednak wyżej pisałem, partie te zyskały premię w postaci głosów oddanych na partie, które do parlamentu nie weszły, a także tych, którzy na wybory nie poszli, bo nie mieli na kogo głosować, i tych, którzy głosowali na „mniejsze zło“.
Najbardziej jaskrawym przykładem pułapki proporcjonalności na forum krajowym były wybory w 1993 roku, kiedy podzielona prawica nie wprowadziła do sejmu prawie nikogo, a premię zgarnęły SLD i PSL. Podobnie było w przypadku wyborów w 2005 roku, kiedy PiS-owi pomogły głosy oddane na Demokratów i SdPl. Z drugiej strony, można powiedzieć, że zasady były równe dla wszystkich i tylko od umiejętności politycznych zależało, kto wygra, a kto przegra. Spójrzmy zatem na przykład z podwórka miejskiego.
W 2010 roku Stowarzyszenie My-Poznaniacy wystawiło listy wyborcze w wyborach do rady miasta. Dlaczego? Ponieważ ani rządzące (PO), ani opozycyjne (PiS, SLD) partie, ani urzędujący prezydent (związany z PO, potem niezależny) nie chcieli słuchać ich postulatów. Zgodnie z zasadą, że gdy nie ma na kogo głosować, to należy wziąć sprawy w swoje ręce, poznańscy społecznicy, przedsiębiorcy i animatorzy kultury powołali własny komitet. Choć nikt nie dawał im szans, to jednak zdobyli 9,5% głosów. W wyborach krajowych taki wynik daje co najmniej kilkanaście mandatów. W wyborach miejskich może dać kilka, ale może też nie dać żadnego. Właśnie ten drugi przypadek stał się udziałem odważnego ruchu miejskiego.
Zgubiła nas właśnie zasada proporcjonalności. Skomplikowany system przeliczania głosów na mandaty uzależniał przyznanie tego ostatniego nie tylko od wyniku w całym mieście, lecz także od wyniku w poszczególnych okręgach. Tak się złożyło, że najlepsze wyniki kandydaci stowarzyszenia osiągnęli w okręgach, w których partie i komitet prezydenta mieli najmocniejszych kandydatów. Jakkolwiek jednak by nie liczyć, fakt, że komitet uzyskujący niemal 10% głosów jest pozbawiony mandatów, nie ma nic wspólnego z równością, bezpośredniością i proporcjonalnością rozumianą wprost, a nie poprzez system skomplikowanych operacji matematycznych.
Miejski monitoring wyborczy
Nauczka wyniesiona z wyborów samorządowych dała asumpt do działań zmierzających do zmiany ordynacji wyborczej w taki sposób, aby faktycznie wszyscy obywatele mogli mieć wpływ na bieg wypadków w państwie, mieście czy na osiedlu. Stowarzyszenie My-Poznaniacy zorganizowało Kongres Ruchów Miejskich, którego jednym z tematów była partycypacja obywatelska. W ramach zawiązanej na kongresie organizacji podjęto działania na rzecz stworzenia skanera wyborczego, który będzie monitorował wybory pod kątem postulatów ruchów miejskich. Samo stowarzyszeni My-Poznaniacy zrobiło jeszcze krok dalej i stworzyło specjalny blog, którego zadaniem będzie analiza kampanii wyborczej w Poznaniu i powiecie poznańskim.
Wbrew pozorom wybory parlamentarne są bardzo ważne dla organizmów miejskich. W parlamencie ważą się losy kształtu aglomeracji, które już samorzutnie powstały, a nadal nie mają odpowiednich ram prawnych do racjonalnego rozwoju. Istotne są kwestie związane z redystrybucją pieniędzy zbieranych przez państwo w formie podatków. Bardzo ważne wydają się decyzje odnośnie do strategii komunikacyjnej, edukacji i polityki społecznej. Wszystkie te elementy w dużym stopniu zależą od otwartości polskiej sceny politycznej. Obecnie mamy do czynienia z kartelem czterech sił politycznych, które coraz mniej wsłuchują się w głos obywateli, a prawa uchwalają w taki sposób, aby jak najdłużej utrzymać korzystne dla siebie status quo. Mam nadzieję, że nasza inicjatywa, nawet jeśli nie zmieni obrazu polityki w naszym mieście, to pozwoli lepiej zrozumieć mechanizmy rządzące polskimi partiami politycznymi. Już pierwsze publikacje na www.my-wyborcy.pl pozwalają doszukać się pewnych uogólnień i praw, które nie nastrajają optymistycznie, ale pozwalają też myśleć, że taka prowizorka nie może się utrzymywać wiecznie.
Wszystkich zainteresowanych polityką, nie tylko poznańską, zapraszam do lektury.