Muzyczne podsumowanie 2010 roku

Najlepszy singiel roku 2010: Ariel Pink’s Haunted Graffiti Round And Round Generalnie rzecz biorąc, album jest zapisem procesu, singiel – konkretnej chwili. By prześledzić rozwój serwisu Screenagers i uzmysłowić sobie, jak ewoluowały gusta redakcji, wystarczyłoby […]


Najlepszy singiel roku 2010: Ariel Pink’s Haunted Graffiti Round And Round

Generalnie rzecz biorąc, album jest zapisem procesu, singiel – konkretnej chwili. By prześledzić rozwój serwisu Screenagers i uzmysłowić sobie, jak ewoluowały gusta redakcji, wystarczyłoby zatem zerknąć na listę dotychczasowych zwycięzców w kategorii płyty roku. Analogicznie, przegląd list singlowych pozwoliłby przez pryzmat zwycięskich kompozycji zwizualizować – ulotny, bo jednoroczny – stan ducha uśrednionego redaktora Screenagers. I tak 2007 był rokiem klubowego coming outu, co prawda spóźnionego, pokracznego i obowiązkowo gitarowego, ale to m.in. dzięki The Tough Alliance „nerd was the new black”. Nic więc dziwnego, że już dwanaście miesięcy później nerdowska młodość nie tylko nie uwierała, ale wręcz warunkowała rozbudzoną m.in. przez M83 tęsknotę za latami osiemdziesiątymi, które przecież nie zachowały się w jednostkowych wspomnieniach. Ale tu chodziło o wrażliwość i intencje, a nie ścisłość historyczną i dlatego w 2009 roku kredyt zaufania zdobyli Phoenix – mimowolni autorzy doskonałego, choć spóźnionego o dwie dekady hymnu generacji brat pack. I gdy wreszcie dochodzimy do Ariela Pinka, jego zwycięstwo możemy interpretować w jeden tylko sposób – 2010 był rokiem, w którym się zestarzeliśmy.

Nie dlatego, że Pinka honorujemy niejako po fakcie, czyli dopiero gdy stał się artystą okrzepłym, czy wręcz przebrzmiałym. Rewolucja, którą zainicjował lata temu, i którą teraz kontynuują jego następcy z Chazem Bundickiem (a.k.a. Toro Y Moi) na czele, jest bowiem procesem, a od opisywania procesu są albumy. Tymczasem Round And Round wygrywa z zupełnie innych powodów – bo jest tak bardzo before today, bo jest piosenką dla starych ludzi, bo mogłoby na dobrą sprawę zwyciężyć w plebiscycie na singiel roku – abstrahując od poziomu konkurencyjnych propozycji – kiedykolwiek: w 1973, w 1987, w 2010 roku. Zakładając zatem, że wybór redakcji Screenagers jest w jakimś stopniu reprezentatywny dla części czytelników serwisu, można by uznać, że mimo sezonowych zajawek dubstepem, chillwavem czy czymkolwiek innym, to właśnie uosabiany przez Pinka szlachetny, konserwatywny songwriting jest dzisiaj wspólnym mianownikiem dla pewnej rzeszy słuchaczy. A przecież to jest muzyka, której słuchaliby nasi rodzice, gdyby historia obeszła się z nimi łaskawiej i gdyby zamiast przemycanych przez Żelazną Kurtynę numerów późnego Pink Floyd czy Emerson, Lake & Palmer zasłuchiwali się w Steely Dan. Byliby pewnie dumni, że w ciągu dekady doszliśmy do tych samych wniosków, do których oni dochodzili(by) przez pół życia. A że nie mogą, to sami sobie powinniśmy pogratulować, że w 2010 roku zdaliśmy egzamin muzycznej dojrzałości. (Łukasz Błaszczyk)

Artykuł jest częścią zestawienia Najlepszych singli roku 2010, które w całości można przeczytać w serwisie Screenagers.pl – jednym z najdłużej istniejących i najbardziej opiniotwórczych polskich mediów internetowych poświęconych muzyce rozrywkowej.

Najlepszy album roku 2010: Toro Y Moi Causers Of This

Bądźmy szczerzy: kiedy recenzując przeszło rok temu ostatnie jak dotąd wydawnictwo Animal Collective pozwoliłem sobie spuentować tekst „przepowiednią” dni chwały Chaza Bundicka na Screenagers, większość zainteresowanych miała już za sobą całkiem sporo odsłuchów wrzuconego do sieci kilkanaście dni wcześniej debiutanckiego krążka Toro Y Moi. Czym pachnie flirt z produkcjami nieprzeciętnie uzdolnionego młodziana z Południowej Karoliny, wiedzieliśmy tak naprawdę dużo wcześniej. Jeśli pamiętne „wakacje z Bundickiem” latem 2009 roku były owocem jakiegokolwiek hype’u, to raczej oddolnego – działaniem zupełnie spontanicznym, pełnym żarliwości i dającym grupce fanatyków poczucie uczestnictwa w czymś naprawdę, z perspektywy muzycznej pasji, istotnym. Najbardziej nawet entuzjastyczne recenzje, które pojawiły się później w różnych zakątkach internetu, były w większym stopniu ukoronowaniem zajawki niż próbą jej wprowadzenia, ukonstytuowania nowego ładu. Ci, którzy oczami wyobraźni już wtedy widzieli w Bundicku potencjał na podbicie końcoworocznych list, mają dziś powody do satysfakcji.

Mniej lub bardziej symptomatycznym zbiegiem okoliczności tegoroczne podsumowanie to trzeci już – po listach dekady i rekapitulacji roku 2009 – z rzędu ranking, w którym palma pierwszeństwa przypada dziełu utkanemu z sampli. O ile jednak nieokiełznani neurastenicy z The Avalanches przypominali w swym pędzie ku wycinankowej perfekcji dzieci z kolorowym papierem i nożyczkami w dłoniach, a zaprzęgnięcie do samplerów było dla nich naturalną metodą ekspresji, tak Bundickowi bliżej raczej do towarzystwa z Baltimore, wspomnianych Animal Collective. Chazwick jest bowiem songwriterem z krwi i kości, dla którego fundamentalne znaczenie w procesie twórczym ma treść, nie forma. Ta jest w wypadku Amerykanina ledwie niechętnie przestrzeganym konwenansem, plastyczną masą domagającą się ustawicznego przeformowywania. Tyle tylko, że kiedy z jego kompozycji zerwie się – jak w wypadku wypływającego z głośników serią orzeźwiających sonicznych fal Causers – ozdobny, obsypany brokatem papier, otrzymamy prawdziwy skarb: stos koronkowych, majestatycznie pnących się ku popowym niebiosom melodii. Studyjne wykonanie You Hid, jeden z najpiękniejszych skrawków muzyki, jaki dane było mi kiedykolwiek usłyszeć, mówi przecież wszystko. Znamienne, że wielu szalikowcom śledzącym poczynania Chaza od samego początku, udałoby się skompilować z rozsianych po żyznej, internetowej glebie pojedynczych tracków Amerykanina przynajmniej jeden album subiektywnie „lepszy” od Causers Of This. Utrzymany w tonacji korzennego indie rocka, rozerotyzowanego french touchu, akustycznego smęcenia, namiętnego disco, postdillowskiego instrumental hip-hopu – możliwości jest wiele. Spróbujcie teraz zamknąć Bundicka w jakimkolwiek muzycznym getcie. Niemożliwe?

Na jak niebywały paradoks zakrawa więc fakt, że to właśnie Bundick, reagujący przecież na jakiekolwiek próby etykietowania jego muzyki cokolwiek alergicznie, stał się nieumyślnie ikoną chillwave’owego genre, a samo Causers swego rodzaju manifestem estetyki, której definicje spłycane są nieraz złośliwie do pokracznych klisz w kształcie „plaża – melancholia – pstry klawisz”. A przecież nie potrzeba wcale słuchu absolutnego ani znajomości setek fachowych muzykologicznych terminów, aby uświadomić sobie, że w swoim spojrzeniu w przeszłość Bundick sięga znacznie dalej niż do wyblakłych plażowych fotografii i romantycznego kiczu sprzed trzech dekad. Rozkochany w beachboysowskiej polimetrii i w każdym calu dopieszczający swe utwory od strony kompozycyjnej Chaz jednoznacznie zwraca się ku esencji, korzeniom muzyki pop – i w pewnym sensie składa im cześć. Przewrotnie więc, jeżeli po całym nurcie chillwave będzie musiała pozostać, poza kilkoma tuzinami znakomitych singli, jedna jedyna wybitna płyta, to będzie nią właśnie Causers Of This. Może i bezgraniczne uwielbienie dla tego krążka i nieco wstydliwy kult jednostki nosi z pewnej perspektywy znamiona sekciarstwa, ale kiedy pomyślę sobie, jak duże piętno odcisnęły na muzycznej wrażliwości wielu bliskich mi osób domowe nagrywki niepozornego okularnika zza Atlantyku, to nie mam wątpliwości, czy chcę przynależeć do tej sekty. I niechaj mnie Jim Jones pochłonie, jeśli popełniam błąd. (Bartosz Iwański)

Artykuł jest częścią zestawienia Najlepszych albumów roku 2010, które w całości można przeczytać w serwisie Screenagers.pl – jednym z najdłużej istniejących i najbardziej opiniotwórczych polskich mediów internetowych poświęconych muzyce rozrywkowej.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa