Moralizatorstwo naszych czasów

Medialna zawierucha, która rozpętała się wokół senatora Krzysztofa Piesiewicza przeszło pół roku temu, znajduje właśnie (czy raczej zaczyna znajdować) swój finał w sądzie. Korzystając z tej okazji, warto dokonać krótkiego przeglądu postaw i figur, jakie […]


Medialna zawierucha, która rozpętała się wokół senatora Krzysztofa Piesiewicza przeszło pół roku temu, znajduje właśnie (czy raczej zaczyna znajdować) swój finał w sądzie. Korzystając z tej okazji, warto dokonać krótkiego przeglądu postaw i figur, jakie w związku ze wspomnianą aferą mogliśmy zobaczyć na scenie (tak jest, scenie właśnie) polskiej publicystyki. Dyskusja wokół tzw. taśm Piesiewicza przypominała bowiem bal maskowy. Nikt nie był w niej tym, za kogo się podawał. Przyjrzyjmy się więc postaciom, które – ku uciesze mogących pomstować na elity tłumów i mogących pomstować na tłum elit – ściągnęły na imprezę.

Po pierwsze – spójrzmy na dziennikarzy, którzy taśmy upublicznili. Kim są? Nie znajdziemy na to pytanie odpowiedzi, dopóki nie ustalimy, za kogo się sami przedstawiają, jak pragną być postrzegani. W człowieku fikcja zawsze wyprzedza prawdę, a odbicie jest wcześniejsze niż to, co odbijane. Powiedz, kogo udajesz, a powiem ci, kim jesteś.

Kogo zatem udawali owi dziennikarze? Ależ to oczywiste: bojowników o wolność słowa, herosów walki z establishmentem, obrońców zwykłego człowieka przed nadużyciami ze strony władzy (w tym konkretnym przypadku: nadużyciami zaufania, jakie płyną z faktu, że autorytetem jest ktoś, kto nim – jak utrzymują owi szlachetni demaskatorzy – być nie powinien). To wszystko piękne i szlachetne, lecz wspomniani dziennikarze nie są przecież głupcami bez wyobraźni – przejrzeli się w zwierciadle wspomnianego wyobrażenia zanim upublicznili taśmy. I bardzo spodobali się sobie w tej roli. Lustereczko, powiedz przecie…

Przeciw zakonowi walki o jawność życia publicznego (i nie tylko) wystąpił zaraz zakon walki o tolerancję i wyrozumiałość, o prawo do błędu i umiarkowanie w sądach. Nie, żeby jego członkowie sami byli w swych sądach umiarkowani. Oni też przywdziali kapłańskie szaty. Niby rozgrzeszają (tego, kto pobłądził), ale przecież potępiają (tych, którzy potępiają błądzącego). Niby się nie wywyższają (bo rozumieją ludzki upadek stanowiący istotę całej zawieruchy), ale się wywyższają (spoglądając z góry na swych bezdusznych kolegów po fachu, którzy taśmy opublikowali). Niby tolerują (pochylając się z paternalistyczną wyrozumiałością nad tym, który pobłądził), a piętnują (odsądzając od czci i wiary upublicznienie i nagłośnienie całej sprawy). Czy to nie przyjemne być na raz równym i lepszym, grzesznym i szlachetnym, wspaniałym i wspaniałomyślnym? Jeżeli tylko ma się dość samozaparcia, by nie widzieć w sobie tych sprzeczności – mało jest rzeczy przyjemniejszych. Kto wie, być może hedonizm moralizatorstwa daje większą uciechę niż hedonizm zwyczajny, bezprzymiotnikowy?

Wróćmy jednak do naszego głównego wątku. Oto trzeci w kolejności na pobojowisko wtargnęli rycerze zakonu obrony upadającej moralności. Ci z kolei potępiają tych, co usprawiedliwiają tego, co pobłądził i usprawiedliwiają tych, co go potępiają. Proste, prawda? Ach, jak słodko być ostatnim sprawiedliwym! Jak cudownie stać u bram cnoty i dawać odpór napierającej zewsząd nawałnicy relatywizmu i nihilizmu! Zaiste, piękna to śmierć, aż umierać się chce… I tylko nie wiadomo, czy ci, co głoszą takie sądy, faktycznie myślą (i czują) tak, jak piszą (czego nie wykluczam). Bo może raczej zżera ich od środka zazdrość, że grzesznik miał odwagę (tak, odwagę!) poużywać życia? Albo strach, że jak go nie potępią odpowiednio dobitnie, to cała ich moralna cieplarnia rozleci się jak domek z kart?

No a ja? Kim jestem ja pisząc te słowa? Bo przecież i mnie dotyczy podejrzenie o zakłamanie, o brak “autentyczności” – cokolwiek to znaczy. (Zapewne nic. Człowiek – a może tylko człowiek nowoczesny? – pragnie być autentyczny, ale przez samo to pragnienie autentyczny już być nie może. Zawsze i wszędzie sam siebie podejrzewa. Cokolwiek poczuje, cokolwiek pomyśli, zaraz staje z boku i pyta: To ja czy nie ja? Moje to czy nie moje? Ja to odczułem/pomyślałem, czy mi się to odczuło/pomyślało?) Wracając więc do mojej skromnej osoby: czy nie spodobałem się sobie w roli demaskatora, który – rozbierając na cząstki elementarne motywy i emocje innych – jest przecież w jakiś sposób od nich lepszy? Ależ tak, ależ tak…

***

Tylko jedno wrażenie odnośnie całej tej afery nie budzi mojej podejrzliwości. To mianowicie, iż cała dyskusja toczyła się i toczy w cieniu Erosa – najbardziej zapomnianego i jednocześnie najokrutniejszego z bogów, którym mimowolnie służymy. A służba ta zawsze oznacza przecież bycie śmiesznym, słabym i poniżonym…

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa