Mitologia Facebookowa

Dawno, dawno temu nie było jeszcze Facebooka... Naprawdę, był taki czas. Istniał już internet, ale nasza komunikacja za jego pośrednictwem naśladowała w gruncie rzeczy korespondencję klasyczną. Umawialiśmy się na randki i rozstawali w świecie rzeczywistym, zorientowanie się w […]


Dawno, dawno temu nie było jeszcze Facebooka… Naprawdę, był taki czas. Istniał już internet, ale nasza komunikacja za jego pośrednictwem naśladowała w gruncie rzeczy korespondencję klasyczną. Umawialiśmy się na randki i rozstawali w świecie rzeczywistym, zorientowanie się w tym, co lubimy i jakiej muzyki słuchamy, wymagało nieco większego zachodu, a kampanie PR-owe toczyły się głównie w mediach klasycznych i na plakatach.

Facebook pojawił się nagle i niespodziewanie. Ja sam wkroczyłem ten krąg szczęścia – dzięki staraniom kolegi na Uniwersytecie Columbia zażywającego radości stypendialne – wiosną 2007 roku. Ponieważ w Polsce gwałtowny rozwój portalu nastąpił dopiero na przełomie roku 2008 i 2009, polskich, facebookowych znajomych było na początku stosunkowo niewielu – niemniej i nasz kraj podłą w końcu w facebookowy obłęd. Dodanie się do grona znajomych „na Facebooku” wyprzedza coraz częściej wymianę numeru telefonu. Prawdziwi przyjaciele też zaczynają jakoś dziwnie znikać – facebookowe znajomości dadzą nam złudzenie ciągłego i aktywnego uczestnictwa w życiu towarzyskim, a „zatwierdzenie” nas przez różnej maści celebrytów może nawet przewrócić w głowie i doprowadzić do błędnego przekonania że jesteśmy „kimś”.

Facebook i inne internetowe portale społecznościowe (a jest ich zatrzęsienie i konia z rzędem temu, kto przedstawi ich pełną listę) oraz komunikatory zmieniły nasze życie. Nie jesteśmy już odizolowanymi wyspami na mapie społeczeństwa. Odległości znikają – przynajmniej w głowach.

Prawdopodobny autor tego sukcesu, Mark Zuckerberg – zapoczątkował lawinę jesienią 2003 roku gdzieś między Harvard a Kendall Square, w mieście Cambridge w stanie Massachussets – na kampusie Harvardu. Jak było naprawdę – tego nie wiemy do końca. Podobno już na początku Zuckerberg ukradł komuś pomysł. Późniejszy rozwój (przeniesionego
w międzyczasie do kalifornijskiego Palo Alto) Facebooka naznaczony był zresztą wykańczaniem biznesowych parterów, nielojalnością i żądzą pieniądza.

Ponieważ Mark Zuckerberg nie jest totalitarnym dyktatorem, plotki wydostały się na światło dzienne, powstała książka i film, którego kolejne premiery stanowią pożywkę dla mediów na całym świecie.

Przeglądając listę organizatorów, nie sposób nie ulec (przynajmniej na początku) przerażeniu.

Film reżyseruje David Fincher, kinomanowi znany dzięki: Obcemu 3 (1992), Grze (1997) i Siedem (1995), a kinomanowi nieco bardziej wysublimowanemu dzięki Zodiakowi (2007) lub Ciekawemu przypadkowi Benjamina Buttona (2008). Przed projekcją moją umysłowością wstrząsnęło pytanie: czy znany mi skądinąd spokojny świat harvardzkiego kampusu jest miejscem godnym wyobraźni Finchera? Cóż kryje się pod podłogami akademików i za regałami pełnymi książek? Czy jest to świat okrutny i straszliwy?

Ciekawić też może dobór aktorów. Zuckerberga gra Jesse Eisenbeg – znany głównie z filmideł takich jak Adventureland (2009) i Zombieland (2009) o emplois miłego chłopczyka z przedmieścia Filadelfii. Pojawia się tez na ekranie Justin Timberlake. Film opiera się na antyzuckerbergowskiej wersji dziejów i obsadzenie Eisenberga w głównej roli jest chyba największym błędem realizatorów. Nie można mu nie ufać, a na ekranie robi się z niego nieco na siłę symbol zła.

Zresztą – sam film jest lekko dęty. Pod względem estetycznym twórcy wykonali swoją pracę bez zarzutu, ale… jak powiedział, zdaje się, malarz u Barei – „te kolory nie dźwięczą”. Nawet alkoholowo-narkotykowe orgie wzbogaconych studentów Harvardu przypominają teledysk z ukraińskiej telewizji.

Choć w gruncie rzeczy film nie jest taki zły…

Myślę, że polski widz wyjdzie z kina zadowolony. Będzie miał poczucie doświadczenia dekadencji, zła i lekkiej degeneracji rodem z Ameryki. Zjawiska pod nazwą Facebook nie zrozumie dzięki temu lepiej – co jednak nie ma aż tak wielkiego znaczenia – każdy z nas ma bowiem własne, mocne przemyślenia.

Facebook i tak wygra. Gdy piszę ten tekst, jest włączony w sąsiednim okienku przeglądarki. Gdy tekst ów opublikują, powiadomią o tym świat na Facebooku, ja sam zresztą nie omieszkam kliknąć „lubię to”. Facebook zawsze… Facebook wszędzie… Gorzej niż żydowsko-masoński spisek. On jest prawdziwy.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa