Misja czasopism kulturalnych

O misji, formacyjnym charakterze i przyszłości czasopism ideowych rozmawiają: Marcin Bąba, Artur Celiński, Igor Janke, Michał Łuczewski, Maciej Gdula, Piotr Kosiewski, Wojciech Przybylski i Jan Filip Staniłko. Przypominamy dyskusję redakcyjną tuż po zamknięciu kontrowersyjnego konkursu dotacyjnego ogłoszonego przez […]


O misji, formacyjnym charakterze i przyszłości czasopism ideowych rozmawiają: Marcin Bąba, Artur Celiński, Igor Janke, Michał Łuczewski, Maciej Gdula, Piotr Kosiewski, Wojciech Przybylski i Jan Filip Staniłko. Przypominamy dyskusję redakcyjną tuż po zamknięciu kontrowersyjnego konkursu dotacyjnego ogłoszonego przez MKiDN. Polecamy lekturę szczególnie członkom komisji konkursowej.

Marcin Bąba (socjolog, historyk idei, Res Publica Nowa): Zanim zaczniemy rozmawiać o sytuacji obecnej, chciałbym Państwa spytać o pisma z ostatnich dwudziestu, trzydziestu lat, które uważają Państwo za formacyjne dla siebie lub swojego pokolenia. Czy takie były? Czy można wskazać, jakie odegrały role i ewentualnie – dlaczego?

Michał Łuczewski (socjolog, 44 / Czterdzieści i cztery): Czytałem „Res Publikę” w latach 1998–2000, podobnie jak „Przegląd Polityczny”, ale raczej z ciekawości. Czytaliśmy również archiwalne numery „Res Publiki” – pamiętam, że w ramach żartu czekaliśmy na to, aż ktoś napisze coś nowego o Arendt. Sądzę, iż pisma formacyjne skończyły się przed rokiem 1989. Potem już nic nowego w nich nie widziałem. Poza tym zmieniła się rola tych pism.

Biblioteka w Sztokholmie, Flickr / (CC BY-NC-SA 2.0) Éole Wind

Piotr Kosiewski (historyk sztuki): Powiedziałbym, że to, czego od pism oczekuje czytelnik, minęło się z tym, jakie role chciały pełnić te pisma. Część z nich w kontrze do wydarzeń roku 1989 wybrała formułę prezentowania różnego rodzaju postaw „niewysokich prekursorów tego typu pism”. „Brulion” w pierwszej fazie nie chciał propagować poglądów ideologicznych, politycznych czy estetycznych. Proponował co innego – paletę rozmaitych postaw. Czytelnik miał sam wybrać, czy przekonują go np. wypowiedzi antysemickie. Po 1989 r. część pism, zwłaszcza literackich, takich jak „Czas Kultury”, „Wykres”, „Nagłos”, nie była formacyjna, nawet w rozumieniu proponowania pewnych postaw literackich czy artystycznych, choć jednocześnie były one przecież związane z nowym, młodym ruchem literackim. Nie oznacza to jednak, że po tym czasie nie istniały żadne pisma, których nie można by nazwać formacyjnymi. Mówię tu głównie o „Więzi” i „Znaku”, gdzie doszło do ciekawej zmiany mentalności katolików, np. w kwestii dziedzictwa Soboru Watykańskiego. Dużą rolę odegrały też inne czasopisma prawicowe – „Debata”, „Fronda”, „Kwartalnik Konserwatywny”. W dużym stopniu to właśnie one wpłynęły na przeformułowanie języka debaty publicznej i polityki. Jednak dosyć szybko przestały istnieć, głównie ze względu na to, że zaangażowane w nie osoby dostały inne szanse, np. w telewizji publicznej.

Maciej Gdula (socjolog, Krytyka Polityczna): Ja bym się nie zgodził z tym, że główną rolę odgrywały pisma sprzed ’89. Mam wrażenie, że pierwszymi pismami formacyjnymi były jednak te prawicowe, czego najlepszym przykładem jest „Fronda”. Pismo formacyjne musi przede wszystkim uderzać w mainstream, czyli pokazywać to, co nie jest obecne w głównym nurcie. Jednocześnie musi próbować się do tego nurtu przebić – musi mieć wolę i siłę do wprowadzenia swoich poglądów do sfery publicznej. W przeciwnym razie pismo nie jest formacyjne – jest niszowe. Takich zaś było i jest bardzo dużo. Jednym z ważniejszych w latach 90. było dla mnie „Lewą Nogą”. Również „Krytyka Polityczna” w jakimś sensie była pismem niszowym, ale miała wolę wprowadzania swoich poglądów do sfery publicznej. Dlatego też myślę, że dziś nastąpiło przesunięcie – jeżeli kiedyś pismami formacyjnymi były pisma prawicowe, to współcześnie są nimi pisma lewicowe. Reprezentanci prawej strony są dziś obecni w mainstreamie. Na lewicy to się wciąż nie dokonało. Poza „Krytyką” jest jeszcze np. „Le Monde Diplomatique”, które pozostaje poza głównym nurtem opinii publicznej, ale wciąż podejmuje dyskusje i tłumaczy, jak powinien wyglądać świat.

Wojciech Przybylski (historyk idei, Res Publica Nowa): Dodałbym do tego również „Obywatela”, który jest pismem poszukujących tożsamości lewicowej, próbującym odnaleźć się w pewnej niszy. Formacyjność rozumiem tu przede wszystkim jako tworzenie pewnego rodzaju środowiska, które ma wpływ większy niż tylko na teksty – takie próby podejmowane były przede wszystkim po stronie prawicy. Warto w tym kontekście zapytać, jakim pismem była „Kultura”, bo cień Giedroycia ciąży właściwie nad każdym polskim periodykiem. „Kultura” zdefiniowała sposób myślenia o pismach intelektualnych, a zarazem postawiła wysoko poprzeczkę, polega to na tym, że trzeba być takim trochę niedookreślonym, że zajmowanie się naprawdę ważnymi sprawami wymaga porozumienia ponad podziałami. Przełom, który nastąpił przede wszystkim z powodu „Krytyki Politycznej”, oznacza, że barwy polityczne i identyfikacja ideowa mogą być w końcu istotnym czynnikiem tworzącym zwarte środowisko. Poprzez udział w debacie publicznej, komentując bieżące sprawy społeczno-polityczne, zaznacza ono swoje miejsce w przestrzeni publicznej i zaczyna funkcjonować poza samym pismem.

Michał Łuczewski: Zaciekawiła mnie definicja formacyjności jako dochodzenia do pewnej przestrzeni publicznej, ale jest to możliwe tylko wtedy, gdy pismo przestaje być wyłącznie pismem. Takim fenomenem była „Fronda”, która zyskała popularność nie tylko dzięki telewizji, ale również dlatego, że była atakowana między innymi przez ówczesną „Res Publikę”. Tworzyli ją ludzie, którzy rzeczywiście przestali tworzyć pismo, a zaczęli funkcjonować jako pewne środowisko. Bardzo istotne jest obecnie forum internetowe „Frondy”. Trzeba przyznać, że pismo to stało się dziś przede wszystkim portalem internetowym. Warto jeszcze zastanowić się nad wpływami, jakie najważniejsze czasopisma wywierały na siebie, np. w jaki sposób istnienie „Frondy” czy „Teologii Politycznej” wpływa na „Krytykę Polityczną”?

Igor Janke (dziennikarz, Salon24.pl): Wydaje się, że nie można porównywać tego, co było przed 1989 r. z teraźniejszością. Wpływ tamtych pism, np. „Krytyki” czy „Młodej Polski”, był zupełnie inny. To rzeczywiście były pisma formacyjne – tworzyły pewne stałe. Do dzisiaj w przestrzeni publicznej funkcjonują grupy ludzi uformowanych w tamtym czasie. Tamte idee wciąż są obecne i często pojawiają się w przestrzeni publicznej. To, co się działo po 1989 r., odbywało się już na zupełnie innym poziomie. Dopiero teraz widzę, że ta formacyjność zaczyna się odradzać. Fenomen „Krytyki Politycznej” jest tu jak najbardziej godny szacunku. Z drugiej strony jest „Fronda” i może trochę w mniejszym stopniu „Teologia Polityczna”. Dzisiaj widać jednak, że tworzenie pisma jest tylko jednym z przedsięwzięć – oczywiście ważnym, ale nie najważniejszym. Dzisiaj, jeżeli ktoś chce formować, to musi to robić szerzej. Znaczenie mają ci, którzy działają na bardzo wielu polach.

Piotr Kosiewski: Mam pytanie: czy w ostatnich latach nie doszło do nowego zdefiniowania roli, jaką powinno pełnić pismo? Myślę tu głównie o „Krytyce Politycznej”, która w sposób zdecydowany zaczęła mówić o swojej polityczności. Na początku lat 90. większość środowiska unikała określeń politycznych i ideologicznych. To można zauważyć nawet dzisiaj, np. określenie dziennikarza „Rzeczpospolitej” mianem prawicowego może zostać odebrane przez niego za obelgę. Określenia liberalny, lewicowy czy prawicowy były stygmatyzujące. Klimat polityczny nie sprzyjał ostremu definiowaniu poglądów pisma. Teraz to się zmienia. I dzięki temu łatwiej jest prowadzić działania formacyjne.

Michał Łuczewski: Trzeba jednak zauważyć, że to lewica wymyśliła, iż w Polsce nie ma ostrego podziału na lewicę i prawicę. Wszystko odnosiło się do krótkiego eseju Kołakowskiego – Jak być konserwatywno-liberalnym socjalistą? Potem lewica wymyśliła, że w Polsce zapanuje solidarność ponad podziałami i cały czas podkreślała specjalizację lewicy w tym, że nie jest tylko lewicą, ale jest wszystkim.

Wojciech Przybylski: Wracając do formacyjności i swego rodzaju potencjału do formowania, to nie wydaje mi się, żeby jakiekolwiek pismo było zdolne przekonać do czegoś swojego czytelnika tylko za pomocą samego tekstu. Potrzebna i niezbędna jest jeszcze identyfikacja czytelnika z danym pismem. Czasami jest ona nawet istotniejsza niż jego lektura. Treści bywają ważne dla wąskiego grona osób – ludzi, którzy zwykle czytają chętnie również inne czasopisma. Natomiast formacyjność to chęć identyfikacji z pismem i jego środowiskiem.

Marcin Bąba: Wojtku, poruszyłeś temat odbiorców, których chciałem zostawić na później. Powiedziałeś także, że w Twoim przekonaniu treść jest nieistotna. Przykład „Przeglądu Politycznego” pokazuje jednak, iż tak być nie musi. To pismo od wielu lat jest prowadzone przez jednego człowieka. Dopiero rok lub dwa lata temu powstała strona internetowa. Trudno ocenić, jak pismo wpływa na czytelników, ale jak się wydaje, „Przegląd Polityczny” ma duże znaczenie formacyjne dla określonych ludzi. Jego treści nie docierają do wszystkich, jednak z pewnością jest zauważany i czytany przez symboliczną elitę. „Res Publica Nowa”, która obchodzi trzydziestolecie swojego powstania, również była pismem o niezwykłej sile formacyjnej. Jeżeli porównamy modus vivendi obecnej „Krytyki Politycznej” i ówczesnej „Res Publiki”, to są zupełnie dwa różne bieguny. Czy dzisiaj jest tak, że jeżeli pismo nie określi się w bardzo wyrazisty sposób, to nie będzie miało szans na zaistnienie na polskim rynku idei? Nie będzie cytowane, autorzy nie będą zapraszani do dyskusji?

Wojciech Przybylski: Sprostuję jedną rzecz. Powiedziałem jedynie, że treści pism są bardziej istotne dla czytelnika krytycznego, a więc z definicji dla innych odbiorców niż ci, których uznaje się za środowisko pisma.

Piotr Kosiewski: Wydaje mi się, że to dwa różne pytania. Czym innym jest kwestia formacyjności, która oznacza, że tworzy się środowisko podzielające wspólny system wartości i mogące dookreślać się estetycznie, politycznie, kulturowo, a czym innym jest umiejętność wpływania danego pisma na różne sfery życia. Istnieją periodyki, które osiągają wpływ poprzez konkretne teksty, które stały się istotnym tematem w dyskusji publicznej, i potem podtrzymują ten wpływ, przyciągając do siebie pewną liczbę osób mówiących o tych tekstach dalej i przenoszących najważniejsze argumenty w coraz to inne miejsca i dyskusje. Ale są też pisma, które nie starają się kreować zwartego zespołu i poprzestają tylko na publikowaniu ważnych tekstów. W przypadku „Res Publiki”, jak rozumiem, chodzi przede wszystkim o środowisko konserwatywne, które miało i nadal ma wpływ na kształtowanie polskiej opinii publicznej. Ale to był tylko fragment tego czasopisma. To byli ludzie, na których wpływ miało nie tylko pismo, ale także to, kto ich kształcił, u kogo pisali doktoraty, co pisali i czytali.

Michał Łuczewski: Odnosząc się do ostatniego pytania Marcina, myślę, że na arenie publicznej jest możliwa obecność takiego pisma, które nie identyfikuje się jednoznacznie z lewicą lub prawicą. Trzeba jednak pamiętać, że sfera publiczna jest nastawiona przede wszystkim na szukanie kontrowersji. A te powstają głównie na styku dwóch przeciwstawnych sobie stron. Jeśli nie wiadomo, jak nas określić i z której strony sporu będziemy się wypowiadać, to nikt nie będzie nas zapraszał. Jest tu ważny przykład „Krytyki Politycznej”, która na początku próbowała być zarówno lewicą, jak i prawicą. Dopiero kiedy opowiedzieliście się po jednej stronie, jak to mówi Agata Szcześniak, udało się Wam złapać wiatr w żagle.

Maciej Gdula: To nie jest tak, że w sferze publicznej nie ma osób, które starają się zająć umiarkowane stanowisko. Najczęściej są to ludzie o dominującej pozycji, którzy mogą sobie na to pozwolić. Tylko gdy się jest w centrum, można sobie pozwolić na wyważone poglądy. Istotne pytanie jest jednak takie – jaką funkcję miałoby spełniać pismo, które nie definiuje się wyraziście, ale jednocześnie chce coś powiedzieć? Po co? Jeżeli chce głosić wyważone poglądy, to takich już jest mnóstwo. Takie pismo musi mieć coś, czego nie można dostać nigdzie indziej. Trzeba pamiętać również o napięciu pomiędzy niszową a masową publicznością i o tym, jaką rolę spełnia treść pisma. Kapuściński mówił, że pisze jedną stronę po tym, jak przeczyta tysiąc. To jest trochę tak – jak chcesz powiedzieć jedno zdanie, musisz najpierw przeczytać książkę. Jeśli chce się mieć jakieś poglądy, za pomocą których chce się zmieniać świat, to trzeba mieć do tego narzędzia – dobre teksty podważające oczywistości.

Wojciech Przybylski: Oczywiście. Tylko że grono osób, które będzie czytać ten tekst i doceni jego znaczenie, nie jest tym gronem, które przez dany zestaw tekstów zostanie uformowane. Aby ocenić wartość tekstu potrzeba szerszego światopoglądu. Natomiast odbiorca jeszcze nieuformowany lub nieprzekonany rzadko decyduje się na identyfikację z powodu tekstu. Przyciągnie go do pisma zupełnie coś innego. Osobną rzeczą jest fakt, że pisma powstają, by mieć znaczenie i wpływ. Pytanie o publiczność, o to, kto jest odbiorcą i czytelnikiem, jest tu bardzo ważne. Nie można zaistnieć w sferze publicznej bez odbiorcy. Na przykład w „Salonie24” powstała relacja wewnętrzna – sami się czytamy i sami do siebie piszemy. Tu nie ma już mowy o budowaniu czegoś szerszego. To tak nie działa, że ktoś nagle przeczyta jeden artykuł i postanowi przyłączyć się do idei. Czytelnik idzie za ideą, gdy widzi ludzi kryjących się za tekstami.

Igor Janke: Pisma, o których tu mówimy, zawsze trafiają do wąskiej grupy osób – liderów opinii. Podobnie jest z programami partii politycznych, które są czytane przez garstkę. To oni przekazują swoje wrażenia dalej. A ten końcowy odbiorca może się tylko domyślać, o czym właściwie jest dany tekst. Czytelnicy „Krytyki Politycznej” nie czytają każdego numeru od deski do deski, ale intuicyjnie wiedzą, co tam jest.

Artur Celiński (politolog, Res Publica Nowa): Wywołałeś tu Wojtku szerszy problem, który jak się wydaje, dotyczy przede wszystkim kompetencji czytelników. Ta intuicyjna wiedza o tym, co rzeczywiście zostało napisane, oznacza również pobieżną ocenę argumentów i opinii. Przez to dyskusja, która tworzy się ponad podziałami, również jest intuicyjna, a wymiana argumentów następuje na poziomie ogólnym. To zaś sprawia, że trudno o polemiki ponad podziałami. Autorzy „Frondy” mogą dyskutować z autorami „Krytyki Politycznej” o bardzo konkretnych sprawach i problemach. Dla dużej części czytelników jednego albo drugiego pisma to będzie jednak prosty spór pomiędzy lewicą a prawicą. Pisma, które jasno określiły swoją tożsamość, często mówią tylko do swoich środowisk. Słusznie zresztą, bo ilu czytelników „Teologii Politycznej” sięga po „Obywatela”. Ale przez to nie mamy w Polsce tego fermentu dyskusji pomiędzy odmiennymi środowiskami, który był rzeczywiście znaczący i, co ważne, prowadził do ewolucji opinii czy poglądów.

Igor Janke: To jest w ogóle problem debaty w Polsce nie tylko między pismami, ale i gazetami. Nie pamiętam, żeby w ciągu ostatnich dziesięciu lat była w Polsce poważna dyskusja pomiędzy gazetami. Nie mówię tu o wzajemnych złośliwościach i pokrzykiwaniach. Stan umiejętności debaty pokazuje dobrze „Salon24” – jest tam dużo fajnych tekstów, które warto przeczytać, natomiast dobrej debaty pomiędzy poszczególnymi autorami nie ma, bo albo jest wściekła kłótnia, albo poklepywanie po plecach. Pomysł z założenia był taki, że stworzymy miejsce, gdzie rzeczywiście ludzie między sobą polemizują, rozmawiają.

Michał Łuczewski: Siłą środowisk opiniotwórczych jest opowiedzenie się po którejś ze stron sporu. To jednocześnie słabość, bo tego podziału nie można łatwo przełamać. Z drugiej strony, gdybym miał wskazać jakieś ważne teksty opublikowane w ostatnich latach w naszych pismach, teksty, które wzbudziły żywą dyskusję w przestrzeni publicznej, to miałbym z tym spory problem. Jest raczej tak, że publikujemy coś na łamach wysokonakładowej prasy i dopiero wówczas staje się to przedmiotem zainteresowania. Uważam, że rolę formacyjną przejmują obecnie wysokonakładowe dzienniki.

Maciej Gdula: Chcę wrócić do wątku o pisaniu dla własnej publiczności. Mam wrażenie, że oczywiście teksty powstają dla czytelników, ale mimo wszystko jednocześnie pisze się dla siebie – pracuje nad własnymi argumentami. Nawet jeśli nie ma silnej debaty, to w dobrym tekście można znaleźć dobrą analizę argumentów. Wiele tekstów o współczesnym kapitalizmie pisze się przeciwko Witoldowi Gadomskiemu, nawet jeśli nie przywołuje się tego nazwiska.

Igor Janke: To część naszej mentalności klanowej. W wielu redakcjach jest tak, że nie można wymienić nazwiska lub nazwy gazety, żeby broń Boże nie zrobić im dodatkowej reklamy. Poważnej debaty, w której bierze się argumenty przeciwnika i krok po kroku się je analizuje, nie ma też dlatego, by nie dowartościować przeciwnika i nie przyznać mu chociaż częściowej racji.

Piotr Kosiewski: Mam pytanie przede wszystkim do Macieja. „Salon24” jest próbą doprowadzenia do spotkania odmiennych poglądów. Taką próbą przez chwilę była też „Krytyka Polityczna”. Kiedyś takim pismem był również „Znak”. Mam jednak pewną wątpliwość. Gdy „Krytyka Polityczna” przestała być miejscem spotkania, nastąpiło również przełamanie hegemonii, co na początku lat 90. oznaczało, że nie tylko jest pewien zespół poglądów, które są w stanie się ujawnić, ale i to, że poglądy te się ze sobą nie stykają. Nie byłaby dobrze widziana sytuacja, w której Andrzej Nowak publikuje w „Res Publice”, a Marcin Król w „Arcanach”. Nie ze względu na to, że jeden czy drugi nie zgodziłby się takiego tekstu napisać, ale dlatego, że nikomu wówczas taki pomysł nie przyszedłby do głowy. Część tych podziałów wynikała z przyczyn czysto personalnych.

Wojciech Przybylski: Problem tkwi raczej w tym, że ani „Res Publica”, ani „Arcana”, ani żadne inne tego typu pismo nie było wówczas traktowane jako rodzaj rozrywki dla publiczności. Nikt nie zastanawiał się nad tym, czy dać czytelnikowi możliwość śledzenia takich sporów. Z pewnego punktu widzenia te pisma nie były po to, aby udostępniać je czytelnikowi. One służyły przede wszystkim tym, którzy w nich publikowali. „Res Publica” tą debatą wewnętrzną przyciągnęła czytelników – przynajmniej u swych początków – a „Arcana” w dużo mniejszym stopniu.

Piotr Kosiewski: Myślę, że to było głębsze. Podziały personalne nakładały się na podziały polityczne i ideowe, co utrudniało dialog. Geneza sukcesu „Krytyki Politycznej” nie wynika z tego, że opowiedziała się ona po jednej ze stron i stworzyła stały przekaz. Powodem był brak jednego z uczestników debaty politycznej w Polsce. Przez długie lata istniał problem ze znalezieniem lewicowego głosu. A na prawicy zawsze był tłum.

Wojciech Przybylski: Nie sądzę, że trzeba się opowiedzieć po jednej ze stron osi lewica – prawica po to, by stworzyć wpływowe pismo. Przykładem jest tutaj „Nowa Europa Wschodnia”. Temat Wschodu został w dużym stopniu wypełniony przez to pismo i nie tylko dobrze wróżę, ale i dobrze życzę temu projektowi.

Jan Filip Staniłko (filozof, Instytut Sobieskiego): Ale w przypadku pism branżowych, za jakie uważam „Nową Europę Wschodnią”, sytuacja wygląda inaczej. Myślę, że umknęło nam kilka kwestii. Po pierwsze – Adam Michnik. Sądzę, że gdyby nie on i „Gazeta Wyborcza” wszystko wyglądałoby inaczej. „Gazeta Świąteczna” była w latach 90. najważniejszym pismem kulturalnym w Polsce i to z nią polemizowały prawie wszystkie pisma. Teraz jest trochę lepiej, ale wydaje mi się, że recepcja modelu tygodnika intelektualnego posiada duży potencjał. Trzeba też zauważyć pewną kategorię pism-instytucji, których dzisiaj prawie nikt nie czyta, bo wszyscy wiedzą, co w nich jest.

Michał Łuczewski: Myślę, że trzeba również wprowadzić rozróżnienia na pisma, które chcą mieć wpływ na bieżącą politykę, i te, którym na tym nie zależy. Do tej pierwszej grupy należy z pewnością „Krytyka Polityczna”. Ale czy np. „Arcana” chciałyby odgrywać w dzisiejszej polityce większą rolę? Chyba nie. Czasami zdarza się, że ten wpływ osiąga się przypadkiem lub wbrew intencjom twórców. Myślę tu np. o „44”, które chciało być poza podziałem politycznym, a i tak zostało mu podporządkowane. „Salon24” będzie odbierany jako prawicowy, niezależnie od tego, co zrobi.

Maciej Gdula: Jest jakaś droga dla pisma, które nie chce być wyraziste, np. „Europa. Tygodnik Idei” była sukcesem. Miała bardzo dobre teksty, zderzała ze sobą różne poglądy, dopuszczała różne głosy i nie bała się naruszania tabu i granic poprawności politycznej. Ponadto miała dużo artykułów na tematy, o których przeciętnie bardzo mało się wie. To jest jakaś droga, żeby pismo miało wpływ na rzeczywistość.

Michał Łuczewski: Według mnie to pismo miało bardzo mały wpływ. Nie było też pod żadnym względem formacyjne. Formuła tego pisma była bardzo prosta – weźmy teksty wybitnych myślicieli, przetłumaczmy i dodajmy polski komentarz. Nic więcej.

Maciej Gdula: Ale przecież nie chodziło tylko o to, aby trochę potłumaczyć. Ideą było pokazanie, że również polscy intelektualiści mogą i powinni wypowiadać się na tematy ogólnoświatowe.

Michał Łuczewski: Ale jeśli chciałbyś je nazwać pismem formującym, to musiałbyś pokazać, kogo ono uformowało?

Marcin Bąba: W wywiadzie dla „Krytyki Politycznej” Robert Krasowski mówi o powstaniu generacji „Europy” – ludzi, którzy mają otwarty umysł i starają się jak najwięcej przeczytać. Przejdźmy do pytania o publiczność. Kto obecnie jest odbiorcą tego typu pism? Kolejny raz odwołuję się do Krasowskiego, który twierdzi, że w Polsce prawdziwych inteligentów jest niewiele więcej niż redaktorów naczelnych gazet. Jeżeli tak jest, to do kogo te pisma docierają i dla kogo piszemy?

Wojciech Przybylski: Zwróciłbym uwagę na samo czytanie. Zmienia się bowiem percepcja czasu i zapracowani na pewno nie zdążymy przeczytać tego, co chcemy. Dlatego często przy wyborze lektury stosuje się kryterium użyteczności. Nie mam odpowiedzi na pytanie Marcina, ale mam tę samą ciekawość – kto dzisiaj czyta, jakiego typu teksty i czy to się zmienia w zależności od momentu życia?

Michał Łuczewski: Czasami się zdarza, że nie czytamy nawet pism, do których piszemy. Trzeba powiedzieć szczerze, że czasami nie wiadomo dla kogo jest to nasze pisanie. Tworząc „44” chcieliśmy w ogóle to pismo wydać. Nie mamy celu formacyjnego. Chcemy za to uformować samo pismo i zapewnić mu istnienie. To będzie dla nas sukcesem. Ale nie mam pojęcia, kto może to czytać.

Wojciech Przybylski: Ale jednocześnie, jeśli nie wiesz, to pismo zamienia się w blog – może ktoś wejdzie przypadkiem, może coś przeczyta.

Michał Łuczewski: Myślę, że tak. I wtedy cieszysz się, że to ludzi interesuje.

Artur Celiński: A może jest jakiś miernik – np. listy przychodzące do redakcji.

Maciej Gdula: Czy to byłby straszny skandal, gdybyśmy powiedzieli, że piszemy dla ludzi z wąskiego kręgu? Jeżeli takie pisma byłyby swego rodzaju niszami, to byłoby to przygnębiające. Jeżeli jednak potraktujemy pisma jako inkubator kształtowania poglądów obecnych później publicznie, to fakt, że pismo trafia do wąskiego grona, nie stanowi problemu. Wiadomo, że jest coś takiego, jak różnice w dostępie, co nie znaczy, że jest to wykluczające.

Wojciech Przybylski: Trapi mnie wciąż to, co podczas jednej z naszych debat – DNA miasta – powiedziała Ewa Rewers. Jej zdaniem czytelników trzeba sobie wychować. W ten sposób poszerza się grupę odbiorców i zarazem poprawia się jakość debaty publicznej. Nie znaczy to, że wszyscy będą poddani formacji danego pisma lub też środowiska, lecz że może trafi się jeden na stu, który zostanie stałym czytelnikiem. W jaki sposób to osiągnąć?

Igor Janke: To jest też pytanie o to, jak robić pismo w czasach, w których powstaje ich coraz więcej. Do tego dzisiaj dysponujemy narzędziami, jakie kiedyś nie były dostępne lub nie aż tak popularne. Jest Internet, który znacznie skraca dystans pomiędzy czytelnikiem a redakcją. Można tworzyć strony www, blogi i w ten sposób docierać do tych, którzy z różnych powodów nie kupią wersji papierowej pisma. Gazety powoli odchodzą i sposobem na zainteresowanie nowych czytelników jest na pewno zwiększenie kanałów komunikacji.

Maciej Gdula: To ma jeszcze jedną zaletę. Różnorodność form komunikacji powoduje, że ludzie muszą wypowiedzieć się na temat bieżących spraw, bo interesuje ich to, co zdarzyło się tydzień temu, a nie to, co napisał Hegel. Chodzi o to, że w tym miejscu trzeba umieć mówić o czymś, co jest niewygodne, trudne.

Marcin Bąba: To poważniejsza kwestia. Jeżeli odbiorców bardziej interesuje to, co dzieje się na bieżąco, zatem całkowitej zmianie musi ulec formuła pisania i tworzenia pisma. Czy te zmiany – odbiorcy i technologii – wpłyną na kształtowanie się formuły pism w przyszłości? Mam wrażenie, że wszyscy mówimy z perspektywy twórcy, a nie z punktu widzenia odbiorcy. Wypowiedzi, jakie tu padły, pokazują, że jeżeli tworzymy jakąś treść, to po to, aby podkreślać własną tożsamość. Oczywiście nie ma w tym nic złego. Jest to jednak podejście, powiedziałbym, dosyć zamknięte. A jeżeli tak, to gdzieś umyka coś, co nazwałbym misyjnością pisma.

Jan Filip Staniłko: Na misyjność w Polsce trzeba móc sobie pozwolić. Być może winnym takiego stanu rzeczy jest system dotacyjny. Przecież w Polsce można nie sprzedać większej części nakładu i wciąż wydawać pismo, żyjąc z dotacji. Gdyby zabrakło tych pieniędzy, wówczas trzeba by się skupić na oczekiwaniach czytelników, a nie na tym, czego chce redakcja.

Michał Łuczewski: Prawdą jest, że gdy mamy dotacje, to nie musimy mobilizować czytelników w takim stopniu, jak wówczas, gdy tych dotacji nie ma. Dobrym przykładem jest portal „Frondy”, który prawie w całości jest utrzymywany przez czytających go ludzi.

Piotr Kosiewski: Oczywiście element ekonomiczny jest ważny, ale równie istotne jest budowanie środowiska, które nie byłoby luźną federacją czytelników, ale grupą ludzi podzielających ten sam system wartości. W taki sposób buduje się misyjność pisma.

Maciej Gdula: Ale poza tym w Polsce bez systemu dotacji nie byłoby możliwości funkcjonowania tego typu pism. Można oczywiście zacząć wydawać pismo bez dotacji, radzić sobie ze wszystkim samemu i zajmować się tworzeniem jego treści np. zarywając noce i wkładając w nie prywatne pieniądze. Ale później przychodzi moment zmęczenia. Dotacje są tu elementem stabilizującym.

Artur Celiński: Wracając do problemu misyjności – jak się Wam wydaje – czy dzisiaj pisma w Polsce odpowiadają na konkretne pytania i potrzeby czytelników? Czy sięgają oni po pismo z przekonaniem, że znajdą tam odpowiedzi, których nie mogą znaleźć nigdzie indziej? Czy raczej jest tak, że to my tworzymy nowe pytania, problemy i kierujemy je do opinii publicznej?

Michał Łuczewski: Pisma mogłyby być odpowiedzią wówczas, gdyby istniały jakieś ruchy społeczne, które takich odpowiedzi szukają. W Polsce natomiast poziom mobilizacji jest mizerny.

Maciej Gdula: Takie ruchy społeczne są. Tyle tylko, że są bardzo słabe.

Piotr Kosiewski: Mnie bardziej interesuje to, czy pisma są w stanie tworzyć opis polskiej rzeczywistości i czy później ten opis może posłużyć do zmiany tej rzeczywistości.

Jan Filip Staniłko: Ale ta zmiana musiałaby być zmianą polityczną. Myślę zaś, że to, czy jakieś pismo stanie się na tyle silne, aby do takiej zmiany doprowadzić, jest w Polsce kwestią zupełnie przypadkową. Nie wynika ona z tego, że jakaś nowa idea czy nowy sposób opisu rzeczywistości staje się atrakcyjny, ale ze zmiany władzy i sposobu jej sprawowania.

Maciej Gdula: To nie do końca tak. Pisma mogą pomóc w zmianie porządku. Ich wpływ ogranicza natura spraw, do których się odwołują. Jeżeli mówimy tu np. o dawaniu odpowiedzi na postulaty ruchów społecznych, to trzeba pamiętać, że często koncentrują się one wokół konkretnej sprawy. Pisma mogą być miejscem budowania płaszczyzny współdziałania dla różnych małych ruchów. Mogą pokazać, że ich interesy się nie wykluczają, i nadać im szersze znaczenie.

Wojciech Przybylski: Mimo wszystko sądzę, że symboliczna siła pisma będzie miała w przyszłości dużo większe znaczenie niż jego treść. Oznacza to, że nawet pomimo zwiększonych nakładów i szczęśliwie powiększonej grupy sympatyków oraz wpływu na życie publiczne faktycznie krąg czytelników tych pism nie ulegnie zwiększeniu.

 

Tekst dyskusji pochodzi z numeru pt. „Książki i papierosy” RPN 4-2009. Opublikowany pod tytułem „Misja publica”

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa