Milczenie wyborcy nie jest złotem

Dlaczego frekwencja wyborcza w Polsce niemal nigdy nie przekracza 60 proc.?


Od pierwszych, częściowo wolnych wyborów w 1989 r. zdarzyło się to tylko 6 razy (na 29 elekcji) i to przede wszystkim w wyborach prezydenckich. Polacy na wybory chadzają. To oznaka niewydolności rodzimych instytucji demokratycznych czy raczej określona postawa społeczeństwa?

Chociaż przez ostatnie 20 lat w Polsce można zauważyć wzrost frekwencji we wszystkich rodzajach wyborów, wyborcy inaczej rozumieją znaczenie tych lokalnych, inaczej europejskich, a jeszcze inaczej prezydenckich czy parlamentarnych. Każda z tych elekcji legitymizuje inną kategorię władzy, jedna bardziej widoczną, tutejszą, inna bardziej odległą. Podczas jednej wybieramy de facto partię, podczas innej – osobę. Jak w codziennym życiu – to, co jest podmiotem wyborów, wpływa na zachowania ludzkie. Im jest to nam bliższe, im bardziej bezpośrednio nas dotyka, tym bardziej jesteśmy tym zainteresowani. Profesor Jarosław Flis, socjolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego, wskazuje na cztery grupy wyborców: lokalni (głosujący tylko w wyborach samorządowych), sejmowi (parlamentarnych), totalni (wszystkich) oraz zupełnie niegłosujący.

Idę albo nie idę?

Skupmy się jednak na tych ostatnich. To około 40 proc. uprawnionych do głosowania – 11,5 mln Polek i Polaków, czyli dla porównania, cała populacja Belgii. Przyczyny absencji są bardzo zróżnicowane, możemy wyróżnić wśród nich niezawinione i intencjonalne. Należy jednak zacząć od zaznaczenia, że – jak podkreśla prof. Flis – w polityce Polacy dokonują zmiany poprzez niepójście na wybory. Jeśli czują się zawiedzeni, wolą odczekać jedno głosowanie z nadzieją, że w kolejnych będą mieli gdzie postawić krzyżyk a zmiana dokona się rękami (długopisami?) innych obywateli i obywatelek.

Prof. Flis zaznacza, iż ,,cechą charakterystyczną Polski jest znaczna zależność udziału w wyborach od czynników o charakterze chwilowym. Zmiany frekwencji są bardzo głębokie, ale krótkotrwałe – nawet jeśli pozostawiają po sobie ślad i można w nich dostrzec powtarzające się wzory wynikające z historycznych doświadczeń czy zmian statusu społecznego. Zaangażowanie Polaków w wybory może znacząco wzrastać, lecz może też spadać”.

Niewielki procent z niegłosujących (2–8 proc. wszystkich wyborców) stanowią osoby, które z powodów losowych nie mogą zagłosować. Zdarza się też, że część z rozpędu idzie na wybory następujące zaraz po sobie. Prof. Flis jako przykład podaje lata 2018 i 2019, gdy wybory samorządowe potraktowano jako rozgrzewkę przed parlamentarnymi. Cztery lata później ta logika koresponduje z decyzją partii rządzącej o przełożeniu wyborów samorządowych z jesieni 2023 na wiosnę 2024. Obawa? Zbyt duża mobilizacja wyborców drugiej strony lub demobilizacja swoich.

Bierny bunt czy świadoma bierność?

Niepójście na wybory wiąże się z cichym przyzwoleniem, lub nawet delegitymizacją władzy, i tym samym zgodą na bycie biernym elementem zmiany politycznej. Prof. Flis wskazuje, że polskie podejście można scharakteryzować następująco: widzę, że leży na stole pewna opcja. Jest to pewien wzór zachowania, po który można sięgnąć i on jest atrakcyjny w tym sensie, że jest (do pewnego stopnia) społecznie akceptowany. Prawo do zrezygnowania z wyborów jest także jakimś prawem. Gdyby zatem spytać niegłosujących, czy daliby sobie je odebrać (choć z niego nie korzystają), znakomita większość z nich odpowiedziałaby, że nie.

Absencja wyborcza to także – w niektórych środowiskach – scheda po czasach PRL-u. Bojkot wyborczy pojawił się w Polsce w latach 80. Do tego czasu frekwencja była, jak na kraj niedemokratyczny przystało, właściwie stuprocentowa. Jednakże w ostatnich wyborach w PRL w 1985 r. oficjalnie wynosiła ok. 70 proc., co na kraj o ówczesnym ustroju zdawało się nie do pomyślenia (dla porównania w ostatnich niedemokratycznych wyborach czechosłowackich w 1986 r. było to 99,39 proc.).

Bojkot czy też wycofanie się z życia publicznego pozostało atrakcyjną formą zachowania obywatelskiego. A spuścizna PRL transmituje się w rodzinach: wzorce zachowań wynosimy ze środowisk, z których pochodzimy. Zainteresowanie czy też (de)mobilizacja uprawiana poprzez nawet jednego członka rodziny stale, czy to przy rodzinnym stole, czy też okresowo w momencie wyborów, może wpłynąć na postawy innych.

Rola systemu

Pamiętajmy też, że Polska w 1989 r. nie przeszła rewolucji a ewolucję. Zmiany zachodzące w kraju nie zostawiły przestrzeni na to, żeby to, co było skuteczne w systemie niedemokratycznym, w całości wyeliminować – ewolucyjne zmiany ustrojowe i społeczne nie zachodziły równomiernie i nie wszędzie przynosiły takie same rezultaty. Wiąże się to z poczuciem braku sprawczości oraz zobojętnieniem wobec polityki skorelowanym – na terenach wiejskich blisko 60 proc. nie interesuje się polityką, a jedynie ok. 5 proc. czuje, że ma w tej sferze wpływ. Można zauważyć także zależność, że im dalej od miast, tym niższa frekwencja. W wyborach parlamentarnych z 2019 r. (z danych PKW frekwencja w miastach wyniosła ok. 63 proc. na wsiach zaś 55 proc.). Wspomniane wyżej ewolucyjne przemiany nie pozwoliłby bowiem na wykształcenie się w pełni świadomego i zaangażowanego społeczeństwa wiejskiego. Prof. Mikołaj Cześnik, socjolog i politolog z Uniwersytetu SWPS podkreśla jednak także, że w naszym regionie spośród krajów z podobną drogą przemian, Polska niechlubnie się wyróżnia. W Słowacji, Słowenii, na Łotwie czy Estonii w wyborach parlamentarnych głosuje średnio niewiele poniżej 70 proc.

Miejsce w świecie

Do urn nie idą Polki i Polacy, którzy swój status, czyli też miejsce i znaczenie w świecie, określają jako niski – z niewielką szansą wpływu, niskim poczuciem wartości. Wiąże się to nie tylko z kwestią dochodów czy edukacji, ale przede wszystkim jednostkowego poczucia wartości: jeśli nie czuję się ważny/a, po co mam się wypowiadać? W tym miejscu niezwykle istotną rolę odgrywa przynależność do wspólnot: tak lokalnych, jak i religijnych. Regularność spotkań, dyskusji, przekonywania o istocie działania jednostki, czyli dyskurs wspólnotowy sprawia, że potencjalny wyborca postrzega siebie jako osobę sprawczą, a zatem potrzebną w systemie. Ma to także wpływ na partycypację wyborczą młodych – jeśli dorastamy w przekonaniu o byciu nie tylko przedmiotem, ale i podmiotem, chcemy być aktywni. Wierzymy, że mamy wpływ na otaczający nas świat, jesteśmy słuchani. W 2023 r. mamy 1 422 275 nowych wyborców (co stanowi ok. 5 proc. wszystkich uprawnionych do głosowania). Od ostatnich wyborów parlamentarnych zmarło około 1,5 mln – 2 mln uprawnionych wyborców. Chęć pójścia do urn deklaruje ok. 60 proc. młodych, co dementuje zacementowany frazes, że młodzi nie głosują. Oczywiście, rzeczywista frekwencja wśród najmłodszych (18–29 lat) pozostawia wciąż wiele do życzenia, oscyluje bowiem średnio w okolicach 47 proc., ale z pewnością nie można powiedzieć, że wynik ten jest dramatycznie inny wśród innych grup wiekowych. W wyborach parlamentarnych w 2019 r. frekwencja wśród osób powyżej 30 roku życia wyniosła średnio ok. 60 proc. Warto też zauważyć, że sposób postępowania młodych w społeczeństwie związany z zachowaniami starszego pokolenia, tego które ich wychowało, pokolenia, które krajem rządzi.

Kultura polityczna a kultura wyborcza

Kolejnym czynnikiem wpływającym na niegłosujących jest kultura polityczna oraz związana z nią polaryzacja. Oba te elementy życia społecznego wpływają na nastrój wyborców i poczucie wspomnianego wyżej statusu jednostki. Dyskurs w przestrzeni publicznej oparty o niską kulturę polityczną sprawia, że społeczeństwo czuje przesyt emocjami. Przewagę w debacie uzyskują zatem, nazwane tak przez prof. Flisa, homo afectus, osoby oszczędne poznawczo a szczodre emocjonalnie. Urszula Panicz w Refleksjach dobitnie określa tę relację: ,,Można zatem sądzić, że tak długo, jak kultura polityczna w Polsce nie osiągnie wyższego poziomu, tak długo niektórzy obywatele będą stronić od udziału w głosowaniu. Co więcej, utrzymująca się niska kultura polityków może dodatkowo powodować odpływ wyborców, a tym samym zwiększać poziom absencji wyborczej, prowadząc nawet do »cichej« delegitymizacji systemu”.

Polaryzacja z kolei ma wpływ na udział w wyborach w określonym kontekście, miejscu i czasie. Może ona męczyć i zniechęcać, ale może też mobilizować. Z jednej strony wyborca czuje, że idąc do urny musi wybrać mniejsze zło a nie większe dobro. Z drugiej, polscy politycy nie grają już na podział lewica – prawica a poruszają się w kategoriach dobro – zło. Przekonanie, że jesteś po dobrej stronie mocy pozwala mobilizować do działania, głosowania. Oczywiście istotny jest poziom polaryzacji, ale chociaż jest ona dziś bardzo widoczna, jej poziom w Polsce jest najniższy od 16 lat (uwzględniając lipcowe sondaże). Analizując dane, od połowy lata do wyborów mamy do czynienia z depolaryzacją, podczas której zyskują partie spoza układu PiS–PO. Wiąże się to z pękaniem baniek, w których na tygodnie przed głosowaniem tworzone były różne narracje i obozy, wzrostem zainteresowania wyborami i rozpoczęcia kampanii wyborczych.

A gdyby usankcjonować?

Czy dobrym pomysłem na zmobilizowanie niegłosujących byłoby wprowadzenie nakazu głosowania sankcjonowanego, chociażby grzywną na kształt regulacji we wspomnianej już Belgii czy Luksemburgu? To kontrowersyjne jak na polskie warunki rozwiązanie zdaje się nie mieć sensu… chyba że założonym celem byłyby jedynie wyższe liczby określające frekwencję. Po pierwsze wymagałoby to porozumienia na poziomie elit, o które teraz bardzo trudno. Po drugie, zapewne wśród tych, którzy na wyborach „bywają”, czy nigdy nie chodzą na nie, wywołałoby to maksymalnie demobilizujący efekt buntu. Stawiając na ilość, a nie jakość, obowiązkowa partycypacja wyborcza poza wzbudzeniem niezadowolenia w Polakach i Polkach, którzy z założenia nie lubią jak coś im się narzuca, nie przyczyniłaby się do poprawienia jakości demokracji.

Ze sztucznie podniesioną frekwencją wiąże się jeszcze jedna kwestia – sam wynik wyborów. Oczywiście, podczas każdych partyjnie organizowanych akcji profrekwencyjnych określone ugrupowanie namawia do zagłosowania, przekonując, że to właśnie w niegłosujących drzemie ogromny potencjał do przejęcia władzy. Czy zatem wyniki wyborów mogłyby być jednak zupełnie inne niż te, które znamy?! Prof. Cześnik wskazuje, że nawet gdyby udałoby się podnieść frekwencję pewnie do 85, a może nawet 90 proc., ostateczny wynik nie zmieniłby się ani o jotę.

W polskich realiach liczy się bardziej to, która partia lepiej zmobilizuje swoją grupę wśród niegłosujących. I wreszcie socjologowie wskazują jeszcze jedną ważną kwestię: ludzie głosują, gdy się ich o to poprosi. Jeśli czują, że to wychodzi z nich albo czemuś służy. A nie, gdy czują przymus.

*

Wolne wybory są jednym z podstawowych elementów systemu demokratycznego. Robert Dahl w pracy Demokracja i jej krytycy wskazał zależność pomiędzy tymi dwoma zagadnieniami, stwierdzając, że demokracja to przede wszystkim bezpośredni udział obywateli. Czyli albo jest tworzona przez demos, albo wcale jej nie ma. Zmęczeni polityką są raczej śledzący ją na bieżąco, a nie niegłosujący. Wyborca obojętny wybiera absencję, podobnie jak rozczarowany. Tej postawy nie rozumie wyborca zaangażowany. Te grupy można scharakteryzować, dzieląc je również między preferowane tematy czy frakcje. Odpowiedzi na pytanie, kim są niegłosujący Polacy należy szukać w systemie, historii i sparaliżowanych obecnie instytucjach. Politycy zaś dalej będą grać na (de)mobilizację.

Agnieszka Homańska – pracuje w Visegrad Insight. Researcherka na Uniwersytecie Warszawskim. Ukończyła z wyróżnieniem lingwistykę stosowaną, studentka V roku stosunków międzynarodowych. Stypendystka Fundacji Konrada Adenauera, poliglotka.

Fot. Canva.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa