Miejski aktywisto, zrób to sam
W realiach liberalnej demokracji prawdziwe zmiany nie dzieją się tylko dzięki zmianom na szczeblu twardej polityki, ale również dzięki zmianom w sposobie życia obywateli. Tego typu działania są potrzebne ruchom miejskim, by - podobnie jak […]
W realiach liberalnej demokracji prawdziwe zmiany nie dzieją się tylko dzięki zmianom na szczeblu twardej polityki, ale również dzięki zmianom w sposobie życia obywateli. Tego typu działania są potrzebne ruchom miejskim, by – podobnie jak polskie miasta – rozwijały się one w sposób zrównoważony.
Mam szczerą nadzieję, że pozytywny obraz „ruchów miejskich”, zaproponowany przez polemistów mojego tekstu Czy inny miejski aktywizm jest możliwy?, jest bliski prawdy. Tym łatwiej uwierzyć autorom, którzy tkwią w końcu wewnątrz tego zjawiska – a przynajmniej jego „oficjalnej” emanacji, czyli Kongresie Ruchów Miejskich. O stan rzeczywisty nie będę się więc spierał, bo chętnie wezmę za dobrą monetę zarówno przekonywujący opis „pracy u podstaw” stowarzyszenia My-Poznaniacy, wyłaniający się z tekstu Lecha Merglera, jak i wizję skutecznego lobbingu na szczeblu władzy centralnej, który przedstawia Artur Celiński. Nie mam zresztą wątpliwości, że działania typu strażniczego, lobbing polityczny (nawet na skalę lokalną) a także tworzenie sfery „miejskiej gadaniny” są ważnym krokiem na drodze do lepszego rozwoju polskich miast.
Moja wątpliwość była jednak inna: czy to na pewno wszystko, co możemy zrobić? Czy ruchy miejskie, bazując na lobbingu, kreując debaty, patrząc władzy na ręce, walcząc o „zmianę polityki miejskiej”, nie lekceważą (a nawet w pewien sposób dezawuują) innych, bardziej samodzielnych sposobów na ulepszenie miasta przez mieszkańców? Obydwaj autorzy skupili się na tym, jak skutecznie zmieniać politykę miejską – jeszcze raz podkreślę, nie wątpię, że to ważne i że organizacje takie jak My-Poznaniacy, są w tym coraz skuteczniejsze. Na moje pytanie, czy w lansowanym przez nich pojęciu „aktywizmu miejskiego” jest także miejsce na aktywizm w modelu „zróbmy to sami”, czyli działajmy na rzecz lepszego miasta bez nacisków i lobbingu, nie znalazłem satysfakcjonującej odpowiedzi.
W stronę świadomego sąsiedztwa
Artur Celiński wprost pisze, że „nie do końca rozumie”, na czym miałaby polegać różnica, po czym przedstawia barwną wizję ruchu walczącego o „pozytywne zmiany”, przede wszystkim właśnie w polityce miejskiej. Być może różni nas więc po prostu to, jak widzimy współczesną demokrację i jak w jej obrębie pojmujemy pojęcie „zmiany”. W moim przekonaniu w realiach liberalnej demokracji prawdziwe zmiany nie dzieją się tylko dzięki zmianom na szczeblu twardej polityki, ale również dzięki zmianom w sposobie życia obywateli – na przykład w zachowaniach konsumenckich albo w relacjach sąsiedzkich. Zaryzykuję twierdzenie, że w tak zwanej „polityce miejskiej” ten podział jest szczególnie wyraźny.
Możemy więc, dla przykładu, zlikwidować problem natężenia ruchu samochodowego w Śródmieściu przez drastyczne zwiększanie opłat za wjazd w jego obręb albo przez likwidowanie kolejnych miejsc parkingowych. Możemy również podejść do sprawy zupełnie inaczej i np. promować ideę carpoolingu, czyli wspólnych dojazdów do centrum, na które umawiają się sąsiedzi. Nie twierdzę, że wybór jest „albo, albo”, ale z pewnością lekceważenie tego drugiego modelu działania nie jest roztropne. Nie jestem pewien, czy wizja ruchów miejskich zarysowana przez Celińskiego i Merglera zawiera miejsce dla tego typu strategii działania. Sądzę, że bez promowania czegoś, co nazwałbym „świadomym sąsiedztwem”, trudno będzie kształtować podmiotowość mieszkańców miast w relacjach z władzami, na której tak zależy obydwu autorom.
Weźmy inny przykład: problem gospodarowania odpadami w wielkich miastach. Jest to sprawa, którą z poziomu „miejskiej polityki” da się rozwiązać tylko pozornie, ponieważ bez zmiany codziennych nawyków mieszkańców i zrozumienia tego, że wyrzucanie śmieci również ma znaczenie, problem pozostanie tak samo palący jak jest dziś. Jednak i tu może się sprawdzić inny model działania, nie oparty na „polityce miejskiej” w znaczeniu administracyjnym, ale na „wzięciu spraw w swoje ręce” przez samych mieszkańców i na tworzeniu innowacji społecznych.
Przykładem takiej innowacji mogą być funkcjonujące na jednym z płockich osiedli mieszkaniowych „ekodomki”: osiedlowe sortownie śmieci, których rozpowszechnienie w polskich miastach mogłoby stworzyć alternatywę dla kosztownych i nieekologicznych spalarni i rozwiązać bardzo poważny problem gospodarowania odpadami. Rozwiązanie to, znane pod nazwą „System EKO AB” i wynalezione przez polskiego inżyniera Andrzeja Bartoszkiewicza, sprawia, że gospodarowanie odpadami staje się bezkosztowe i ekologiczne, a na dodatek tworzą się nowe miejsca pracy i ożywa wspólnota sąsiedzka, bo przy tak błahej czynności jak wyrzucanie śmieci można sobie uciąć pogawędkę z pracownikiem sortowni. Jednak rozpowszechnienie takich rozwiązań leży dziś nie tylko w rękach władz, ale także (a może przede wszystkim) deweloperów oraz wspólnot mieszkaniowych na wielkich prywatnych osiedlach.
Jeden komentarz “Miejski aktywisto, zrób to sam”