Między Europą a Eurazją

Co widzi ukraiński pisarz, gdy patrzy na Polskę? Bardzo ciekawi mnie, czemu pewne narody – na przykład Polacy – umieją tu i teraz wykorzystać w pełni swój korytarz możliwości, a inni, na przykład Ukraińcy, umieją […]



Co widzi ukraiński pisarz, gdy patrzy na Polskę?

Bardzo ciekawi mnie, czemu pewne narody – na przykład Polacy – umieją tu i teraz wykorzystać w pełni swój korytarz możliwości, a inni, na przykład Ukraińcy, umieją zmarnować to, co pozornie wydaje się nie do zepsucia.

1.

“Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica” – mówiło popularne sowieckie przysłowie. Dobry psycholog dopatrzyłby się w nim nie tylko tradycyjnej rosyjsko-sowieckiej zniewagi wobec “Polaczków”, ale także głębszych kompleksów, zwłaszcza zazdrości. Każde ludowe przysłowie określa zarówno pewną mądrość życiową, jak i wyraża niepewność i nieostateczność. Niezaprzeczalne prawdy są na tyle oczywiste, że przysłów nie potrzebują.

Prawdziwa zagranica rzeczywiście nie zaczynała się w Polsce, ale znacznie dalej, za murem berlińskim i żelazną kurtyną, której przeciętni mieszkańcy komunistycznego raju nie mogli przeniknąć. Trafić do Polski (czy innej bratniej republiki) było znacznie łatwiej. Ale i tak wyjechać można było tylko na zaproszenie sprawdzonych przez odpowiednie służby krewnych lub w składzie wycieczki, które najczęściej przypadały przodownikom pracy, działaczom społecznym, donosicielom i innym lojalnym, a najlepiej superlojalnym poddanym.

W połowie lat 70. spróbowałem wystąpić o zgodę na wyjazd do Polski. Był to raczej rodzaj eksperymentu. Po kilku miesiącach przyszła odpowiedź z urzędu paszportowego, której w zasadzie oczekiwałem: “Odmowa. Wyjazd nie jest konieczny”. Państwo sowieckie było wyjątkowo dbałe. Znało lepiej potrzeby obywateli od nich samych.

Trafiłem więc do Polski dopiero w 1989 r., u szczytu pierestrojki, i wkrótce przed tym, gdy ta niepełna zagranica stała się już prawdziwą, czego – szczerze mówiąc – wcale się nie spodziewałem. Oddychałem więc marcowym powietrzem, przebierałem butami po warszawskich ulicach usłanych śniegową kaszą, ledwo nadążając za polskimi przyjaciółmi, którzy chcieli mi pokazać wszystko podczas tego pierwszego i być może ostatniego wyjazdu. Widziałem fantastyczne kolekcje bibuły sprzedawane na dziedzińcach Uniwersytecie Warszawskim, dyskusje w Pen Clubie, filmy, które się przeleżały na półkach w latach 80., wystawę przy okazji sztuki Vaclava Havla, którą w Warszawie grano legalnie, choć on sam siedział jeszcze w czechosłowackim więzieniu. W mieszkaniu Jacka Kuronia słuchaliśmy do późna opowieści gospodarza o Okrągłym Stole, który właśnie trwał.

Do triumfalnego zwycięstwa “Solidarności” w pierwszych jeszcze nie całkiem wolnych wyborach pozostały trzy miesiące. Do upadku muru berlińskiego – osiem miesięcy. Do upadku ZSRR i zdobycia niepodległości – jeszcze dwa i pół roku. Chcieliśmy tych zmian i robiliśmy wszystko, żeby stały się szybsze. Ale nikt nie wiedział na pewno, jak daleko zajdzie pierestrojka i czy ktoś jej nie zatrzyma. Mało kto dziś pamięta, że gdy Polska świętowała zwycięstwo 4 czerwca, to na placu Niebiańskiego Spokoju w Pekinie rozprawiono się z tamtejszą pierestrojką. Mieliśmy podstawy, by oczekiwać czegoś podobnego. Każdego dnia poszerzaliśmy przestrzeń wolności, czując zarazem, że następnego dnia wszystko się może skończyć i wrócić do najgorszych czasów.

2.

Nigdy specjalnie nie uczyłem się języka polskiego. Przyszedł sam – przez kolorowe pisma sprzedawane w sowieckich kioskach, programy muzyczne w radiu, telewizję, którą oglądaliśmy we Lwowie dzięki antenom domowej konstrukcji. Wszystko to było ciekawsze, żywsze, bardziej przyciągające niż prymitywne odpowiedniki sowieckie, ograniczone nudną ideologią i ubogą propagandą. Mimo dziwnych liter i znaczków język polski był nad wyraz zrozumiały. I dopiero później przeczytałem w jakimś mądrym artykule, że nic w tym dziwnego, bo leksykalnie ukraiński jest z polskim bliższy niż ze słowackim czy nawet z rosyjskim. Tylko język białoruski jest nam bliższy niż polski.

Nie byłem osamotniony w swym hobby. Wśród oświeconych Ukraińców, zwłaszcza na zachodzie kraju, była to raczej norma. Potem dowiedziałem się, że po polsku próbowali wtedy czytać nie tylko Białorusini, ale także niektórzy Rosjanie, Litwini i nawet mieszkańcy wschodnich Niemiec. Dla większości z nich był to dodatkowy kanał wiedzy o świecie, możliwość dostępu do informacji bez pośrednictwa Moskwy.

Pamiętam dowcip z tamtych czasów, co znaczy pojęcie “seks grupowy” w różnych krajach. We Francji to młodzi ludzie, którzy po winie kochają się ze sobą w większym towarzystwie, doskonale się przy tym bawiąc. W Ameryce to mniej więcej to samo z dodatkiem kogoś, kto nagrywa ową orgię i sprzedaje z niej film na cały świat, zarabiając na tym grube pieniądze. W Polsce ktoś pokazuje zebranym chłopcom i dziewczętom ten przywieziony z Zachodu film. W Moskwie ktoś o nim opowiada, kto akurat był wcześniej w Polsce. A Ukraina ze względu na skalę represji i cenzury była na końcu tego łańcucha.

Znajomość języka polskiego, w przeciwieństwie do obowiązkowego rosyjskiego, dawała dostęp do wielu zabronionych lub na poły zabronionych tekstów Orwella, Pounda, Heideggera, Foucaulta. I podawała w wątpliwość pozycję Moskwy jako jedynego dystrybutora informacji. Znajomość polskiego była także przypomnieniem sobie naszej przynależności do Europy, polsko-litewskiej Rzeczypospolitej, a nie do euroazjatyckiego cesarstwa moskiewskiego, które pod maską wymyślonej w XVIII w. “Rosji” serwują nam wciąż tamtejsi propagandyści w mundurach, riasach [prawosławnych sutannach] i w cywilu.

Państwo sowieckie oczywiście to rozumiało, próbując nie gorzej od swych carskich poprzedników, jeśli nie wykorzenić polską herezję, to przynajmniej zmniejszyć jej atrakcyjność. Pod dowolnym pretekstem ograniczano kolportaż książek i czasopism oraz przemieszczanie się ludzi. Rozpowszechniano propagandę – utrzymaną w stylu KGB – o Polakach jako “ drajcach”, “okupantach”, “historycznych grabieżcach”, którzy znów chcą zapanować na Ukrainą, czego dowodem miało być to, że nadal tytułują się na co dzień “panami”. Propaganda musiała działać zresztą nieźle, co widać do dziś w niewyszukanej i paranoidalnej antypolskości wielu mieszkańców Galicji.

3.

Wszystko odbyło się tak powoli i stopniowo, że w gruncie rzeczy trudno powiedzieć kiedy. Ostatnim punktem tego procesu był rok 2004. Nowa kurtyna – nazwijmy ją aksamitną, papierową czy po prostu wizową – stanęła na granicy polsko-ukraińskiej. 1 maja Polska wstąpiła do UE, a trzy i pół roku później weszła do strefy Schengen, czyli przestrzeni “stabilności i dobrobytu”, jak to patetycznie, ale ogólnie słusznie określa unijna nowomowa. Na ironię losu stało się to 1 maja, czyli w Święto Pracy określane w b. ZSRR jako “dzień międzynarodowej solidarności ludzi pracy”. Ukraina znalazła się poza tą strefą, bez specjalnych nadziei, że kiedyś do niej wejdzie.

Rozczarowanie przechodzi w rozdrażnienie, rozdrażnienie w rozpacz, a rozpacz w apatię. Jedni oskarżają Zachód – o ignorancję, pychę, prowincjonalność, egoizm, bojaźń, dwulicowość, podwójne standardy, niechęć do traktowania Ukrainy bodaj na równi z innymi postkomunistycznymi nieudacznikami Europy, jak choćby państwami bałkańskimi. Inni za wszystko winią Rosję – za podstępność i agresywność, ukrainofobię, patologiczną niezgodę wobec ukraińskiej niepodległości i ciągłe próby destabilizacji i skompromitowania nas. Najliczniejsi wreszcie i najbardziej przenikliwi krytykują samych siebie – za brak jedności, solidarności, politycznej kultury, umiejętności wyboru kompetentnej i odpowiedzialnej władzy, brak woli i talentu do reformowania kraju.

Mój dobry przyjaciel, znany historyk, twierdzi, że Polacy rozpoczęli integrację europejską jeszcze długo przed zwycięstwem “Solidarności” w 1989 r. Początkiem były antycarskie powstania 1830 i 1863, antyhitlerowskie Powstanie Warszawskie i antykomunistyczne protesty 1956, 1968, 1970 i wreszcie cudowny Sierpień ’80 r. W zasadzie, dodaje ironicznie przyjaciel, polską integrację europejską można wywieść ze średniowiecza, gdy Polacy wybrali zachodni, a nie wschodni obrządek chrześcijaństwa.

Znam jego ulubioną teorię “ ależności od szlaku” – punkt docelowy zależy od miejsca wyjścia. Za pomocą tej teorii można wiele wyjaśnić, może nawet zbyt wiele. Niekompetencję i nepotyzm, brutalność despotów, traktując ją jako “miejscową tradycję”. Można też usprawiedliwić pasywność ludności i wiele innych cech. Przeszłość rzeczywiście wyznacza przyszłość, ale to zbyt łatwe wytłumaczenie dla każdego, kto, zamiast rozwiązać problem, chce go tylko wyjaśnić.

Mój przyjaciel ma jednak inne zdanie. “Ta teoria – mówi – nie jest wcale deterministyczna. Ona wyznacza pewne granice, korytarz możliwości. Zazwyczaj jest on dosyć szeroki. Możesz wykorzystać go, czyli jeszcze bardziej poszerzyć – jak sześć lat temu udało się to Ukrainie podczas pomarańczowej rewolucji. A możesz go także zawęzić, a wręcz zmarnować, jak stało się to później”.

Nadal ciekawi mnie, czemu pewne narody – np. Polacy – umieją tu i teraz wykorzystać w pełni swój korytarz możliwości, a inni, np. Ukraińcy, umieją zmarnować to, co pozornie wydaje się nie do zepsucia. Dlaczego niektóre kraje z dawnego bloku komunistycznego stały się prawdziwą “ agranicą”, a inne pozostają “bliskie” Rosji. Mistrzowie geopolitycznej nowomowy nazywają to strefą “uprzywilejowanych interesów Rosji”.

Mam pewne problemy z tymi eufemistycznymi pojęciami. Kiedy słyszę w naszych mediach, że Kirgistan czy Uzbekistan to “bliska zagranica, a Węgry i Polska – “daleka”, to rozumiem, że polityka deformuje przestrzeń, a zarazem głowy ludzi, którzy w niej przebywają. Polityka wyłącza mnie z Europy, a geografia pozostawia poza Azją. Znajduję się więc w jakiejś mglistej, mitycznej, wręcz mistycznej przestrzeni, zwanej w tej politycznej nowomowie “Eurazją”.

Ta chimera zrodzona w chorej mesjanistycznej świadomości Rosjan jako kompensacja ich kompleksu wobec Zachodu zaznała licznych mutacji, perwersji, ideologicznych wzbogaceń i uszczupleń. Ale zachowała swoją istotę we wszystkich postaciach: Wielka Rosja, Antyzachodni Blok Narodów Euroazjatyckich i wreszcie najświeższa sfera “uprzywilejowanych” (a jakże by inaczej?) interesów Rosji.

To ostatnie miejsce w świecie, do którego chciałbym trafić.

przełożył Marcin Wojciechowski

Tekst ukazał się już w tej samej formie w Gazecie Wyborczej.

Tekst jest skróconą wersją eseju Ponad murami, który ukaże się w Niemczech oraz na stronie internetowej Zachodniej Grupy Analitycznej.

Artykuł powstał w związku z konferencją Rok 1989 w Europie. Obraz – Pamięć – Zapis, która odbyła się w Warszawie w listopadzie 2009 roku podczas festiwalu multimedialnego Sztuka Dokumentu.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa