Marzenie o Noblu
Fundamentem obecnej reformy szkolnictwa wyższego stał się system grantów, konkursów badawczych oraz towarzyszące im nieustanna ocena i rywalizacja. Wprowadzają one do Akademii reżim audytu, księgowości i przedsiębiorczości. Ustanawiają władzę ekspertów, „managerów idei” i komisji konkursowych. […]
Fundamentem obecnej reformy szkolnictwa wyższego stał się system grantów, konkursów badawczych oraz towarzyszące im nieustanna ocena i rywalizacja. Wprowadzają one do Akademii reżim audytu, księgowości i przedsiębiorczości. Ustanawiają władzę ekspertów, „managerów idei” i komisji konkursowych. Utworzone niedawno Narodowe Centrum Nauki ogłasza już konkursy. Czy na naszych oczach podważa się ideę uniwersytetu?
Grantoza
Reformatorzy liczą, że dzięki proponowanym zmianom nauka stanie się „innowacyjna”. Lecz czy „innowacja” jest możliwa bez swobody intelektualnej? Reformie towarzyszą także inne „słowa kluczowe”: profesjonalizacja, komercjalizacja, mobilność. Pojawiają się również nowe sposoby działania: projekty, granty, konkursy, międzynarodowe sieci badawcze. To wszystko jednak zgrabne eufemizmy oznaczające urynkowienie nauki i traktowanie jej jak towar handlowy. Nie jest to więc ani oczywiste, ani logiczne, ani bardziej efektywne, jak twierdzą orędownicy reformy. System grantowy będzie bowiem animował wyobraźnię naukowców i badaczy, wyznaczał ich cele, możliwe sposoby działania, ale także szeroki obszar możliwych rezultatów badawczych. Od kilku lat w podobny sposób funkcjonuje tzw. Trzeci Sektor. Wielu rozgoryczonych społeczników ogłasza coraz śmielej, że organizacje pozarządowe trawi obecnie „grantoza”, czyli uzależnienie własnej działalności od uzyskiwania kolejnych grantów. Zrodziło to szereg zjawisk, które – jak należy przypuszczać – dotkną także uniwersytety i „rynek akademicki”. Chodzi głównie o uzależnienie od woli grantodawców. Zawęża to pole możliwych działań, ukierunkowuje sposób myślenia i uzależnia od politycznych preferencji sponsorów. System grantowy wprowadza ciągłą doraźność pracy, uzależniając ją od kalendarza grantowego, wymusza rozbudowaną sprawozdawczość zabierającą niezbędny czas do robienia tego, na co grant został przyznany. Od kilku lat reżim audytu, księgowości i przedsiębiorczości funkcjonuje w Trzecim Sektorze i wzbudza coraz większe frustracje i żale. Dlaczego więc zdecydowano się na kopiowanie tego systemu do sfery akademickiej?
Konsekwencje urynkowienia nauki
Logika audytu, księgowości i przedsiębiorczości wprowadzona przez reformę sprzyja wyłącznie takiej swobodzie działalności naukowej, która przyczynia się do rozwoju gospodarczego. Oczywiście zagwarantowano także środki finansowe dla „bezużytecznych” naukowców i dyscyplin, czyli dla nauk humanistycznych. Problemu nie stanowią jednak – co warto wyraźnie podkreślić – warunki, w jakich będą funkcjonowali naukowcy prowadzący badania nierentowne z punktu widzenia rynku. Proponowane zmiany przede wszystkim nie reformują obecnego systemu, a całkowicie go znoszą wraz z obecnymi sposobami działania, prowadzenia badań, przedstawiania i dyskutowania rezultatów. Reforma zmianą nie tylko sposobu finansowania nauki, lecz przede wszystkim sposobu jej uprawiania. Dotychczasową „mieszankę feudalizmu, liberalizmu i socjalizmu” zastąpi neoliberalna logika audytu, księgowości, sprawozdawczości i przedsiębiorczości.
Dąży ona do przemiany praktyki codziennego działania, schematów pracy, przestrzeni instytucjonalnej. Wprowadza logikę nieustannego poprawiania rezultatów, ciągłej ewaluacji i dążenia do doskonałości. Ustala konkretne procedury działania, powołując się na zestawienia „najlepszych praktyk” oraz zewnętrzne kryteria i standardy. Kwantyfikuje i wymusza dokładne planowanie celów, sposobów działania i rezultatów. Po prostu – uliczbawia i tabelkuje świat. W każdym momencie trzeba być jednocześnie swoim managerem, księgowym, umieć wybrać i zaplanować cele, działania, rezultaty i budżet. Publiczna aktywność zawsze musi więc przypominać zarządzanie firmą, w tym kontekście – firmą badawczą. Nowy system wprowadza więc fetysz rankingów, liczb, wykresów i tabel. A ekwiwalentem „rozwoju” naukowca staje się liczba wizyt studyjnych, konferencji, wydanych artykułów i publikacji. W efekcie sposób działania naukowca można nazwać produkowaniem wiedzy. Będziemy mieli „dostarczycieli wiedzy” (profesorowie) odpowiadających za podaż danego rodzaju wiedzy i „odbiorców wiedzy” (studentów) kształtujących popyt. Takie podejście do nauki niesłusznie łączy wydajność i efektywność rozumianą rynkowo z jakością badań naukowych.
Kłopot dla humanistów
Taki system jest kłopotliwy zwłaszcza dla przedstawicieli nauk humanistycznych. Efekty ich badań często trudno sprowadzić do konkretnych liczb. Tymczasem od tak rozumianych „wymiernych rezultatów” zależy „rozwój” kariery naukowej. Reforma wprowadza bowiem czasowe kontrakty połączone z oceną pracy po dwóch latach. Liczyć się będą ilość projektów, publikacji, udział w sieciach naukowych, wielonarodowych projektach badawczych. Co więcej, z uzyskaniem tytułu profesora wiązać się będzie obowiązek uczestnictwa w przynajmniej jednym projekcie europejskim. Reforma ze swoimi wymogami „kwantyfikacji” celów, sposobów działania i rezultatów spowoduje zmianę metod pracy naukowej. Ale może także wymusić zwrot w stronę badań ilościowych, które łatwiej będzie wpasować do wymogów sprawozdawczości. W raportach końcowych ze zrealizowanych projektów liczyć się będą tylko namacalne rezultaty. Oznacza to, że reforma może znacząco wpłynąć na samą treść prowadzonych badań, zwłaszcza w humanistyce. I to właśnie stanowi największe niebezpieczeństwo, jakie niesie ona ze sobą dla jakości uprawiania nauki w Polsce.
Klęska lizbońska i mimikra polska
W roku 2010 Europa miała stać się „najbardziej konkurencyjną gospodarką opartą na wiedzy”. Ponad dekadę temu Unia Europejska wyznaczyła sobie taki właśnie cel w tzw. strategii lizbońskiej. Nauka i wiedza miały stać się filarem europejskiego sukcesu ekonomicznego. W roku 2010 zaś Europa stanęła na krawędzi bankructwa. Na poważnie rozważano upadek strefy euro, a kilka krajów ratowano przed upadkiem gospodarczym znacznymi dotacjami. Oczywiście z założonych celów tzw. strategii lizbońskiej zrezygnowano już w połowie dekady. Jednak nadal powszechnie uważa się, że nauka i wiedza mają służyć gospodarce. Klęska lizbońska nie stała się przyczynkiem do namysłu nad sensownością podporządkowywania nauki gospodarce. Przyczyn klęski szukano raczej w światowej koniunkturze gospodarczej.
Reformę szkolnictwa wyższego animują marzenia o polskim Noblu i polskiej Nokii. Reformatorzy przyjmują założenia strategii lizbońskiej dotyczącej podporządkowania nauki gospodarce jako „standardy unijne”, albo wręcz „standardy światowe”. Według minister Barbary Kudryckiej, reformując uniwersytety rząd pokazuje, że ma „poważne podejście do wzrostu gospodarczego”. Odniesienie do strategii lizbońskiej ma unaocznić nam jeszcze jeden ważny wątek. Dzięki reformie nauka polska ma dogonić Europę. „Badania i innowacje są dobre na wszystko – ogłosiła minister Kudrycka, dodając – zaczynamy to wreszcie rozumieć także w Polsce”. Taki misjonarski ton reformatorów jest jednak możliwy tylko wtedy, gdy potraktujemy polską naukę jako odstającą od normy, jako formę dewiacji. Pamiętajmy, że samo pojęcie „reformy” zakłada pokonywanie dystansu dzielącego nas od normy. Tymczasem sami siebie uznajemy za peryferia, co jest bez wątpienia uwłaczające dla wielu polskich naukowców i badaczy. Nie możemy uznawać, że jesteśmy nie-europejscy i nie-nowocześni, bowiem nie działamy w taki sposób, jak inne europejskie uniwersytety w ramach reżimu audytu, księgowości i przedsiębiorczości. Według minister Kudryckiej, nie ma dobrej polskiej nauki, bo nie ma jej w światowych rankingach. Warto podkreślić, że imitujemy organizację systemu szkolnictwa wyższego, który się nigdzie nie sprawdził i jest powszechnie krytykowany właśnie w Europie. Tej imitacji towarzyszą jednak wielkie nadzieje, że przestaniemy imitować cudze produkty gospodarcze, że zasłużymy na własnego Nobla i zbudujemy własną Nokię. Taki jest najwyraźniej sens „innowacyjności”, o którą walczą reformatorzy. Reforma szkolnictwa wyższego wpisuje się więc w długie dzieje polskiej mimikry.