Marksizm to nie alternatywa
Jedno w wywodach Sowy jest bezsprzecznie trafne: konstatacja całkowitej zapaści lewicy, nie tylko zresztą polskiej. Jego propozycje rażą jałowością, która tę zapaść lewicy potwierdza
Książka Jana Sowy zatytułowana „Fantomowe ciało króla” zrobiła niejaką furorę w pewnych kręgach, a w jeszcze szerszych odbiła się echem. Zapewne niedawno wydana kolejna publikacja tego autora spotka się z dużym zaciekawieniem.
Po jej lekturze można stwierdzić, że na to nie zasługuje – przechodząc od analiz przeszłości do kreślenia projektów na przyszłość (zgodnie z podtytułem „Widma przeszłości, wizje przyszłości”) autor popada albo w banały, albo w mrzonki, albo w śmieszność.
Sowa sprytnie próbuje obezwładnić swoich potencjalnych krytyków, uprzedzając możliwe i spodziewane ich zarzuty, przedstawione przez niego jako odzwierciedlające anachroniczne i dogmatyczne schematy myślowe, niepozwalające zaakceptować jego śmiałych i nowatorskich projektów. Usiłuje zatem postawić się poza i ponad swoimi krytykami, jako przezwyciężający te schematy, w których oni tkwią. Mocno to jednak demagogiczne i uzurpatorskie, jeśli wziąć pod uwagę, że proponowana przez niego metoda przezwyciężenia dogmatów i schematów opiera się na marksizmie.
Aby zainicjować formułowanie alternatywnej wizji rzeczywistości, trzeba aktualną rzeczywistość przedstawić jako wymagającą alternatywy, a więc nieakceptowalną. Jej negacja musi być radykalna, bo gdyby szło jedynie o jej udoskonalenie, propozycja stąd wynikająca nazywać się powinna „lepsza Rzecz-pospolita”.
Skoro jednak „inna”, zatem obecną należy odrzucić. Książka zaczyna się więc od litanii wrodzonych wad, nieusuwalnych ułomności i trwałych defektów Rzeczypospolitej obecnej, Polskiej. Niestety, lista ta pokrywa się w większości z zestawem banałów, frazesów i sloganów, słyszanych pospolicie w tramwajach, poczekalniach czy na parkowych ławkach lub dających się przeczytać na forach internetowych.
Są i takie kwiatki: „operacja zwana transformacją się udała, makrostatystyki są świetne, jest się czym chwalić na międzynarodowych spotkaniach unijnych przywódców, jednak pacjent – społeczeństwo – ledwo zipie na kroplówce”.
Kto zaś temu obrazowi zaprzecza, ten zostaje zdemaskowany jako należący do obozu władzy, niezmordowanie uprawiającego propagandę sukcesu, opartą na manipulowaniu tendencyjnie dobranymi statystykami. Tym jednak Sowa przeciwstawia kilka danych dobranych co najmniej równie tendencyjnie, a przy tym pobocznych (jak wiadomo, w pewnych kręgach podstawowy wskaźnik, czyli Produkt Krajowy Brutto, uchodzi za niemiarodajny).
Aby unaocznić poziom stosowanych przy tym tricków interpretacyjnych, można przywołać podany z sarkazmem przez Sowę przykład, że jeśli jeden Polak ma trzydziestometrowe mieszkanie, a drugi dwustumetrowy loft, to średnio mają dobre warunki mieszkaniowe. Stąd już tylko krok do ulubionego grepsu kontestatorów oficjalnej statystyki, szydzących że „ja i mój pies mamy statystycznie trzy nogi”.
Sowa jest oczywiście świadomy, że formułowanie alternatywnego, antykapitalistycznego projektu w kraju uwolnionym nie tak dawno od komunizmu, naraża na podejrzenie (ze strony demagogów, oczywiście) o zamiar restytucji tegoż, w jakiejś mniej lub bardziej zmodyfikowanej postaci. Tym bardziej, że sam explicite proponuje właśnie komunizm (a może raczej „komonizm”, jak skorygowali to skompromitowane pojęcie jego mentorzy i ideowi przewodnicy Michael Hardt i Antonio Negri, których obficie cytuje i przywołuje).
Aby oddalić zarzut o próbę rehabilitacji i recydywy PRL używa prostego, aczkolwiek mało przekonującego chwytu, perswadując że w PRL nie było żadnego komunizmu. Spór w tym punkcie mógłby być teoretycznie ciekawy, a nawet intelektualnie płodny i są faktycznie podstawy by uznać, że system PRL nie był komunizmem według doktrynalnych kryteriów Marksa. Sowa idzie jednak dalej, wywodząc że w PRL (zresztą podobnie jak w Związku Sowieckim) istniał… kapitalizm, a konkretnie kapitalizm państwowy. Wychodzi mu zatem, że transformacja systemowa po 1989 r. była jedynie zamianą jednego rodzaju kapitalizmu (państwowego) na inny (prywatny).
Trudno ocenić w jakim stopniu Sowa zdaje sobie sprawę, że takim wywodem wpisuje się w schemat narracyjny powielany przez środowiska całkowicie mu obce, a nawet przeciwstawne ideowo, światopoglądowo i politycznie: że transformacja to oszustwo, bo III RP to jedynie nieco zmodyfikowana PRL i jest między nimi ciągłość, którą dopiero należy zerwać. W każdym razie on też takie zerwanie proponuje. W swojej propozycji odwołuje się zarówno do ulubionego przez siebie Marksa, jak … „Solidarności”. Połączenia takiego dokonuje w oparciu o śmiałą tezę, że „Solidarność” była ruchem par excellence… komunistycznym, którego ideały wciąż czekają na urzeczywistnienie.
Kluczem do opisu obecnej rzeczywistości ekonomicznej, społecznej i politycznej jest – a jakże – analiza klasowa (bowiem „kapitalizm da się poprawnie opisać tylko językiem analizy klasowej”) i pojęcie wyzysku (dwukrotnie niższy poziom rozwoju w Polsce niż na Zachodzie oznacza, że tu „wyzysk jest dwa razy większy niż w lepiej rozwiniętych państwach Europy”). Kluczem do opisu projektowanego i proponowanego przez niego systemu jest zaś – co za niespodzianka – pojęcie społecznej własności środków produkcji. „Społeczna” ma oznaczać przeciwstawienie zarówno prywatnej, jak państwowej. To punkt wyjścia trzeciej drogi, na którą Sowa proponuje skierować Rzecz-pospolitą (tak właśnie przez niego pisaną). Droga ta ma poprowadzić nie tylko poza kapitalizm i socjalizm, ale także konserwatyzm i liberalizm, które ideowo i politycznie zdominowały współczesną Polskę.
Poszukiwanie trzeciej drogi to stary i mocno zwietrzały koncept lewicy. Sowa jest zbyt młody by pamiętać zgryźliwą przestrogę z początków polskiej transformacji, gdy pojawiały się wezwania do podążenia jakąś własną drogą, biegnącą między kapitalizmem a socjalizmem: „trzecią drogą do Trzeciego Świata”. Zresztą wówczas takie nawoływania dobiegały i z innych krajów postkomunistycznych, w tym Niemiec, gdzie niektórzy sugerowali jakąś syntezę zachodnioniemieckiego kapitalizmu i wschodnioniemieckiego socjalizmu. Proces zjednoczenia Niemiec wykazał kompletną jałowość i bezcelowość takich pomysłów. W praktyce doszło do rozciągnięcia na b. NRD systemu politycznego, ekonomicznego i społecznego Niemiec zachodnich, wchłonięcia tych wschodnich (co budzi nadal zastrzeżenia i wywołuje lamenty tamtejszej postkomunistycznej lewicy). Dziś w taki sposób zjednoczone Niemcy są ostoją Unii Europejskiej, europejskiej gospodarki i europejskiego systemu walutowego (a niemieckie koleje dla Sowy wzorem – co wyznał w jednym z wywiadów). Poszukiwacze trzeciej drogi i antykapitalistycznych alternatyw, w rodzaju greckiej Syrizy, nie mówiąc już o latynoamerykańskich naśladowcach Chaveza, brną w ekonomiczną, społeczną i polityczną degrengoladę. Natomiast Kuba – ostatni bastion rewolucjonistów – szykuje się do zasadniczych zmian, których kierunek zaczyna się już zarysowywać i jest to napływ prywatnych kapitałów. Nawet bracia Castro nie wierzą w społeczną własność środków produkcji.
Sowa entuzjazmuje się ruchami społecznymi, powstałymi w wyniku i toku kryzysu po 2008 r. oraz wybuchłymi w tym czasie w krajach arabskich. Sam jednak zdaje sobie sprawę, że ich dorobek programowo-polityczny jest mizerny – określa go mianem „okruchów”. I z tych to okruchów chce stworzyć jakiś projekt polityczno-systemowy. To, co proponuje, wygląda jednak mgliście (podpierane wywodami Lacana, prowadzącymi do utożsamiania podmiotu politycznego z „acefalicznym podmiotem popędu” i zastąpienia „ludu” oraz „proletariatu” mgławicową „wielością”, choć multitudo chyba zręczniej byłoby oddać po polsku jako „mnogość”).
Książka jest w części dalszym ciągiem rozprawy Sowy z polskim sarmatyzmem. Te historyczne wywody i analizy bywają wnikliwe i ciekawe (widać efekty kwerendy do poprzedniej książki). Ale im bliżej współczesności, tym mętniej i bałamutniej. Powtarzanie frazesów o perfidnych inteligentach KOR-owskich, którzy na plecach prostodusznego solidarnościowego proletariatu dorwali się do władzy czy o Balcerowiczu z rozmysłem i rozkoszą skazującym część społeczeństwa „na bezrobocie i społeczną degrengoladę” urąga inteligencji autora oraz co bardziej rozumnego i uczciwego czytelnika.
Jedno w wywodach Sowy jest bezsprzecznie trafne: konstatacja całkowitej zapaści lewicy, nie tylko zresztą polskiej. Jego propozycje powrotu do Marksa, analizy klasowej , doktryny społecznej własności środków produkcji, demokracji wiecowej rażą jałowością, która tę zapaść lewicy potwierdza. Lewica sromotnie przegrywa w Polsce nie tylko dlatego, że nie ma żadnej sensownej propozycji politycznej, ale także teoretycznej, ideowej, programowej. Neomarksizm jej nie stanowi, ani nie zainicjuje.
Jan Sowa, Inna Rzecz-pospolita jest możliwa! Widma przeszłości, wizje przyszłości. WAB, Warszawa 2015
Jeden komentarz “Marksizm to nie alternatywa”