Lepsze miasta ze sztuką w tle

Sztuka w przestrzeni publicznej przyciąga turystów, przynosi ogromne zyski budżetom miast, rozwiązuje liczne problemy społeczne, podnosi jakość życia mieszkańców. Dzięki niej miasta stają się bogatsze, przyjemniejsze i bezpieczniejsze. Rozmowa Marty Żakowskiej z Tomem Finkelpearlem, dyrektorem […]


Sztuka w przestrzeni publicznej przyciąga turystów, przynosi ogromne zyski budżetom miast, rozwiązuje liczne problemy społeczne, podnosi jakość życia mieszkańców. Dzięki niej miasta stają się bogatsze, przyjemniejsze i bezpieczniejsze. Rozmowa Marty Żakowskiej z Tomem Finkelpearlem, dyrektorem Queens Museum of Art w Nowym Jorku.

Artykuł ukazał się w pierwszym numerze Magazynu Miasta.

Odwiedź Miasta na Facebooku: facebook.com/magazyn.miasta

Marta Żakowska: W niewielu krajach można znaleźć tak szeroki wachlarz sztuki w przestrzeni publicznej jak w Stanach Zjednoczonych. Skąd ten fenomen?

Tom Finkelpearl: Fakt, że sztuka w przestrzeni publicznej USA rozwinęła się tak intensywnie, wynika z tego, że od dawna mamy poważne problemy w miastach. Są niebezpieczne, pełne różnych problemów społecznych. Opuszcza je też duża część klasy średniej – wielu ludzi wynosi się na przedmieścia. Celem sztuki w przestrzeni publicznej jest między innymi zapobieganie tym negatywnym procesom. Podnoszenie poziomu bezpieczeństwa w miastach i aglomeracjach. Przekonywanie klasy średniej, żeby chciała w nich żyć.

Jednak władze amerykańskich miast chętnie inwestują w tę gałąź kultury także z innych powodów. Na przykład ze względu na zysk, który budżetom miast przynosi sztuka w przestrzeni publicznej.

To oczywista sprawa. Jest wiele argumentów przemawiających za tym, że warto wydawać publiczne pieniądze na ten typ kultury. Ogromne znaczenie ma aspekt ekonomiczny. Jesteśmy tak głęboko zakorzenieni w ideologii kapitalistycznej, że ten argument jest najcenniejszy dla amerykańskich – i pewnie europejskich też – polityków. Sztuka w przestrzeni publicznej przyciąga turystów, prowokuje aktywność ekonomiczną, pozwala spotkać się siłom komercyjnym i niekomercyjnym w przestrzeniach wspólnych. W samym Nowym Jorku realizacje artystyczne tego typu przynoszą 6,8 miliarda dolarów każdego roku. Sztuka w tym mieście generuje większy zysk niż reklama!

To znaczy, że sztuka się opłaca?

Właśnie tak. Poza tym możliwość jej tworzenia – co niestety nie przekonuje polityków w Ameryce – jest potrzebna artystom. Ci z kolei są bezwzględnie potrzebni społeczeństwu.

Dlaczego są potrzebni?

Sztuka generalnie, a zwłaszcza sztuka w przestrzeni publicznej, jest dobrem społecznym, ponieważ wpływa na poprawę jakości życia. Naukowo udowodnili to pracownicy uniwersytetu w Pensylwanii, należący do organizacji Social Impacts of The Arts (Społeczny Wpływ Sztuki – przyp. red.). Przeprowadzili oni badania dotyczące społecznych efektów aktywności artystów wśród konkretnych lokalnych społeczności. Wykazali, że działalność artystów produkuje kapitał społeczny w okolicach, w których pracują (zjawisko to zostało dokładnie opisane przez Roberta Putnama z Uniwersytetu w Harvardzie). Miejsca te stają się bezpieczniejsze dzięki sztuce.

Sztuka publiczna w Richmond (CC BY-NC-SA 2.0) by Tom Holbrook/Flickr

Jak to się dzieje?

Proces ten zachodzi dzięki przywiązaniu i zaufaniu, które powstają między mieszkańcami konkretnej okolicy podczas trwania partycypacyjnych projektów artystycznych. Załóżmy na przykład, że mamy dwie społeczności żyjące w dwóch okolicach – tak samo bogate, w tym samym mieście. Jedna okolica jest bezpieczna, druga nie. Pierwsza okolica, w ogromnej liczbie przypadków, jest bezpieczna przede wszystkim ze względu na gęstą sieć społeczną. Ludzie mieszkający w tym miejscu znają się, ich dzieci chodzą razem do szkoły, razem uprawiają sport, należą do tego samego towarzystwa sąsiadów, biorą udział w tych samych warsztatach, projektach kulturalnych, artystycznych. Ich okolicę reprezentują te same dzieła sztuki. Dzięki gęstym sieciom społecznym ludzie angażują się w swoje sąsiedztwo. W związku z tym, kiedy widzą na przykład dziecko sąsiada z piwem, mówią: „Powiem twojej mamie, co robisz. To nie jest mądre”. Na akty wandalizmu czy przemoc też częściej reagują osoby mieszkające w okolicy, w której znają sąsiadów – właśnie dzięki temu, że mają dużo okazji do interakcji. Możliwość interakcji i bliższego poznania się sprawia, że okolica staje się bezpieczna pod różnymi względami – dzięki mniejszej liczbie przestępstw, ale też mniejszej codziennej obojętności względem sąsiadów. Samotni mieszkańcy okolicy również mogą liczyć na pomoc w trudnych momentach. W Ameryce relacje sąsiedzkie tego typu budowane są w dużej mierze przez organizacje non-profit i artystów pracujących w konkretnych okolicach. Właśnie dzięki nim miasto staje się bezpieczniejsze.

Dlatego tak bardzo zależało ci, po objęciu stanowiska dyrektora Queens Museum of Art, na współpracy z lokalną społecznością?

Między innymi z tego względu. QMA zawsze miało profil skoncentrowany na poszerzaniu dostępu do kultury i swojej działalności. Po przyjściu do muzeum położyłem jeszcze większy nacisk na pracę ze społecznością lokalną. Zatrudniłem animatorów społeczności (community organizers – przyp. red.) i terapeutów używających sztuki, działań artystycznych jako narzędzia terapii (art therapists – przyp. red.). Pracują oni wśród ludzi mieszkających w okolicy QMA, spędzają z nimi czas w otoczeniu ich domów, poznają ich zwyczaje, style życia, problemy, zainteresowania, kultury, mobilizują społeczności do działania. To dzięki animatorom powstaje program muzeum, dostosowany do możliwości i potrzeb lokalnych społeczności. Queens jest też bardzo szczególną okolicą, niesamowicie skomplikowaną etnicznie i kulturowo, najbardziej zróżnicowaną w Stanach Zjednoczonych. Używa się tu 138 języków. Dlatego terapeuci pracujący ze sztuką prowadzą w QMA liczne warsztaty profilowane dla mieszkańców Queens, w merytorycznej współpracy z animatorami społeczności.

Zakładacie więc, że misją muzeum nie jest przede wszystkim praca nad ciekawymi wystawami, skierowanymi do klasycznej grupy odbiorców wydarzeń kulturalnych.

Tego typu praca instytucji kultury nie wpływa na realne lokalne zmiany społeczne, a na tym nam najbardziej zależy. Prawdopodobnie w żadnej okolicy nie wystarczy pokazywać dobrą sztukę, by lokalni mieszkańcy naprawdę związali się z instytucją kultury i z niej korzystali; by instytucja miała realny wpływ na charakter codziennego życia miejsca, w którym się znajduje i rozwiązywała jego problemy. Do większości potencjalnych odbiorców programu trzeba dotrzeć samodzielnie, poznać ich, zrozumieć – by instytucja mogła mieć znaczenie lokalne. Trzeba po prostu chcieć pracować z ludźmi, a nie twierdzić, że muzeum czy galeria są otwarte na ludzi, bo wejścia we wtorki i warsztaty są darmowe.

Tego typu praca musi się jednak opierać na projektach długoterminowych.

Tak. Tymczasowe projekty są tylko namiastką zmiany. Stawiamy na prace długoterminowe. Kilkuletnie realizacje. Tylko takie projekty rzeczywiście mogą wpływać na życie okolicy. Odkąd dołączyli do nas animatorzy społeczności, Queens zmieniło się niewiarygodnie. Nasz program zaczęliśmy opierać na ich doświadczeniach. W sąsiedztwie powstały gęste sieci społeczne, a – jak wspominałem – to właśnie gęste sieci społeczne rozwiązują wiele lokalnych problemów. Ale poza programem dla lokalnej społeczności pokazujemy też regularne wystawy, jak inne wielkie instytucje kultury. Skierowane do węższej, klasycznej grupy odbiorców sztuki.

A co dokładnie, poza pracą organizatorów społeczności, robicie dla waszych sąsiadów?

Realizujemy liczne projekty partycypacyjne i interaktywne w okolicy, prowadzimy warsztaty w różnych językach dla różnych grup etnicznych i kulturowych i terapię przez sztukę. Tworzymy też program kulturalny w okolicy muzeum, na placu, który niedawno został zrewitalizowany z publicznych pieniędzy. Ponadto 40 procent wydarzeń w naszym muzeum prowadzone i organizowane jest nie przez nas, ale przez lokalnych twórców i artystów. QMA jest przecież instytucją publiczną, funkcjonującą dzięki publicznym pieniądzom. Chcemy więc, żeby program był tworzony w ramach możliwości demokratycznie.

Co wam się udaje. W końcu słyniecie ze współpracy z lokalną społecznością. Przez sześć lat byłeś też dyrektorem nowojorskiego programu Procent dla Sztuki (Percent For Art – przyp. red.). Program ten opiera się na założeniu, że sztuka w przestrzeni publicznej potrzebna jest miastu zarówno ze względów społecznych, jak i ekonomicznych. Na czym on dokładnie polega?

W 250 miastach Stanów Zjednoczonych Ameryki istnieje prawo, które zobowiązuje miasto do przeznaczania 1 procenta budżetu każdego budynku powstającego za publiczne pieniądze na trwałą realizację z zakresu sztuki publicznej. Jest to europejski model finansowania sztuki w przestrzeni publicznej zaczerpnięty z Włoch. Najważniejszy w tym procesie jest jednak jasny mechanizm wybierania artysty. W zarządzie decydującym o tym zleceniu w Stanach znajdują się więc: jeden artysta, jeden członek lokalnej społeczności żyjący w okolicy, w której powstaje budynek, i trzech profesjonalistów z sektora kultury.

Dzięki obecności członka lokalnej społeczności w zarządzie projekty te nie są realizacjami spadochronowymi, arbitralnymi, powstającymi w oderwaniu od realiów okolicy i życia jej mieszkańców. Ciekawe. Administrowałeś 125 projektami tego typu w Nowym Jorku. Czy któryś z nich lubisz najbardziej?

Jestem zadowolony przede wszystkim ze zmiany charakteru napływających prac. Jeszcze niedawno były to głównie projekty traktujące miasto jak muzeum – wielkie realizacje wielkich artystów, różne pomniki, rzadko rozwiązujące realne lokalne problemy społeczne. Z czasem, wraz z rozwojem historii sztuki, zaczęły napływać i wygrywać prace interaktywne, partycypacyjne i ciekawy miejski design. Jednym z moich ulubionych projektów jest realizacja Janet Zweig. Artystka została przez nas zaproszona do stworzenia projektu w szkole podstawowej. Po zapoznaniu się z życiem placówki stwierdziła, że największym problemem jest zła komunikacja między uczniami i nauczycielami oraz charakter ich wzajemnych relacji. Nikt nie słuchał uczniów w ważnych dla nich tematach, nikt nie pytał ich o nic istotnego, dotyczącego ich życia, problemów, fascynacji i dorastania. Nauczyciele nie dbali o swoich podopiecznych.

Na marmurowych ścianach artystka powiesiła więc osiem przepięknych skrzynek na listy. Napisała na nich różne hasła: „Lęki”, „Obsesje”, „Przyjemności” i tym podobne. Zaprosiła uczniów, żeby pisali listy i wrzucali je do skrzynek. Rezultatem tego projektu jest regularny newsletter tworzony z instalacji. Nauczyciele dostają maile, opisujące psychiczne i emocjonalne problemy i zachwyty swoich uczniów. Atmosfera w szkole powoli się zmienia dzięki interaktywnemu projektowi sztuki w przestrzeni publicznej. Wpływa to również na jakość pracy pedagogicznej. Szkoła to nie tylko przekazywanie wiedzy. To instytucja publiczna, współodpowiedzialna za wychowywanie, także emocjonalne, kolejnych pokoleń. Ten projekt nie tylko o tym przypomniał, lecz także stał się narzędziem realnej zmiany stylu pracy pedagogów. Zadowolony jestem też z wielu innych pomników i rzeźb. Jednak projekt Zweig wyraźnie pokazuje, że sztuka w przestrzeniach publicznych i półpublicznych ma realny wpływ na życie mieszkańców miast, podnosi jego jakość. Jest poważną inwestycją społeczną.

Sztuka w przestrzeniach publicznych Nowego Jorku sukcesywnie rozkwita także dzięki ulgom podatkowym dla prywatnych fundatorów.

Tak. Większość tego typu projektów w naszym mieście jest realizowana z pieniędzy prywatnych – bogatych prywatnych inwestorów, firm i korporacji. Miasto nie pobiera jednak podatku od fundatorów, gdy przeznaczają pieniądze na działalność kulturalną. Choć więc większość organizacji NGO działa z prywatnych pieniędzy (tak też fundowane są szpitale, biblioteki i inne instytucje pożytku publicznego), w gruncie rzeczy częściowo są to też pieniądze publiczne, z podatków, których fundatorzy nie płacą.

Jest to więc współpraca sektora publicznego i prywatnego na poziomie finansowania projektów kulturalnych. A ty właśnie piszesz książkę poświęconą współpracy społecznej – The Art of Social Cooperation. O czym będzie ta publikacja?

Ha, już wyciekło… (śmiech). Jesteśmy zwierzętami. W królestwie zwierząt charakteryzujemy się między innymi tym, że jesteśmy agresywni i walczymy o terytorium, ale jesteśmy też jednym z czterech gatunków zwierząt, które odznaczają się najwyższym poziomem zdolności do współpracy. Gatunek ludzki w największym stopniu rozwinął tę umiejętność.

To właśnie tej umiejętności poświęcasz swoją publikację?

Książka opisuje rodzaj sztuki, który wykorzystuje współpracę jako punkt wyjściowy projektów i ich główne narzędzie. Nie opisuję w niej sztuki interaktywnej – takiej jak prace Artura Żmijewskiego. Skupiam się tylko na współpracy. Na sztuce jako narzędziu tworzenia zbiorowości, poziomych sieci zależności. Ma to oczywiście duże znaczenie w kontekście dominujących trendów w dzisiejszej kulturze Północnego Zachodu.

A czym się zajmiesz, gdy skończysz książkę?

(Śmiech) Planuję rozpocząć studia magisterskie, studiować nauki o szczęściu. W Stanach Zjednoczonych toczy się teraz bardzo interesująca dyskusja intelektualna dotycząca szczęścia. Każdy duży uniwersytet prowadzi wydział poświęcony temu zjawisku. Przeczytałem już około 20 książek na ten temat. Myślę, że to jedno z ważniejszych zjawisk, z jakimi mamy do czynienia. Marzę o początku studiów we wrześniu.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa