Książki, których nie czytaliśmy
Czy człowiek wykształcony bezwzględnie powinien znać książki, które – jak się powszechnie uważa – przeczytał?
Jean-Philippe de Tonnac: Podczas naszych rozmów o książce wymieniali Panowie wiele różnych, nierzadko zdumiewających tytułów, pozwolicie jednak, że zapytam: czy Panowie te utwory czytali? Czy człowiek wykształcony bezwzględnie powinien znać książki, które – jak się powszechnie uważa – przeczytał? A może wystarczą mu własne opinie na ich temat, aby w ogóle nie musiał po nie sięgać? Sądzę, że słyszeli Panowie o publikacji Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało? Pierre’a Bayarda. Proszę więc opowiedzieć nam coś o książkach, których Panowie nie czytali.
Tekst pochodzi z archiwalnego numeru Res Publiki Nowej „Książki i papierosy”, dostępnego w naszej internetowej księgarni.
Umberto Eco: Jeśli Panowie pozwolą, zacznę od siebie. Wraz z Pierre’em Bayardem uczestniczyłem w Nowym Jorku w debacie poświęconej owemu zagadnieniu i uważam, że w kwestiach tych wypowiada on wiele trafnych uwag. Liczba wydawanych na świecie książek znacznie przewyższa ilość godzin, jakimi dysponujemy, aby się z nimi zapoznać. Przy czym nie chodzi o to, by je wszystkie przeczytać. Powinno się przede wszystkim znać te, które są najbardziej reprezentatywne dla danej kultury. Znajdujemy się więc pod przemożnym wpływem książek, których nie przeczytaliśmy, po które nie mieliśmy czasu sięgnąć. Kto rzeczywiście przeczytał Finnegan’s Wake, nie opuszczając ani jednego zdania? Kto tak naprawdę przeczytał Biblię – od Księgi Rodzaju aż do Apokalipsy? Mogę się pochwalić, że wszystkie jej fragmenty, które przeczytałem, odpowiadają ilościowo co najmniej jednej trzeciej całej Biblii. Ale nie więcej. Mimo to mam dość dokładne wyobrażenie, co zawiera pozostała jej część. Przyznaję, że Wojnę i pokój przeczytałem dopiero w wieku czterdziestu lat. Lecz już wcześniej znałem najistotniejsze rzeczy na temat tej powieści. Wymienił Pan Mahabharatę. Nigdy jej nie czytałem, choć posiadam trzy wydania tego dzieła w trzech różnych językach. Kto przeczytał Baśnie z tysiąca i jednej nocy od pierwszej do ostatniej strony? Kto faktycznie przeczytał Kamasutrę? A jednak wszyscy mogą o niej rozmawiać, a niektórzy nawet ją uprawiać. Jest zatem wiele książek, których nie czytaliśmy, a przecież wiemy o nich niemal wszystko. Rodzi się wobec tego pytanie, w jaki sposób książki te poznajemy. Bayard twierdzi, że chociaż nigdy nie czytał Ulissesa, jest w stanie opowiadać o nim studentom. Może na przykład wspomnieć, że powieść ta przedstawia historię dziejącą się jednego dnia, tłem wydarzeń jest Dublin, głównym bohaterem – Żyd, stosowaną techniką – monolog wewnętrzny itd. Wszystkie te elementy, nawet jeżeli nie czytał utworu, odpowiadają prawdzie. Znam kilka sposobów udzielania odpowiedzi osobie, która przebywając po raz pierwszy u kogoś z wizytą i zauważając okazałą bibliotekę, zdobywa się jedynie na pytanie: „Przeczytał pan je wszystkie?”. Jeden z moich kolegów odpowiadał wówczas: „Więcej, proszę pana, więcej”. Jeśli o mnie chodzi, mam przygotowane dwie odpowiedzi. Pierwsza: „Nie. Są tu tylko książki, które muszę przeczytać w przyszłym tygodniu. Te, które już przeczytałem, znajdują się na uniwersytecie”. I druga: „Nie przeczytałem żadnej z tych książek. W przeciwnym razie po co miałbym je tutaj trzymać?”. Można naturalnie odpowiadać również w stylu bardziej polemicznym, aby rozmówca poczuł się jeszcze bardziej skonfundowany, wręcz sfrustrowany. Rzeczywiście wszyscy mamy w swoich domach dziesiątki, setki, a nawet – jeśli nasza biblioteka jest rzeczywiście imponująca – tysiące książek, których nie czytaliśmy. Ale pewnego dnia weźmiemy je do ręki, by uświadomić sobie, że już je znamy. Lecz jakże to możliwe, skoro ich nie czytaliśmy? Pierwsze wyjaśnienie, natury okultystycznej, które jednak odrzucam: książka emituje w naszym kierunku fale. Drugie wyjaśnienie: jest rzeczą niemożliwą, abyśmy przez całe lata nie otwierali tej książki; wielokrotnie przekładaliśmy ją z miejsca na miejsce, może nawet wertowaliśmy, ale już tego nie pamiętamy. Trzecia odpowiedź: przeczytaliśmy w tym czasie mnóstwo innych książek, w których jest ona cytowana, dzięki czemu stała się nam w końcu bliska. Istnieje zatem kilka sposobów, aby wiedzieć coś o książkach, których nie czytaliśmy. I całe szczęście – ponieważ w przeciwnym razie jak znaleźć czas, aby kilkakrotnie przeczytać tę samą książkę?
Jean-Claude Carrière: A propos znajdujących się w naszych domach książek, których nie czytaliśmy i pewnie nigdy nie przeczytamy: chyba każdy z nas pomyślał kiedyś, że odłoży na jakieś oddzielne miejsce książki, z którymi planuje spotkanie – ale później, znacznie później, może nawet już nie w tym życiu. Niektórzy strasznie lamentują, że oto nadeszła ich ostatnia godzina, a oni nie przeczytali jeszcze Prousta. Coś okropnego!
U.E.: Zawsze gdy zadaje mi się pytanie, czy czytałem taką lub inną książkę, przezornie odpowiadam: „Wie Pan, ja nie czytam książek, ja je piszę”, a wtedy wszyscy milkną. Czasem moi rozmówcy są bardziej natarczywi, zagadując na przykład: „Czy czytał Pan powieść Thackeraya Vanity Fair?”. Skapitulowałem w końcu wobec tych nalegań i trzykrotnie usiłowałem zabrać się za lekturę. Ale nie dało się tego czytać.
J.-C.C.: Właśnie wyświadczył mi Pan wielką przysługę, ponieważ przyrzekłem sobie, że ją przeczytam. Dziękuję.
U.E.: Gdy studiowałem na uniwersytecie w Turynie, mieszkałem w akademiku. Wciskając do ręki jednego lira szefowi klaki, mogliśmy uczestniczyć w spektaklach teatru miejskiego. Przez cztery lata studiów obejrzałem wszystkie arcydzieła dawnego i współczesnego teatru. Akademik zamykano o godzinie wpół do pierwszej w nocy, a spektakle trwały na ogół do późnej pory, toteż opuszczałem widownię pięć lub dziesięć minut przed końcem. Potem poznałem swego przyjaciela, Paola Fabbriego, który – aby w okresie studiów zarobić trochę grosza – był kontrolerem biletów w teatrze uniwersyteckim w Urbino. Mógł więc oglądać spektakl dopiero kwadrans po podniesieniu kurtyny, gdy na sali byli już wszyscy widzowie. On pomijał początek, a ja zakończenie sztuki, musieliśmy zatem sobie wzajemnie pomagać, co zresztą zawsze było naszym marzeniem.
J.-C.C.: Zastanawiam się też niekiedy, czy rzeczywiście widziałem wszystkie znane mi – jak sądzę – filmy. Niewątpliwie jakieś fragmenty oglądałem w telewizji; czytałem też książki, w których była o nich mowa; poza tym znam ich fabułę dzięki relacjom przyjaciół. Zawodzi mnie jednak pamięć i miałbym trudności, gdyby przyszło mi wymienić filmy, które na pewno widziałem, których na pewno nie widziałem oraz pozostałe. Weźmy dla przykładu Nibelungi, niemy film Fritza Langa. Pamiętam scenę z Zygfrydem, który zabija smoka we wspaniałym, choć skonstruowanym w studiu, lesie. Drzewa wydawały się wykonane z cementu. Ale czy widziałem cały film czy tylko ten fragment? Kolejne filmy to te, których nie oglądałem, lecz o których dyskutuję tak, jakbym je widział, czasem okazując nawet zbytnią pewność siebie. Bawiłem kiedyś w Rzymie wraz z Louisem Malle’em. Towarzyszyli nam francuscy i włoscy koledzy. Rozmawiamy o filmie Viscontiego Lampart. Louis i ja mamy na ten temat odmienne zdanie, a ponieważ w tej dziedzinie jesteśmy fachowcami, każdy z nas stara się narzucić swój punkt widzenia. Nie pamiętam już, komu ten film się podobał, a kto go nie cierpiał. Mniejsza z tym. Całe siedzące przy stole towarzystwo słucha nas uważnie. Nagle ogarniają mnie wątpliwości i pytam Louisa: „Widziałeś ten film?”. Odpowiada mi: „Nie, a ty?” – „Ja też nie”. Słuchające nas osoby dały wyraz swemu oburzeniu, tak jakby nasza dyskusja okazała się dla nich stratą czasu.
U.E.: Gdy poszukiwano kandydata na kierownika katedry w jednym z uniwersytetów włoskich, zebrała się komisja państwowa, by dokonać najlepszego wyboru. Każdy z jej członków otrzymał całe stosy publikacji wszystkich kandydatów. Opowiadano sobie, jak to jeden z członków komisji, w którego gabinecie leżały sterty tych dokumentów, zapytany, kiedy właściwie znajdzie czas, aby je przeczytać, odpowiedział: „Nigdy ich nie przeczytam. Nie chcę, by osoby, które mam oceniać, wywierały na mnie wpływ”.
J.-C.C.: I miał rację. Kiedy przeczytamy książkę lub obejrzymy film, trzeba bronić swojego zdania; natomiast jeśli nic na ten temat nie wiemy, opierać się będziemy na wielu różnorodnych opiniach innych osób, wyodrębniając najbardziej trafne argumenty, walcząc zarazem z wrodzonym lenistwem, a nawet z własnym zdaniem, które niekoniecznie musi być słuszne… Jest jeszcze jeden problem. Posłużę się przykładem Zamku Kafki, który kiedyś czytałem. Później jednak widziałem dwie bardzo luźne adaptacje filmowe tej powieści, między innymi film Michaela Hanekego. W znacznym stopniu zniekształciły one moje pierwsze wrażenie i siłą rzeczy zatarły w pamięci wiele szczegółów z lektury. Czyż odtąd nie patrzę na ten utwór oczyma reżyserów? Wspominał Pan wcześniej, że teatr Szekspira odbierany przez dzisiejszego czytelnika jest zdecydowanie bogatszy w porównaniu z okresem, kiedy powstawał, ponieważ owe sztuki to również wszystkie najbardziej znane interpretacje i utwory im poświęcone, od czasu jak śmigające po papierze pióro Szekspira zapisywało kolejne stronice. I ja w to wierzę. Teatr Szekspirowski nieustannie krzepnie i staje się coraz bardziej złożony.
U.E.: Wspominałem już, w jaki sposób młodzi ludzie we Włoszech przyswajają sobie filozofię. Odbywa się to nie – jak we Francji – poprzez kształtowanie filozoficznych postaw myślowych, lecz poprzez poznawanie historii tej dyscypliny. Pamiętam swojego nauczyciela filozofii, niezwykłego człowieka. Dzięki niemu studiowałem filozofię na uniwersytecie. Jemu również zawdzięczam zrozumienie podstawowych kwestii filozoficznych. Przypuszczalnie ten znakomity profesor nie był w stanie zapoznać się z wszystkimi pozycjami, na jakie się powoływał na swych wykładach. A zatem wielu książek, o których mi opowiadał ze znawstwem i entuzjazmem, po prostu nie czytał. Poznawał je wyłącznie, studiując dzieje filozofii.
J.-C.C.: Gdy Emmanuel Le Roy Ladurie był dyrektorem Biblioteki Narodowej, oddawał się dość osobliwym studiom statystycznym. Otóż począwszy od powstania Biblioteki Narodowej w okresie Rewolucji, mniej więcej w latach dwudziestych XIX wieku, aż do dnia dzisiejszego nie zamówiono w sumie ponad dwóch milionów tytułów. Być może były to publikacje zupełnie bezwartościowe, książki do nabożeństwa, modlitewniki, zbiory jakże bliskich Panu studiów paranaukowych, prace zapomnianych myślicieli – skądinąd całkiem słusznie. Gdy zaczęto gromadzić zbiory Biblioteki Narodowej, transportowane luzem książki dostarczano wozami na dziedziniec przy rue de Richelieu. Trzeba je tam było odbierać i segregować, co zapewne czyniono w pośpiechu. Później książki zapadały na ogół w długi sen, z którego dziś jeszcze się nie zbudziły. Spojrzę teraz na tę kwestię oczyma pisarza lub autora, co zresztą bezpośrednio dotyczy całej naszej trójki. Świadomość, że nasze utwory, po które nikt nie ma zamiaru sięgać, walają się na regałach, nie jest zbyt krzepiąca. Sądzę, Panie Umberto, że w Pańskim przypadku tak nie jest! W jakim kraju Pana utwory są najchętniej czytane?
U.E.: Co się tyczy wysokości nakładu, być może w Niemczech. Jeśli sprzeda Pan 200000 lub 300000 egzemplarzy we Francji, to już rekord. W Niemczech, aby stać się cenionym pisarzem, trzeba wydać ponad milion egzemplarzy. Najniższe nakłady są w Anglii. Anglicy wolą na ogół wypożyczać książki w bibliotekach. Włochy pod tym względem plasują się bodajże tuż przed Ghaną. Ale Włosi czytają dużo magazynów ilustrowanych – więcej niż Francuzi. W każdym razie właśnie prasa znalazła skuteczny sposób, by zachęcić ludzi do czytania książek. Metoda ta sprawdziła się w Hiszpanii i we Włoszech, we Francji już nie. Otóż jakiś dziennik oferuje czytelnikom wraz z gazetą za bardzo niską cenę książkę albo płytę DVD. Pomimo protestów księgarzy praktyka ta w końcu się rozpowszechniła. Przypominam sobie, że gdy Imię róży proponowano jako darmowy dodatek do dziennika „La Repubblica”, sprzedano 2000000 egzemplarzy tej gazety (zamiast normalnej ilości 650000). Moja książka miała więc dwa miliony czytelników (a zakładając, że mogła zainteresować całą rodzinę – chyba co najmniej ze cztery miliony). Mogło to rzeczywiście budzić zaniepokojenie księgarzy. Jednakże pół roku później w wyniku kontroli sprzedaży obejmującej okres sześciu miesięcy stwierdzili oni, że zainteresowanie edycją kieszonkową spowodowało tylko nieznaczne zmniejszenie sprzedaży książek. A zatem te dwa miliony to nie stali klienci księgarni. Zyskaliśmy nowych czytelników.
J.-P. de T.: Obaj Panowie raczej w entuzjastycznym tonie wypowiadają się o czytelnictwie w dzisiejszych czasach. Książki nie są już przeznaczone jedynie dla elit. Pomimo konkurencji innych nośników informacji, coraz atrakcyjniejszych i skuteczniejszych, książka całkiem nieźle się broni, dowodząc, że nic nie jest w stanie jej zastąpić. Po raz kolejny wynalazek koła okazał się niezastąpiony.
J.-C.C.: Opowiem pewien epizod sprzed dwudziestu, a może dwudziestu pięciu lat. Któregoś dnia pojawiam się na stacji metra Hôtel-de-Ville. Na peronie znajduje się ławka, a na niej siedzi mężczyzna, który położył obok siebie cztery lub pięć książek. Czyta. Stację opuszczają kolejne składy pociągu. Patrzę na tego człowieka, którego nic innego nie interesuje, i postanawiam odwlec nieco swoją podróż. Mężczyzna ten zaintrygował mnie. W końcu podchodzę do niego i wywiązuje się krótka rozmowa. Pytam go uprzejmie, co tu porabia. Mówi mi, że każdego poranka przychodzi na tę stację o godzinie ósmej trzydzieści i pozostaje aż do południa. Wówczas wychodzi na godzinę, by zjeść obiad. Następnie powraca i siedzi na ławce aż do osiemnastej. Swe wyjaśnienia zakończył zdaniem, które pozostało mi na zawsze w pamięci: „Czytam – nigdy nic innego nie robiłem”. Oddalam się, gdyż wydaje mi się, że zabieram mu czas. Dlaczego przebywał na stacji metra? Ponieważ nie mógł cały dzień przesiadywać w kawiarni, niczego nie zamawiając, a poza tym chyba nie mógł sobie na taki luksus pozwolić. Przebywanie na stacji nic go nie kosztowało, było tam ciepło, a przechodzący ludzie wcale mu nie przeszkadzali. Zadałem sobie pytanie i nadal je sobie zadaję, czy był to czytelnik idealny czy też czytelnik kompletnie zboczony.
U.E.: A co takiego czytał?
J.-C.C.: Najrozmaitsze rzeczy. Powieści, książki historyczne, eseje. Wydaje mi się, że w jego przypadku można raczej mówić o swego rodzaju uzależnieniu niż o rzeczywistym zainteresowaniu tym, co czytał. Ktoś powiedział, że lektura jest uchodzącym bezkarnie nałogiem. Przykład ten ukazuje, że niekiedy staje się istnym zboczeniem – a może nawet fetyszyzmem.
U.E.: Gdy byłem dzieckiem, sąsiadka co roku dawała mi na Boże Narodzenie książkę. Któregoś dnia spytała mnie: „Powiedz mi, Umbertino – czytasz, aby dowiedzieć się, o czym jest książka, którą czytasz, czy też po prostu kochasz książki?”. I musiałem przyznać, że nie zawsze pasjonowało mnie to, co czytałem. Czytałem, ponieważ bardzo lubiłem czytać – wszystko jedno co. To jedno z mych najważniejszych odkryć w okresie dzieciństwa!
J.-C.C.: Czytać, aby czytać – tak jak żyć, aby żyć. Są również ludzie, którzy chodzą do kina głównie po to, by gapić się w ruchome obrazy na ekranie. Czasem nieważne jest, co dany film pokazuje lub opowiada.
J.-P. de T.: Czy można to określić jako uzależnienie od lektury?
J.-C.C.: Oczywiście. Człowiek ze stacji metra jest tego przykładem. Proszę sobie wyobrazić kogoś, kto przez kilka godzin dziennie uprawia chód, lecz nie zwraca najmniejszej uwagi na otaczający go krajobraz, ludzi, których mija, powietrze, jakie wdycha. Owa czynność chodzenia lub biegania porównywalna jest z lekturą dla samej lektury. Ale co można zapamiętać z książki, którą w ten sposób się czytało? Jak przypomnieć sobie treść przeczytanych utworów, jeśli w ciągu jednego dnia przejrzało się dwie lub trzy książki? Zdarza się, że widzowie przesiadują w kinie, aby obejrzeć cztery albo pięć filmów dziennie; tak jest z dziennikarzami i jurorami na festiwalach. Przy takiej ilości filmów można mieć mętlik w głowie.
U.E.: Doznałem kiedyś tego rodzaju doświadczenia. Byłem członkiem jury na festiwalu w Wenecji. Myślałem, że zwariuję.
J.-C.C.:: Gdy człowiek wychodzi chwiejnym krokiem z sali projekcyjnej po przeglądzie dziennej dawki filmów, nawet palmowce przy bulwarze la Croisette w Cannes wydają się nierealne. Nie chodzi o to, by za wszelką cenę oglądać filmy lub czytać książki; rzecz w tym, ażeby wiedzieć, jak ową czynność najlepiej i najtrwalej spożytkować. Czy amatorzy szybkiej lektury rzeczywiście delektują się tym, co czytają? Jeśli pomija się długie opisy u Balzaca, czy właśnie nie traci się tego, co stanowi jedną z najistotniejszych cech jego twórczości? – co tylko on może czytelnikowi dać?
U.E.: Podobnie jest z osobami, które w powieściach szukają cudzysłowów oznaczających dialogi. Gdy w młodych latach czytałem opowieści przygodowe, pomijałem czasem niektóre fragmenty, aby jak najszybciej natrafić na kolejne dialogi. Powróćmy jednak do dyskusji o książkach, których nie czytaliśmy. Otóż istnieje metoda, aby zachęcić ludzi do lektury. Jej autorem jest pisarz Achille Campanile. W jaki sposób markiz Fuscaldo stał się najbardziej uczonym człowiekiem swoich czasów? Odziedziczył po ojcu ogromną bibliotekę, ale kompletnie go to nie interesowało. Jednak pewnego dnia, otwierając przypadkowo jakąś książkę, natknął się na tysiąclirowy banknot. Zaczął się zastanawiać, czy tak samo będzie z pozostałymi tomami, no i resztę życia spędził na metodycznym przeglądaniu wszystkich otrzymanych w spadku książek. Tak oto stał się istną kopalnią wiedzy.
J.-P. de T.: „Nie czytajcie Anatole’a France’a!” Czy konsekwencją zachęcania albo – jak w przypadku surrealistów – zniechęcania do lektury jakiejś książki nie jest to, że zwracamy uwagę na utwory, których w przeciwnym razie nigdy nie mielibyśmy zamiaru przeczytać?
U.E.: Nie tylko surrealiści odradzali czytanie niektórych autorów lub książek. To rodzaj krytyki polemicznej, która pewnie zawsze istniała.
J.-C.C.: Breton sporządził listę autorów, których należy i nie należy czytać. Czytajcie Rimbauda, nie czytajcie Verlaine’a; czytajcie Hugo, nie czytajcie Lamartine’a. Ciekawa sprawa: czytajcie Rabelais’go, nie czytajcie Montaigne’a. Jeśli ściśle trzymać się jego rad, pominie się być może kilka interesujących książek. Muszę jednak przyznać, że dzięki tym sugestiom nie musiałem na przykład czytać Mojego przyjaciela Meaulnes.
U.E.: Nie czytał Pan Mojego przyjaciela Meaulnes? A więc nigdy nie powinien był Pan słuchać Bretona. To wspaniała książka.
J.-C.C.: Może nie jest za późno. Wiem, że surrealiści ciskali gromy na Anatole’a France’a; ja jednak czytałem jego utwory. Często znajdywałem w tym przyjemność, oddając się na przykład lekturze Buntu aniołów. Ależ oni sobie na nim używali! Gdy umarł, proponowali zamknąć go w jednej z tych długich żelaznych skrzyń rozstawionych przez bukinistów wzdłuż Sekwany, by znalazł się w sąsiedztwie starych książek, które tak bardzo kochał, a potem wrzucić go do rzeki. Również w tym przypadku wyraźnie wyczuwa się wrogość do książkowych staroci, zalegających na półkach, nikomu niepotrzebnych i najczęściej bzdurnych. Ale nadal aktualne jest pytanie: czy utwory, które ani nie znalazły się w płomieniach, ani nie natrafiły na nieodpowiednich właścicieli, ani nie zostały źle przetłumaczone, ani nie padły łupem cenzury, a które zdołały w końcu dotrzeć do naszych rąk, są rzeczywiście najlepsze. Czy są to te, które powinniśmy przeczytać?
U.E.: Dyskutowaliśmy o książkach, które w ogóle nie istnieją albo już nie istnieją; o książkach nieprzeczytanych i o tych, które dopiero znajdą swoich czytelników albo i nie. Chciałbym teraz porozmawiać o autorach, którzy nie istnieją, mimo że są nam znani. Pewnego dnia na Targach Książki we Frankfurcie zasiadły przy jednym stole znakomitości ze świata wydawniczego: Gaston Gallimard, Paul Flamand, Ledig-Rowohlt i Valentino Bompiani – czyli najważniejsi wydawcy europejscy – aby porozmawiać o nowym szaleństwie, jakie ogarnęło to środowisko, polegającym na lansowaniu młodych autorów, którzy jeszcze niczym szczególnym się nie wykazali. Któryś z dyskutantów wpadł na pomysł, by wymyślić fikcyjnego pisarza. Tak oto narodził się Milo Temesvar, autor głośnego już utworu Let me say now, za który wydawnictwo New American Library jeszcze tego samego poranka zaoferowało 50000 dolarów. Postanowili rozgłosić całą tę bajeczkę i zobaczyć, co się będzie działo. Bompiani powrócił do swojego stoiska i zrelacjonował ten pomysł mnie oraz memu koledze (obaj pracowaliśmy wówczas dla niego). Plan nam się spodobał, a więc zaczęliśmy spacerować po alejach targowych, rozpowiadając „poufne” informacje o nieistniejącym autorze, którego nazwisko znalazło się wkrótce na wszystkich ustach. Wieczorem, podczas kolacji podszedł do nas bardzo podekscytowany Giangiacomo Feltrinelli: „Nie traćcie czasu! – mówi – Nabyłem wyłączne prawa do Let me say now!”. Odtąd Milo Temesvar stał się dla mnie bardzo ważny. Napisałem artykuł w formie recenzji książki Temesvara The Patmos Sellers, będący w zamyśle parodią wszystkich sprzedawców apokalipsy. Mila Temesvara przedstawiłem jako Albańczyka wygnanego z kraju za odchylenia lewicowe! Napisał on również książkę, w której widoczne są wpływy Borgesa, o użyciu zwierciadeł przy grze w szachy. Jeśli chodzi o utwór Temesvara o apokalipsach, zaproponowałem nawet całkowicie fikcyjną nazwę wydawnictwa. Dowiedziałem się, że Arnoldo Mondadori, największy wydawca włoski w tamtym okresie, wyciął sobie mój artykuł, na którym zanotował na czerwono: „Kupić tę książkę za wszelką cenę”. Ale historia Mila Temesvara na tym się nie kończy. We wstępie do Imienia róży powołuję się na pewien tekst tego autora. Spotykałem zatem jego nazwisko w niektórych bibliografiach. Ostatnio, aby sparodiować Kod Leonarda da Vinci, wymieniałem pewne utwory Temesvara napisane po gruzińsku i rosyjsku, dowodząc tym samym, że na temat książki Dana Browna przeprowadzał on wnikliwe studia. Milo Temesvar towarzyszył mi więc przez całe życie.
J.-P. de T.: W każdym razie obu Panom ostatecznie udało się przekonać wszystkie osoby posiadające w swoich bibliotekach wiele książek, których nie były i nigdy nie będą w stanie przeczytać, aby nie miały z tego powodu wyrzutów sumienia!
J.-C.C.: W bibliotece niekoniecznie – co warto podkreślić – muszą znajdować się książki, które już przeczytaliśmy lub kiedyś przeczytamy. Są i takie, które możemy przeczytać. Albo które moglibyśmy przeczytać. Nawet jeśli nie przeczytamy ich nigdy.
U.E.: To swego rodzaju gwarancja wiedzy.
J.-P. de T.: Przypomina to piwnicę z winami. Nie trzeba przecież wszystkiego wypijać.
J.-C.C.: Dorobiłem się całkiem niezłej piwniczki z winami i wiem, że najszlachetniejsze trunki pozostawię spadkobiercom. Przede wszystkim dlatego, że pijam już coraz mniej wina, a kupuję go coraz więcej. Ale gdybym tylko zechciał, mógłbym zejść do piwnicy i wyprzedać moje najlepsze roczniki. Dokonuję tak zwanego zakupu en primeur: kupuje się wino tuż po sezonie winobrania, a odbiera butelkowane trzy lata później. Ma to tę zaletę, że producenci przechowują wino, na przykład jakościowe bordeaux, w beczkach, a następnie w butelkach w optymalnych warunkach. Przez te trzy lata wino szlachetnieje i jego konsumpcja nie wchodzi w rachubę. To znakomita metoda. Po upływie tego okresu zazwyczaj już się nie pamięta, że się je kupiło. Człowiek robi sobie samemu prezent. To wspaniałe uczucie.
J.-P. de T.: Czy podobnie nie powinno się postępować z książkami, by i one dojrzewały? Przy czym niekoniecznie trzeba je przechowywać w piwnicy.
J.-C.C.: W każdym razie pozwoliłoby to skutecznie walczyć z ową jakże nieznośną „manią nowości”: należy koniecznie tę książkę przeczytać, ponieważ jest to coś nowego, ponieważ właśnie się ukazało. A niby dlaczego książki, „o której się mówi”, nie odłożyć na półkę, by sięgnąć po nią po trzech latach? To metoda, którą dość często stosuję w odniesieniu do filmów. Ponieważ nie mam czasu na oglądanie wszystkiego, co wypadałoby znać, niektóre filmy przechowuję, aby obejrzeć je później. Po jakimś czasie stwierdzam, że nie mam ochoty i nie muszę już oglądać większości z nich. W tym sensie zakup en primeur jest już – jak sądzę – pewną selekcją. Wybieram to, co będę chciał wypić za trzy lata. Taki w każdym razie mam zamiar. Jest też inna metoda: można zdecydować się na selekcję, której dokona „ekspert”, bardziej od nas kompetentny i znający nasze upodobania. W ten sposób przez całe lata współpracowałem z Gérardem Oberlé, zawierzając jego opinii. Sygnalizował mi książki, które powinienem zakupić, i to niezależnie od mojej aktualnej sytuacji finansowej. Posłusznie dostosowywałem się do jego sugestii. Tak właśnie nabyłem podczas naszego pierwszego spotkania powieść z końca XVIII wieku, Pauliska, ou la perversité moderne, mémoires récents d’une Polonaise. Nigdy później na nią nie natrafiłem, choć od tamtego spotkania upłynęło sporo czasu. Zawsze marzyła mi się adaptacja filmowa jednej ze scen tej powieści. Pewien drukarz któregoś dnia odkrywa, że zdradza go żona. Dysponuje dowodem: znalezionym listem od kochanka. Mąż umieszcza złożony tekst listu w prasie drukarskiej, obnaża połowicę, kładzie ją na stole, przywiązuje, po czym odciska list na jej ciele, możliwie jak najgłębiej. Kobieta krzyczy z bólu; nagie, białe ciało przekształca się w papier i w końcu staje się książką. To jakby zapowiedź Szkarłatnej litery Hawthorne’a. Kto, jak nie drukarz, w ostateczności pisarz, hołubić może owo marzenie: wydrukować tekst listu miłosnego na ciele niewiernej żony?
Przełożył Jan Kortas
© Editions Grasset & Frasquelle, 2009, © Wydawnictwo W.A.B.