Konopczyński: Oblicza strachu. O kampanii prezydenckiej w USA
W wyborczym wyścigu 2016 roku, jaskrawo jak nigdy jawią się przeciwstawne narracje definiujące społeczno-polityczną rzeczywistość USA
Wybory kandydatów na prezydenta USA wkroczyły w decydującą fazę. Jak wszystko w ustroju amerykańskim, procedura wyłaniania nominatów zarówno Partii Demokratycznej, jak i Republikańskiej jest skomplikowana i rządzi się innymi prawami w zależności od stanu. Jako ilustracja może posłużyć zwycięstwo Hillary Clinton nad Berniem Sandersem w 6 obwodach w stanie Iowa, które kandydatka odniosła dzięki szczęśliwemu rzutowi monetą. Kandydaci obu partii mają jeden cel: uzyskanie wystarczającej liczby delegatów, którzy na konwencjach partyjnych uzyskają dla nich większość zapewniającą jednemu z nich prawo do walki o fotel w Białym Domu.
Po niemal roku “praprawyborów” z oficjalnie ubiegających się o nominację 12 republikanów, w grze o zwycięstwo pozostaje trzech: Donald Trump, Ted Cruz oraz Marco Rubio. Po stronie demokratów lista jest jeszcze krótsza i obejmuje tylko Clinton i Sandersa. Po kilku tygodniach zmagań, zdecydowanym liderem prawicowego peletonu jest Trump, który ku przerażeniu nie tylko liberalnych, ale i konserwatywnych elit wydaje się być na prostej drodze do zwycięstwa w republikańskim wyścigu. Po lewej stronie sytuacja jest bardziej skomplikowana: Sanders i Clinton idą łeb w łeb, co może doprowadzić do sytuacji, w której o wyborze kandydata zadecydują nie demokratyczne wybory, ale partyjne elity – w świetle regulacji Democratic National Convention tzw. ‘superelektorzy’ wskazywani przez partię dysponują ‘na starcie’ 15% głosów. 442 z nich popiera obecnie Clinton, Sandersa jedynie 16 (teoretycznie mogą oni zmienić swoje preferencje, ale wydaje się to mało prawdopodobne).
Wiadomo także, jakie są główne struktury, w ramach których prezentują się i są postrzegani kandydaci. W wyborczym wyścigu 2016 roku, jaskrawo jak nigdy jawią się przeciwstawne narracje definiujące społeczno-polityczną rzeczywistość USA.
Natomiast elementem, który łączy wizerunek wszystkich najważniejszych kandydatów jest strach – choć o zdecydowanie różnych obliczach. To on organizuje wyobraźnię poszczególnych grup wyborców i staje się centrum, wokół którego budują się polityczne wspólnoty. Jak tę emocję rozgrywają konkretni politycy?
Zwróćmy masom demokrację! Nowy numer Res Publiki: „Najpierw masa, potem rzeźba” już w sprzedaży. Zamów go w naszej internetowej księgarni!
Hillary Clinton została przez największe i najbardziej wpływowe media okrzyknięta faworytką na długo przed oficjalnym ogłoszeniem uczestnictwa. Jej wybór na kandydatkę Demokratów był postrzegany jako czysta formalność – nie dość, że była Pierwsza Dama ma ogromne doświadczenie zarówno w prowadzeniu kampanii wyborczych, jak i piastowaniu prominentnych stanowisk publicznych, to jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych osób nie tylko w Ameryce, ale i na świecie. Ponadto, Hillary i Bill mają opinię osób, z którymi nie opłaca się konkurować – historie złamanych karier politycznych dawnych konkurentów w ramach partii opisał w 2014 roku The Atlantic (można też wspomnieć o spiskowych teoriach popularnych w środowiskach Republikanów, którzy tworzą długie listy rzekomo ‘niebezpiecznych’ dla Clintonów osób, które zginęły w niewyjaśnionych okolicznościach). Strach, nad którym swoją strategię wyborczą buduje Clinton to lęk przed tzw. “backlashem” – konserwatywną reakcją na umiarkowanie progresywną prezydenturę Baracka Obamy. Ważne zwycięstwa polityczne ostatnich lat – mówi Clinton – są zagrożone. Koniec dyskryminacji osób nieheteronormatywnych w armii, przełomowe orzeczenie Sądu Najwyższego dotyczące równości małżeństw osób tej samej płci, wprowadzenie Obamacare, dzięki któremu miliony Amerykanów uzyskały w końcu dostęp do służby zdrowia, czy wreszcie ustawa Dodda-Franka, czyli próba ograniczenia zagrożenia, które dla amerykańskiego społeczeństwa stanowi nieuregulowane Wall Street – te wszystkie osiągnięcia liberałów z ostatnich lat są solą w oku republikańskich wyborców i, jak przestrzega Hillary Clinton, wybór przedstawiciela Grand Old Party oznaczał będzie kontrrewolucję. Spór zarysowany w sposób: obrońcy umiarkowanie postępowego status quo kontra jego reakcyjni krytycy sugeruje, że Clinton nie brała pod uwagę, że aby uzyskać nominacje Partii Demokratycznej konieczne jest uprzednie wygranie prawyborów. Nieoczekiwanie wyrównana walka z Sandersem spowodowała, że sztab Clinton stosuje coraz ostrzejsze i zdradzające nerwowość ataki na kandydata z Vermontu.
Przekaz kampanii wyborczej Berniego Sandersa oparty jest na innym rodzaju lęku. Na swoich masowych wiecach i w występach telewizyjnych Sanders z emfazą trybuna ludowego i przy użyciu argumentacji makroekonomicznej peroruje o gigantycznych nierównościach dochodowych, majątkowych i społecznych, której ofiarami jest amerykańska klasa średnia (czyli według rozpowszechnionej w USA nomenklatury, 90% wszystkich obywateli). Widmo “znikającej klasy średniej” i tego, że następne pokolenia Amerykanów będą musiał pracować jeszcze ciężej i dłużej, za jeszcze mniejsze pieniądze to główny punkt jego kampanii. Sanders buduje swój przekaz wokół kwestii życiowego bezpieczeństwa – ekonomicznego i zdrowotnego. Na te lęki odpowiada planem „Przyszłości, w którą możesz uwierzyć”(slogan jego kampanii). Proponuje dwukrotne zwiększenie (do 15$) godzinowej stawki minimalnej, powszechne ubezpieczenie zdrowotne i bezpłatną edukację na publicznych uczelniach. Jako przeszkodę w osiągnięciu tych celów Senator z Vermontu wskazuję establishment – grupę najbogatszego 1% społeczeństwa, które czerpie niemal całe zyski z gospodarki i skorumpowany za sprawą systemu finansowania kampanii wyborczych system polityczny. Szczególnie mocne poparcie Sandersa wśród pokolenia millenialsów (według niektórych sondaży popiera go nawet 46% amerykanów do 35 roku życia), którzy zmagają się z problemem wysokiego bezrobocia wśród młodych oraz bezprecedensowo wysokiego długu studenckiego. Sanders głośno deklaruje, że jeśli zostanie wybrany to stanie na czele tłumów pracujących Amerykanów i będzie wraz z nimi domagał się sprawiedliwego i godnego traktowania ich przez największe grupy lobbyistyczne – niepłacące podatków międzynarodowe korporacje i chciwych bankierów z Wall Street. Krytyka “skorumpowanego systemu wyborczego” jest dla Sandersa także główną podstawą krytyki kandydatury Clinton, której najwięksi sponsorzy to właśnie firmy finansowe i wielkie korporacje. Popularność Sandersa rośnie proporcjonalnie z jego rozpoznawalnością – można więc zaryzykować stwierdzenie, że jego szanse na uzyskanie nominacji może pokrzyżować jedynie krótki kalendarz ‘prawyborczy’.
Po stronie republikańskiej polityka zarządzania strachem ma się jeszcze lepiej. Donald Trump kilka minut od ogłoszenia swojej kandydatury zdążył wyrazić, przeciw komu chce skonsolidować lęki i złość wyborców: Meksykanów nazwał “gwałcicielami” i kryminalistami oraz zadeklarował, że odgrodzi się od nich murem (za który oni jeszcze zapłacą!), Chińczykom zagroził, że ostatecznie ich pokona, zaś Muzułmanom grozi „znakowaniem” lub deportacją. Na fali wzrostu medialnej paniki wokół Państwa Islamskiego i poczucia zagrożenia islamskim terroryzmem popularność Trumpa przybiera na sile. Nastroje ksenofobiczne i rasistowskie wśród jego wyborców są bardzo wysokie. Według badań opinii, 20% z nich uważa, że zniesienie niewolnictwa było błędem, zaś np. 74% republikanów w Karolinie Południowej opowiada się za całkowitym zakazem wjazdu do kraju dla Muzułmanów . To właśnie poczucie lęku przed Islamem stanowi najmocniejsze paliwo jego kampanii – sfrustrowani wyborcy postrzegają go jako przywódcę, który w skuteczny i bezpardonowy sposób obroni ich przed zewnętrznym zagrożeniem. Beztroska i finezja szkolnego osiłka, z jakimi Trump wskazuje kolejnych wrogów umacnia jego wizerunek jako “niepoprawnego politycznie” lidera, który dzięki niezależności gwarantowanej przez jego kilkumiliardową fortunę nie musi liczyć się ani z grupami interesu i elitami ani nawet przywództwem partyjnym.
Jego główni konkurenci – Ted Cruz i Marco Rubio wypadają na jego tle blado i „łagodnie”. Cruz, przedstawiający się jako ultrareligijny konserwatywny libertarianin określany jest jako pupilek Tea Party, a więc części najbardziej radykalnych, antypaństwowych republikańskich ‘rewolucjonistów’ kwestionujących zarówno sens istnienia administracji federalnej, jak i nauczania prawa ewolucji oraz zagrożenia globalnym ociepleniem. Kandydatem, który cieszy się największym poparciem elity GOP jest z kolei Marco Rubio. Ten potomek kubańczyków uciekających przed reżimem Fidela Castro określany jest jako kandydat umiarkowany. W dzisiejszej Partii Republikańskiej oznacza to wolnorynkowego radykała uzależnionego od największych darczyńców prawicy – braci Koch, przemysłu naftowego oraz instytucji sektora finansowego. Warto zaznaczyć, że Trump w kwestiach gospodarczych deklaruje poglądy dalekie od linii partii, o nominację której walczy. W swoich wystąpieniach deklarował m.in. chęć wprowadzenia powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego, czy ukrócenia spekulacji i patologii na Wall Street. Tego typu poglądy wśród republikanów są prawdziwą herezją. Donald Trump jest więc atakowany przez elity polityczne i medialne z obydwu stron: z lewej za ksenofobię i język nienawiści, z prawej za ‘lewackie’ poglądy. Jego fenomen polega jednak właśnie na tym, że im mocniej jest atakowany przez establishment, tym większe poparcie zyskuje wśród wyborców.
Donald Trump i Bernie Sanders to kandydaci, którzy najlepiej uchwycili wyjątkową specyfikę tych wyborów. Miliardera z Nowego Jorku i socjalistę z wiejskiego Vermontu paradoksalnie łączy więcej, niż tylko miejsce urodzenia (Brooklyn). Ich kampanie ufundowane są na poczuciu zagrożenia, frustracji i wściekłości na obecny porządek społeczny i gospodarczy, który zafundowały im dotychczasowe elity władzy i biznesu. Nierówności dochodowe i majątkowe w USA, pomimo kryzysu, stale rosną, a rozwarstwienie społeczne się powiększa. Nadzieje rozbudzone 7 lat temu podczas kampanii Obamy pozostały niespełnione. Niczym w tocquevilleowskiej interpretacji Rewolucji Francuskiej, rozbudzone uprzednio aspiracje prowadzą obecnie do radykalnego wrzenia społecznego. Recepty dawane przez Sandersa i Trumpa są na poziomie filozofii polityki diametralnie odmienne: o ile ten pierwszy stara się stworzyć masowy ruch społeczny w duchu socjalistycznym, to drugi oferuje charyzmatyczne przywództwo oparte na autorytarnych rozwiązaniach uzasadnianych za każdym razem „stanem wyjątkowym”. Wybór którejś z obu tych wizji będzie oznaczał prezydenturę, która obali dotychczasowy status quo.
W kontekście historii amerykańskiej polityki sytuacja jest więc wyjątkowa. Co najmniej od czasów Wielkiego Kryzysu z roku 1929 elity partyjne, medialne i biznesowe nie musiały konfrontować się z tak dużym ryzykiem odrzucenia swojego przywództwa. Innymi słowy, także one odczuwają lęk: przed zradykalizowanym, rozczarowanym i domagającym się rewolucji demosem. W listopadzie okaże się, czy przywoływane przez media XX wieczne analogie („faszyzm”, „socjalizm”, „rewolucja”, „new deal”) okażą się tylko natchnioną emfazą publicystów, czy w Stanach Zjednoczonych faktycznie nastąpi istotna zmiana porządku politycznego, gospodarczego i społecznego.
W dniu publikacji tego tekstu ma miejsce tzw. Super Tuesday, czyli dzień, w którym prawybory odbędą się aż w 13 stanach. Możliwe więc, że już jutro poznamy prawie pewnych zwycięzców prawyborów. Jeśli Hilary Clinton i Donald Trump zgodnie z szacunkami komentatorów uzyskają przewidywane poparcie, maraton prawyborczy się skończy. Amerykańska wyścig o fotel w Białym Domu wejdzie zaś w kolejny etap – ostatecznej walki dwóch głównych kandydatów.
fot. Disney | ABC Television Group