KONOPCZYŃSKI: Idziemy na kurs kolizyjny

Jeśli Trump będzie realizować politykę obniżania podatków, to można spodziewać się paradoksalnych skutków: wzrostu nierówności i dalszej radykalizacji nastrojów. Innymi słowy, najgorsze dopiero przed nami


Po krótkiej ciszy spowodowanej szokiem wielu komentatorów i komentatorek zapewne będzie przekonywać odbiorców, że spodziewali się zwycięstwa Trumpa. Prawda jest jednak taka, że poza osobami wyraźnie zaangażowanymi po stronie kandydata republikańskiego niemal nikt poważnie o jego szansach nie mówił. Jak się okazało, błędnie.

To kolejny po kryzysie 2008 roku, Brexicie, czy wzroście poparcia dla radykalnej prawicy w Europie wydarzenie, którego “mainstream” nie przewidział. Samo pojęcie “mainstreamu” traci na naszych oczach znaczenie. W dobie zawieruchy spowodowanej rewolucją komunikacyjną i upadkiem roli mediów nie ma już “głównego nurtu”. Mamy do czynienia ze stosunkowo zamkniętymi obiegami komunikacyjnymi, o sukcesie w polityce decyduje “złożenie się” kilku baniek komunikacyjnych. Obecnie ten pejzaż premiuje szeroko rozumiane ruchy prawicowe. Dziś lęk ogarnął Ukrainę i kraje Bałtyckie. Co z Polską, Unią Europejską, NATO? Tego nie wiadomo. Jedyne co jest pewne to to, że pewien etap amerykańskiej hegemonii kończy się wraz z dojściem do władzy otwartego izolacjonisty.

Narodowcy, prawicowcy i do pewnego stopnia konserwatyści w krótkim czasie doskonale przyswoili sobie język krytyki neoliberalizmu. Liberalne elity, które przez dekady ignorowały, wyśmiewały lub zwalczały lewicową krytykę kapitalizmu zostały upokorzone. Jeszcze na początku roku szansę dla środowisk ceniących sobie zdobycze demokracji liberalnej prezentował socjaldemokrata Bernie Sanders. Jego kampania była jednak obiektem mniej lub bardziej ukrytych ataków ze strony mediów i polityków popierających elity partii demokratycznej i Clinton. Okazało się, że ta strategia co prawda dała tej ostatniej nominację partii, ale jednocześnie pozbawiła Demokratów szansy na zwycięstwo o głosy wczorajszych wyborców Trumpa.

Clinton w odczuciu większości amerykanów idealnie uosabia wady “skorumpowanych elit”. Telewizyjny Kandydat bez większego doświadczenia politycznego pokonał ją z łatwością – szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę jego chaotyczną i nierówną kampanię wyborczą.


Nowy numer Res Publiki Nowej „Praca – frustracja – radykalizacja”, o niepokojach na rynku pracy i związanej z nimi radykalizacji elektoratu, jest już dostępny w naszej internetowej księgarni.

2-15-fb-cov-1

Polityka gospodarcza Obamy, jeśli oceniać ją pod względem wskaźników analitycznych zasługuje na pochwałę. Po raz pierwszy od dekad większość społeczeństwa realnie zaczęła zyskiwać finansowo, bezrobocie stale spadało, PKB było na poziomie, o którym większość państw Unii Europejskiej może pomarzyć. To jednak nie wystarczyło, żeby uspokoić przerażonych Białych Amerykanów. Jak to tłumaczyć? Obok zrozumiałej potrzeby zmiany partii rządzącej mamy do czynienia z problemem komunikacyjnym. Narracja Trumpa opierała się na karykaturalnej prezentacji upadku amerykańskiej gospodarki i społeczeństwa.

Ktoś powie, że to nieprawda. Co z tego? W cyfrowym obiegu informacji podsycanym przez niektóre media tradycyjne (Fox News) przedstawiono dramatyczny obraz gigantycznego kryzysu i zapaści, a wyborcy najwyraźniej w to uwierzyli. Nie wszyscy, ale wystarczająco wielu, aby odebrać Hillary Clinton szansę na realizacje swoich długoletnich ambicji. Ponurym akcentem jest to, co Trump proponuje w zamian: obniżki podatków dla najbogatszych, deregulacja, dalsze przywileje dla biznesu. To recepty na pogłębienie, a nie zmniejszenie nierówności.

O zwycięstwie w amerykańskich wyborach decyduje system elektorski i skomplikowana arytmetyka na poziomie każdego stanu. Clinton przegrała większość “spornych” stanów, także tych, które przed wyborami traktowane były jako niemal pewne. Hilary mogła pozwolić sobie na porażkę w Ohio, Karolinie Północnej, czy Florydzie. O jej spektakularnej porażce zdecydowało to, że przegrała nieznacznie w każdym z nich. Tym samym pełne pule głosów elektorskich otrzymał Trump, co utorowało mu drogę do Białego Domu.

Zwycięstwo Trumpa to w dużym stopniu pokaz siły białych mężczyzn. Na Trumpa w skali kraju zagłosowało ponad 60 proc. białych mężczyzn i, co zaskakujące, aż 50 proc. białych kobiet. Mniejszości – Czarni, Latynosi, Azjaci – poparli Clinton. Ku zaskoczeniu komentatorów okazało się, że w 2016 r. można wygrać wybory w USA opierając się tylko na głosach białej większości. Głosy o tym, że procesy demograficzne zmieniły amerykańską politykę okazały się cokolwiek przedwczesne. Ludzie o niższych dochodach głosowali blokami – biała większość na Trumpa, reszta na Clinton. O ostatecznym wyniku zdecydowała m. in. frekwencja. Gdyby Hilary zmobilizowała więcej przedstawicieli mniejszości, szala w kilku stanach mogłaby przechylić się na jej stronę i zagwarantować sukces. Okazało się jednak, że biali mężczyźni popierali Trumpa bardziej, niż inni wyborcy się go bali. Tak można w skrócie wytłumaczyć niespodziewane zwycięstwo miliardera.

Powoduje to ryzyko dalszych trwałych napięć społecznych w USA. Prezydent Trump będzie więc rządził w sytuacji, gdy zaufanie niebiałych obywateli i obywatelek do władzy i procesu demokratycznego będzie bardzo niskie, szczególnie w porównaniu do 8 lat rządów Obamy.

Ten ostatni może z kolei przejść do historii jako prezydent nieudolny. Zmiany, które udało mu się przeprowadzić – reforma służby zdrowia, nieśmiałe próby regulacji Wall Street, wsparcie bezpośrednie dla kluczowych sektorów gospodarki, wypracowanie ekologicznej agendy dla USA i świata – wydają się być teraz nietrwałe i tymczasowe. Faktem jest, że po pierwszym czarnoskórym przywódcy Ameryka wybrała lidera, którego mniejszości po prostu się boją. Poparcie od przedstawicieli Ku Klux Klanu, wzmianki o potrzebie karania kobiet za aborcję, zapowiedź wprowadzenia zakazu wjazdu do kraju dla muzułmanów i budowa muru na granicy z Meksykiem to hasła, które przesądziły o prezydenturze Trumpa. To wielka porażka nie tylko dla partii demokratycznej, ale także wszystkich środowisk, które w ostatnich dekadach działały w imię logiki politycznej emancypacji najsłabszych członków społeczeństwa. Muszą oni przygotować się na co najmniej cztery lata kulturowego i politycznego backlashu – zemsty tych, którzy czuli się ograniczani przez “terror politycznej poprawności”.

Trzeba pamiętać, że mimo radykalnej retoryki Trump obiecuje to, co amerykańscy konserwatyści lubią najbardziej: obniżki podatków, szczególnie dla najbogatszych oraz biznesu. Jeśli Trump faktycznie będzie taką politykę realizować, to można spodziewać się paradoksalnych skutków: wzrostu nierówności i dalszej radykalizacji nastrojów. Innymi słowy, najgorsze dopiero przed nami. Wiatr historii wyraźnie wieje w prawą stronę, a laur pierwszeństwa daje kandydatom nacjonalistycznym i radykalnie tradycjonalistycznym pod względem obyczajowym.

Dzisiejsza międzynarodówka nacjonalistyczna już niedługo rządzić będzie znaczną częścią najsilniejszych państw świata. Podobnie jak w 1914 i w latach trzydziestych pracownicy wybrali wspólnotę narodowo-etniczną, a nie solidarność klasową. Teorie o tym, że po dekadach neoliberalizmu mieszkańcy Zachodu „przejrzą na oczy” i przyniesie to kres galopującym nierównościom okazały się naiwne. W kwestii wyborów politycznych prosty redukcjonizm jest złym doradcą. To lekcja ważna nie tylko dla lewicy, ale także dla tych wszystkich, którzy po prostu boją się wzrostu brutalizacji życia politycznego i społecznego. Kwestią czasu jest bowiem, gdy ‘święte’ interesy kolejnych narodów przybiorą kurs kolizyjny.

Fot. Mike Lichte | Flickr

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa