Konie takie jak my
Frank Westerman w swojej najnowszej książce zwiedza Europę na końskim grzbiecie. I nie jest to lekka jazda. W Czystej białej rasie chce nas przekonać, że dotykając lipicana, dotykamy historii. Koń, jaki jest, każdy widzi. Z czym […]
Frank Westerman w swojej najnowszej książce zwiedza Europę na końskim grzbiecie. I nie jest to lekka jazda. W Czystej białej rasie chce nas przekonać, że dotykając lipicana, dotykamy historii.
Koń, jaki jest, każdy widzi. Z czym mamy do czynienia, kiedy patrzymy na lipicana – to wiedzą już nieliczni. Prawdziwy znawca nie tylko odróżni go od koni arabskich, czy pospolitych siwków, oceni jego warunki fizyczne, harmonię i sprężystość skoków. Przede wszystkim będzie wiedział, jak pisze w Czystej białej rasie Frank Westerman, że dotykając lipicana, dotyka historii.
Jako młody chłopak Westerman mieszkał nieopodal stadniny, która mogła się pochwalić jednym egzemplarzem tej rzadkiej rasy. Po latach, w których hippika raczej nie była jego największą pasją, holenderski dziennikarz podejmuje trop i wybiera się w podróż po Europie śladami końskich kopyt. Nie jest to zadanie tak trudne jak mogłoby się wydawać. W końcu nie badamy ścieżek kotów dachowców czy pospolitych jamników, tylko prawdziwych zwierzęcych szlachciców, wywodzących się z zaledwie sześciu linii. Linii nazywanych bez cienia przesady dynastycznymi.
NA DRODZE KU DOSKONAŁOŚCI
Udomowienie konia, którego siłą mięśni orano ziemię pod budowę cywilizacji, na którego grzbiecie wycinano całe armie, odbyło się, jak pisze Westerman, bez boga i Darwina. Ludzie stworzyli konia na swój obraz i podobieństwo nie tylko z funkcjonalnego punktu widzenia, ale także wypychając je antropomorficzną symboliką. Od zarania dziejów niektóre zwierzęta były mniej dostojne niż inne, ale dzięki sztuce hodowli i dresażu można było stworzyć genetyczną arystokrację w obrębie jednego gatunku na długo przed odkryciem genetyki. Nie każdy mógł sobie pozwolić na podobną skromność i jak Jezus wjechać do Jerozolimy na osiołku. Wielki wódz potrzebuje dosiadać szlachetnego konia, dlatego też w XVI wieku w cesarstwie habsburskim powstała całkiem nowa rasa, mogąca służyć nie tylko za wierzchowce, ale i zwierzęcych artystów.
Przez wieki poddawane ideologicznej taksydermii, dzięki tradycji Hiszpańskiej Szkoły Jazdy, położonej nota bene w Wiedniu, lipicany do dziś uchodzą za ukoronowanie drabiny końskiego stworzenia. Westerman w swoim reportażu traktuje je jako nośnik idei, które przewijały się w Europie przez ostatnie dwa wieki. Nie chodzi tu jednak o prawa zwierząt i ekologię, ale ideologie pochodzenia, rasy, krwi i narodowości. Konie w całej tej historii, pomimo swojej realnej obecności i rzeczywistych dramatów, których doświadczają, nie wychodzą właściwie poza swoją funkcję obiektu przeniesienia.
Czysta biała rasa raczy nas wieloma scenkami rodzajowymi, takimi jak współczesny pokaz dresażu w Wiedniu, na którym konferansjer bez cienia ironii mówi: Lipizzans are human beings like us. Hala zamienia się w salę balową, z głośników płynie Strauss ojciec, a konie zaczynają tańczyć walca. Czasy cesarstwa i ich karykaturalna spuścizna, które wydały na świat tę animalną fantazję, odwołują się do idei kulturalnej hodowli “ludzkiego zwierzyńca”, ale jego sloterdijkowski kontekst przywołany jest w dość mętny sposób. Westerman przez całą książkę okrężnymi ruchami próbuje zadać pytanie, na ile postrzegamy siebie jako gatunek determinowany genetycznie. Jego odpowiedź jest ostensywna – przywołuje po prostu „rasowy” kontekst wielkich konfliktów XX wieku, w które, mimo wszystko raczej przypadkowo, wmieszane były lipicany.
Najcelniejszym uderzeniem są oczywiście nazistowskie Niemcy, na których terenie znalazła się w czasie II wojny światowej Hiszpańska Szkoła Jazdy. Szlachetne konie były dla Hitlera ucieleśnieniem idei czystości rasy, do czego w oczywisty sposób odwołuje się tytuł książki. Nie płyną z tego jednak jakieś spektakularne wnioski. Jedyną konsekwencją przeniesienia akcentów z dworskiej godności na domniemaną aryjskość była kontynuacją traktowania ich jako dobra narodowego, które należało chronić. Oficerowie, którzy w tamtym i późniejszym okresie zajmowali się lipicanami, ewakuowali je podczas zmieniającej się linii frontu wschodniego, a ostatecznie przekazali je Amerykanom, którym z kolei posłużyły one jako zimnowojenne trofeum. Westerman, rozmawiając po latach z ludźmi, będzie starał się delikatnie podgryzać ich bohaterską narrację, czyniąc aluzje do poddania się nazistowskiej zwierzchności, ale te manewry nie zbliżają go w żaden cudowny sposób do wielkiego wątku banalności zła.
GENETYCZNA WOJNA
W książce dużo miejsca poświęcono również dziejom genetyki, prawdopodobnie dlatego, że zapowiedziano to hasło w jej podtytule. Dokładna szkolna analiza odkryć Darwina i Mendla rozpoczyna relację z epopei o nazwie nature vs. nurture, która nurtuje nas po dziś dzień.
Odkrycie reguł dziedziczności, które było znacznym przechyleniem szali na stronę „natury”, okazało się naukowym potwierdzeniem zasad, jakimi od wieków kierowali się hodowcy. Na poły mistyczne „mieszanie krwi” zyskało wyjaśnienie w postaci genetyki. Pomimo widocznej doniosłości odkryć duchownego, jego dorobek przez lata był ignorowany.
Na Zachodzie nowa nauka znalazła swoją społeczną aplikację w postaci eugeniki, której kulminacją była nazistowska czystka, a jednym z ciągnących się ogonów powojenna szwedzka „higiena rasy”. W tym czasie Wschód ze względów ideologicznych przeprowadzał badania nad zbożami mające dowodzić wyższości lamarckizmu nad darwinizmem.
Lamarck, XVIII wieczny przyrodnik, twierdził, że ewolucja dokonuje się dzięki indywidualnym wysiłkom – „metamorfozom” pojedynczych osobników, które nabyte cechy przekazują swojemu potomstwu. Innymi słowy jego zdaniem pociecha słynnej tanning mom powinna urodzić się z równie czekoladową skórą. Idąc tym tropem, ZSRR rękami Trofima Łysenki mroziło ziarna, które zahartowane w ten sposób, miały wydawać obfity plon. Przekonanie o konstytuującej mocy nurture było nie tylko rękawicą dla zasady rzuconą imperialistycznej ideologii, ale przede wszystkim komunistycznym kredo – wiarą w możliwość wyhodowania homo sovieticus. Łysenkizm doprowadził do spektakularnej porażki, klęski głodu która zmusiła ZSRR do importowania zboża od swojego wroga. Westerman nie stawia jednak kropki nad i w kwestii, która powinna go interesować. Czy „łysenkizm społeczny” był projektem nieudanym i człowiek sowiecki się nie narodził? Pytanie to pozostawmy otwartym.
Gdzie w tym zamieszaniu znajdują się jednak nasze lipicany? Ewakuowano je z frontu wschodniego, ponieważ Armia Czerwona, gardząca genetyką, nie widziała w nich doskonałych stworzeń, mogących stanowić kapitał albo piękny kwiatek do totalitarnego kożucha. Lipicany, jeśli wierzyć relacjom wojennym, zamierzano po prostu zjeść.
ZWIERZĘTA I ICH ZWIERZĘTA
Po wojnie arystokratyczne konie znalazły uznanie w Stanach, gdzie uświetniały m.in. zaprzysiężenie Ronalda Reagana, będąc symbolem zimnowojennej wyższości Ameryki, ale znakomita część populacji pozostała w Europie, zmieniając adres zameldowania na bałkański. I znowu, chcąc opowiedzieć ich dzieje, Westerman opowiada o wojnie w byłej Jugosławii, gdzie przebywał w tamtym czasie jako korespondent. Ponownie jest to opowieść o wierze w determinującą genetykę, która sprawia, że Serbowie i Chorwaci, choć tak blisko spokrewnieni, nadal uważają się za obce, wrogie sobie szczepy.
Jaki morał płynie z tej polifonicznej, ale też i nieco rozjeżdżającej się opowieści? W jakim miejscu zawisł w XXI wieku spór nature vs. nurture? Nie można odpowiedzieć na to pytanie, nie odwołując się do kontekstu współczesnych osiągnięć, lub jak kto woli, wybryków naukowych. Lipicany zaczęto klonować, stąd też iście filozoficzna refleksja – gdzie właściwie wpisać takie osobniki w oficjalnym drzewie genealogicznym rasy? Nie są to oczywiście jedyne wyzwania, jakie stawia przed nami nauka. Istnieje jeszcze problem genetycznie modyfikowanej żywności oraz zaawansowanej ingerencji w ludzkie ciało.
Westerman śledzi przez moment pewną grupę anarchistów, organizującą protesty i happeningi przeciw eksperymentom naukowym i ogólnie tym zjawiskom. Pyta o ideologiczne podłoże ich aktywizmu. W odpowiedzi słyszy cytat z Darwina – ludzie nie chcą postrzegać siebie jako zwierząt, którymi w istocie są. Chodzi również o to, by postęp nie pchnął nas znowu w ramiona jakiejś chorej ideologii. Westerman pyta o Holocaust, w odpowiedzi dostaje apartheid.
Co to właściwie wszystko znaczy? Że akceptacja ludzkiej animalności ma restytuować humanizm? Czy może to po prostu apologia „natury”, mimo wszystko, bardziej sprawiedliwej od wspomaganej terapią genową nurture?
W gąszczu wątków podejmowanych w Czystej białej rasie łatwo się pogubić. Książka składa się raczej ze spostrzeżeń niż z wniosków. Czy ta historia o ludzkich zwierzętach i zwierzęcych ludziach ma nas zaprowadzić do anarchistycznego squatu w Amsterdamie, który tak barwnie opisuje Westerman? „Wszyscy wyglądali niechlujnie, dokładnie jak psy, z którymi dzielili gospodarstwo domowe. Niektórzy pisali prace doktorskie.” Trochę to wszystko ważne i prawdziwe, a trochę koń by się uśmiał.
Frank Westerman, Czysta biała rasa. Cesarskie konie, genetyka i wielkie wojny, przełożyła Jadwiga Jędryas, Czarne 2014, 296 stron.