Konflikty XXI wieku: w ślad za świetlistą przyszłością cz. 1
W początkach XXI wieku światem rządzi wiele państw. Istnieją republiki obywatelskie i monarchie konstytucyjne, demokracje liberalne i socjalistyczne, państwa narodowe i wielonarodowe imperia, państwa świeckie i teokratyczne, tyranie, państwa upadłe i takie, które nie pasują […]
W początkach XXI wieku światem rządzi wiele państw. Istnieją republiki obywatelskie i monarchie konstytucyjne, demokracje liberalne i socjalistyczne, państwa narodowe i wielonarodowe imperia, państwa świeckie i teokratyczne, tyranie, państwa upadłe i takie, które nie pasują do żadnej znanej nam kategorii politycznej. Około dwustu państw współpracuje i rywalizuje ze sobą, uczestnicząc we wspólnych instytucjach międzynarodowych, dbając jednocześnie o swoje własne interesy i dążąc do realizacji partykularnych celów.
Dzisiejszy świat, będący siedliskiem wielu rozmaitych form rządów, nie różni się specjalnie od tego, czym był do tej pory. Odróżnia go jednak dominujący sposób myślenia, który wynika z przekonania, że istniejąca obecnie różnorodność ustrojów stanowi okres przejściowy w procesie rozwoju, którego rezultat może być tylko jeden. Od końca osiemnastego wieku utrzymuje się bowiem przekonanie, które zawdzięczamy europejskiemu oświeceniu, że koniec historii oznacza zapanowanie jednego typu ustroju, którego prawowitość będzie powszechnie akceptowana.
W kwestii natury tego ustroju nie było jednak nigdy zgody. Marks wyobrażał sobie egalitarne społeczeństwo komunistyczne, Comte neośredniowieczną hierarchię przemysłową, Spencer rząd minimalny, a John Stuart Mill skomplikowaną wersję liberalnej demokracji. Żaden z nich nie twierdził przy tym, że ustrój powszechny jest czymś nieuniknionym. Chociaż nic nie gwarantowało jego osiągnięcia, natura nowożytnego świata wymagała istnienia jednego modelu rządzenia. Przy założeniu, że postęp nie ulegnie wykolejeniu, skutkiem nowożytnego rozwoju mogła być tylko cywilizacja uniwersalna.
Jak już dziś wiemy, nie nastąpiło nic z tych rzeczy. W pierwszej połowie ubiegłego wieku byliśmy świadkami pojawienia się nowoczesnych wersji barbarzyństwa, na przykład bolszewizmu i jego kontynuacji w postaci stalinizmu, jak również nazizmu i innych odmian faszyzmu i nacjonalizmu, zarówno w Europie, jak i w Azji. Reżimy te nie tylko w pełni korzystały z nowoczesnych technologii, lecz były także oddane ściśle nowoczesnym projektom. U podstawy różnorodnych celów, takich jak powszechna emancypacja ludzkości, samostanowienie narodów czy dominacja rasowa, stały nowożytne kategorie myślenia, które nie były wcześniej dostępne. Idea państwa narodowego ma co najwyżej kilkaset lat, polityczne projekty powszechnego wyzwolenia pojawiły się pod koniec XVIII wieku, stosowanie zaś pojęcia rasy jako kategorii naukowej zaczęło się w Niemczech w połowie XIX wieku. W rezultacie pojawiło się wiele różnych ustrojów, z których niektóre były stosunkowo przyzwoite, niektóre zaś głęboko szkodliwe, wszystkie wszakże były nowoczesne.
Podczas drugiej wojny światowej wiele z tych ustrojów uległo zniszczeniu, natomiast w zachodniej Europie (pomijając jej część przyznaną Sowietom po Jałcie), Indiach i Japonii umocniła się liberalna demokracja. Choć wiara w postęp była powszechna, nazizm udało się zniszczyć bez udziału silnego przekonania w nadchodzący uniwersalny porządek (stworzenie ONZ było dalszym ciągiem polityki mocarstwowej, prowadzonej innymi środkami). Powojenni przywódcy zbyt dobrze rozumieli kruchość cywilizacji, by ulec pokusom fałszywej nadziei.
Nastroje zmieniły się po upadku Związku Radzieckiego i ponownym zjednoczeniu Europy w burzliwych latach 1989-1991. Wraz z przyspieszeniem reform wolnorynkowych w Chinach i upadkiem Sowietów wydawać się mogło, że powróciliśmy na „normalną” ścieżkę rozwoju historycznego. W rzeczywistości jednak rozpoczął się proces odwrotny. Rozpad systemu radzieckiego stanowił krok naprzód na drodze ku wolności. Jednocześnie jednak, w związku z przyzwoleniem danym Rosji, by ponownie odegrała swoją historyczną rolę euroazjatyckiej potęgi, upadek komunizmu oznaczał porażkę projektu zachodniego, choć niewielu zdawało sobie wówczas z tego sprawę.
Apokaliptyczne ogłoszenie końca historii przez Fukuyamę było jedynie skrajnym wyrazem rozpowszechnionych poglądów: demokracja liberalna, a więc ustrój panujący w Stanach Zjednoczonych i większości Europy, miała być ostateczną formą rządów. Jedynie ustrój oparty na wolnym rynku, demokracji liberalnej i prawach człowieka mógł od tej pory rościć sobie prawo do legalności. Wyidealizowana wersja instytucji amerykańskich miała zapanować nad światem.
Ponownie nic takiego nie nastąpiło. Kapitalizm rozprzestrzenił się niemal wszędzie, najprężniej rozwinął się jednak chiński kapitalizm państwowy, podczas gdy wraz z dofinansowaniem i faktyczną nacjonalizacją znacznej części systemu finansowego Stanów Zjednoczonych przestał istnieć wolny i zróżnicowany rynek amerykański. W postkomunistycznej Europie istnieją obecnie różne wersje „demokratycznego kapitalizmu”, natomiast nic podobnego nie dzieje się w Rosji, w której pojawiła się z kolei gospodarka oparta na bogactwach naturalnych, gospodarka rynkowa, lecz nierozerwalnie związana z państwem będącym pod kontrolą grup wywodzących się z byłych radzieckich służb specjalnych. W tym kluczowym przypadku, na przekór ufnym oczekiwaniom zachodniej opinii publicznej, nie nastąpiło przejście do zachodniego stylu rządzenia.
Podobnie w Chinach przyjęciu kapitalizmu nie towarzyszyła żadna zmiana polityczna. Komunistyczna Partia Chin nie jest już wierna żadnej odmianie marksizmu, niezależnie od tego, co udaje, by zachować ciągłość ustrojową. Nie jest to też zniedołężniała gerontokracja stopniowo ustępująca pola bardziej liberalnemu pokoleniu. Dająca odczuć swoją obecność w każdej części społeczeństwa partia nie utraciła woli rządzenia ani też nie wyrzekła się tradycyjnie chińskiego poczucia cywilizacyjnej wyższości. Gospodarczy sukces Chin opierał się na konsekwentnym lekceważeniu zachodnich rad. Kontynuując politykę pragmatycznych zapożyczeń, Chiny będą wciąż rozwijać się na swoich własnych warunkach. Podobnie jak w Rosji, odrzucenie komunizmu idzie tutaj w parze z odrzuceniem modelu zachodniego.
Pomimo tych zmian wciąż silna i wszechobecna jest wiara w ostateczną konwergencję. Jej wyznawcy odwołują się do rozmaitych teorii modernizacji, w większości mających zastąpić marksizm. Od dawna zapewniano nas, że wzrost gospodarczy przyczynia się do powiększania klasy średniej, która domagać się będzie takich samych wolności, jakimi cieszą się społeczeństwa zachodnie. Podobnie jak Marks wierzący w konwergencję, swoje oczekiwania opierają oni na jednym stadium rozwoju nielicznych społeczeństw zachodnich, choć za przystanek końcowy historii uznają wolny rynek, nie zaś komunizm. W gwałtownie zmieniającym się świecie jest to wątła podstawa dla strategii politycznej. W gruncie rzeczy bowiem wiara w konwergencję nie opiera się na dowodach. Stanowi ona dogmat religijny, założenie świeckiej teodycei, które nie może zostać ani empirycznie zweryfikowane, ani sfalsyfikowane.
Wiara w ustrojową konwergencję stanowi odmianę wiary w postęp, gwaranta sensu historii zastępującego w świeckich kulturach zachodu ideę opatrzności. Sednem idei postępu jest przekonanie, że rodzaj kumulatywnego rozwoju, który miał miejsce w nauce, może zostać powtórzony w społeczeństwie. W kwestiach etycznych i politycznych jednakże nie napotykamy na rozwiązywalne problemy, choćby i bardzo trudne, lecz na nieuleczalne rozterki. W przeciwieństwie do tego, co twierdzą postmoderniści, ludzkie wartości nie są po prostu tworami kulturowymi, niektóre z nich są bowiem osadzone w naturze ludzkiej i z tego powodu dotyczą całego gatunku. W odniesieniu do kwestii dobrego życia nie ma miejsca na postęp, z jakim mamy do czynienia w nauce. Pomimo tego, że następuje przyrost wiedzy, ludzie pozostają tacy sami.
Rozwój naukowy nie czyni nas bardziej cywilizowanymi. Cywilizacja oznacza przede wszystkim ograniczenie przemocy, a wiek dwudziesty był być może najbardziej krwawym okresem historii. Zginęło wówczas prawdopodobnie więcej ludzi niż kiedykolwiek wcześniej. Mimo to irracjonalna wiara w cywilizującą magię przyrostu wiedzy wciąż kształtuje zachodnie myślenie. Postoświeceniowy Zachód, oczarowany Sokratejskim marzeniem o tożsamości rozumu i cnoty, zaprzeczył prawdzie zawartej w biblijnym micie o drzewie poznania dobra i zła.
Zachodnie rządy uważają, że ich zasady polityczne oparte są na rozumie, ale ich własne zachowania zadają kłam temu wyobrażeniu. W ciągu ostatnich dwudziestu lat strategie zachodnich rządów dotyczące istotnych obszarów działania oparte były na wierze. Wielokrotnie ponawiano próby realizacji drogich i niebezpiecznych przedsięwzięć, podczas gdy wystarczyłby niewielki namysł, aby zdać sobie sprawę, że ich cele są niewykonalne.
Przykładem jest zmiana ustroju w Iraku. Powtarzano nam do znudzenia, że słabość polityki sojuszniczej polegała na niedostatecznym przemyśleniu strategii dotyczącej tego, co miało nastąpić po inwazji. Prawda jest jednak taka, że gdyby wystarczająco przemyślano kwestię sytuacji po inwazji, nigdy by do niej nie doszło. Gertrude Bell, urzędniczka służby cywilnej, która bardziej niż ktokolwiek inny przyczyniła się do powstania państwa irackiego w 1921 roku, zauważyła wówczas, że demokratyczny Irak byłby państwem, w którym władza spoczywałaby w rękach duchownych szyitów. Ponad osiemdziesiąt lat później, gdy wykluwały się plany inwazji, jej opinia była wciąż aktualna. Obalenie Saddama oznaczało zniszczenie jego w przeważającej stopniu świeckiego reżimu i wzmocnienie sił islamistycznych. Rezultatem mogła być jedynie mieszanina słabej demokracji z teokracją i anarchią oraz rozłam w państwie.
Wiedza ta nie wynika z analizy post factum. W latach poprzedzających inwazję przeciwnicy wojny (do których sam należałem) stale powtarzali przestrogę Bell. Nie byłem zaskoczony tym, że ostrzeżenia te nie osiągnęły żadnego skutku. Nie chodziło jedynie o to, że podjęto już wówczas decyzję o inwazji. Rzecz polegała na tym, że decyzja ta była wyrazem obrazu świata opartego na wierze. Nie chodzi mi przy tym o fundamentalistycznie chrześcijański światopogląd, który mógł mieć wpływ na przekonania George’a W. Busha. Chodzi mi o wiarę neokonserwatystów, którzy postrzegali zmianę ustroju w Iraku jako element „globalnej rewolucji demokratycznej”, której celem było wprowadzenia tworów przypominających rząd amerykański w znacznej części świata.
Niektórzy ze zwolenników tego sposobu myślenia byli byłymi wyznawcami Trockiego, którzy w amerykańskiej polityce przeszli z pozycji radykalnie lewicowych na pozycje centrowe i prawicowe, zachowując przy tym charakterystyczną dla leninistów chiliastyczną pewność dotyczącą przyszłości. W tej radykalnej wersji świeckiej wiary zachowało się złudzenie, że rewolucja bolszewicka stanowiła dobroczynny krok naprzód, wypaczony dopiero później przez Stalina. Ta sama świecka wiara, przeobrażając się w rodzaj wojującego progresywizmu, stanowiła pożywkę dla złudzeń o globalnej demokracji. Historia uczy nas, że tyranię zastępuje zazwyczaj anarchia, po której przychodzi kolejny rodzaj tyranii. Lecz dla neokonserwatystów fakty te nie miały znaczenia. Jeśli w ogóle interesowała ich przeszłość, to jedynie jako preludium do świetlistej przyszłości.
Nie należało się spodziewać, że wizjonerów tych zniechęcą przewidywalne konsekwencje ich działań. Tego rodzaju rozważania mogły jedynie przeszkadzać rozbitkom z byłych reżimów, przynależącym do, jak to pogardliwie określił anonimowy pracownik Białego Domu, „społeczności wierzących w rzeczywistość”. Nie mając wiele wspólnego z jakimkolwiek konserwatyzmem, neokonserwatyści byli najbardziej skrajnymi utopistami. Nie byli przy tym jedynymi, którzy opierali narodową strategię na wizjach millenarystycznych. Ich śladem poszło wielu amerykańskich liberałów. Pojęcie utopizmu odnosi się do każdego projektu, o którego celach wiadomo z góry, że są niewykonalne. Pod kategorię tę podpada wprowadzanie świeckiej demokracji w Iraku, podobnie jak eksportowanie gospodarki rynkowej opartej na modelu zachodnim do postkomunistycznej Rosji.
Utopijna jakość zachodniego myślenia o Iraku i postkomunistycznej Rosji kontrastuje z realizmem ruchów antykomunistycznych w Europie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Antykomunizm był ruchem wspieranym przez ludzi o wielu światopoglądach – liberałów i konserwatystów, socjaldemokratów i zwolenników wolnego rynku, osób religijnych i sceptyków. Ci spośród nas, którzy uczestniczyli w ruchu, wierzyli, że system radziecki, któremu brakowało wewnętrznej legitymizacji, nie przetrwa. Większość jednakże nie przewidziała, że upadek Sowietów doprowadzi do zapanowania zwycięskich nastrojów, a myślenie realistyczne stanie się obiektem szyderstwa.
Tego rodzaju utopijne fantazje związane ze zmianą rządów w Iraku zostały rozwiane przez nadchodzące wydarzenia. Obecnie panuje nastrój otrzeźwiający. Pomimo tego nie zniknęła niezdolność do odróżnienia możliwego od niemożliwego, będąca cechą utopijnego umysłu. Zachodnia strategia wciąż jest oparta na wierze, nawet jeśli jest już mniej wojownicza.
Rozważmy przypadek Afganistanu. Zniszczenie baz terrorystów w rezultacie jedenastego września było zasadne i, patrząc z tego punktu widzenia, misja się powiodła. Al-Kaida nie działa już w Afganistanie (przeniosła się do Pakistanu i innych krajów). Zapobieżenie jej powrotowi stanowi także zasadny cel, który można osiągnąć utrzymując opcję niszczenia wszystkich nowych baz. Wymaga to istnienia jedynie jakiejś formy rządów w danym, nie będącym otwarcie wrogim wobec zachodnich interesów, kraju, lecz niekoniecznie zniszczenia nowoczesnego państwa w rodzaju tych, które wprowadzić próbował zachód. W przeciwieństwie do Iraku, który pod rządami Saddama był nowoczesną despotią, Afganistan nigdy nie był nowoczesny. Przez długi okres czasu istniały tutaj różne typy rządów monarchicznych i cesarskich, podczas gdy władza pozostawała rozproszona pomiędzy poszczególnymi klanami i plemionami. Nawet Sowieci, którzy dążyli do zbudowania nowoczesnego państwa znacznie bezwzględniej niż dzisiejsze siły zachodnie, nie byli w stanie tego zrobić.
Podczas gorączkowych prób przeniesienia wersji zachodnich instytucji do innych krajów zapomniano o tym, że nawet na Zachodzie ich zabezpieczenie wymagałoby długotrwałego wysiłku. Stany Zjednoczone stały się państwem nowoczesnym po wyniszczającej wojnie domowej, Francja po Napoleonie, a Niemcy po dwóch europejskich wojnach domowych. Państwa narodowe w Europie wschodniej uformowały się w wielu przypadkach dopiero po latach konfliktów wewnętrznych i czystek etnicznych. Chociaż istnieją kontrprzykłady – jak na przykład pokojowe rozstanie Czechów i Słowaków – nowoczesne państwa powstawały zazwyczaj w rezultacie wielu walk i przemocy, zwykle ciągnących się przez dekady i pokolenia.
Biorąc pod uwagę ten fakt, jak ktokolwiek może oczekiwać, że budowa nowoczesnego państwa w Afganistanie zajmie kilka lat, a jeśli brać na poważnie wypowiedzi Obamy – kilka miesięcy? Pomysł ten jest równie absurdalny jak wykreowana dzięki niemu rzeczywistość: pseudo-państwo kierowane przez zmieniające się koalicje plemiennych elit, służące wytworzeniu dla nich jak największego zysku oraz zarządzane niczym mafia. Widać wyraźnie, że tego rodzaju rządy nie będą oddane większości populacji. Zachodni komentatorzy drętwo powtarzają, że afgańskie siły bezpieczeństwa i siły zbrojne stają się coraz lepsze w miarę treningu. Nie ma wątpliwości, że umiejętności tych sił mogą się poprawić. Nie mówi to jednak nic na temat ich lojalności, która w kraju, który wciąż jest praktycznie bezpaństwowy, może być jedynie towarem rynkowym.
Nie ulega wątpliwości, że dowodzona przez Amerykanów misja afgańska poniosła strategiczną klęskę. Głębsza prawda jest taka, że po początkowych bombardowaniach zabrakło wyznaczenia jakichkolwiek możliwych do osiągnięcia celów. Nigdy nie było szansy na budowę nowoczesnego państwa w tym kraju. Nawet jeśli udałoby się zbudować państwo w zadowalającym okresie czasu, nie ma powodu by sądzić, że byłoby ono nastawione życzliwie wobec zachodnich interesów czy wartości.
Wedle obowiązującego złudzenia nowoczesne państwa ewoluują w kierunku czegoś w rodzaju liberalnej demokracji, a jeśli tego nie robią, oznacza to, iż coś im to uniemożliwia. Jednak nazistowskie Niemcy były państwem nowoczesnym, a nie mamy powodów sądzić, że miały się rozwinąć w kierunku tworu lepszego. Mogły jedynie ulec zniszczeniu. Podobnie Związek Radziecki był nowoczesnym państwem, a osoby kształtujące zachodnią opinię publiczną dzieliły wiarę Gorbaczowa, że może on zostać zreformowany. W istocie mógł on tylko upaść – rezultat, który przyspieszyła klęska w Afganistanie.
Jak na ironię, Afganistan rządzony był w sposób najbardziej nowoczesny w okresie reżimu talibów. Nie wynikało to z lokalnych tradycji, lecz było skutkiem zaangażowania wywiadu pakistańskiego i saudyjskich pieniędzy. Pod wieloma względami reżim ten miał więcej wspólnego z reżimem Pol Pota niż z jakimkolwiek tradycyjnym modelem rządów islamskich. Oczywiście, pomijając okres okupacji radzieckiej, reżim ten był bardziej represyjny niż cokolwiek, czego kraj ten doświadczył w przeszłości. A mimo tego Talibom, którzy występowali w roli obrońców pełnego wad Hobbesowskiego pokoju, udało się uzyskać ogólne poparcie – fakt, który należy wziąć pod uwagę, jeśli chcemy poważnie myśleć o zachodniej strategii politycznej po wycofaniu się większości zachodnich sił sprzymierzonych. Najgorsze byłoby powstanie w Afganistanie przestrzeni anarchicznej, w której Indie, Pakistan, Rosja, Chiny i Iran rozgrywałyby swoje geopolityczne cele. Jednak w razie nieobecności wiarygodnego rządu – w przewidywalnych okolicznościach i włączając w to rząd Talibów – jest to najbardziej prawdopodobny scenariusz.
Reżim Talibów zlekceważył podstawowe wartości cywilizacyjne. Kamieniowanie kobiet i gejów to barbarzyństwo w czystej postaci. Fakt ten nie zapobiegł współpracy zachodnich rządów z reżimem w latach dziewięćdziesiątych, podobnie też nie może jej zapobiec dzisiaj. Jak zauważyli niektórzy brytyjscy obserwatorzy wojskowi, ustanowienie efektywnego, nowoczesnego państwa wymagałoby co najmniej czterdziestoletniej okupacji. Oznaczałoby to powrót do staromodnego imperializmu, który niezależnie od kwestii moralnych nie jest możliwy, gdyż nie istnieją już imperialiści. Żaden kraj zachodni nie ma chęci ani funduszy na imperialistyczną misję.
Nierealistyczne myślenie cały czas kształtuje polityczne decyzje, włączając w to Unię Europejską. Unia powstała jako eksperyment związany z powojenną odbudową i przez kilka dekad odnosiła wyjątkowe sukcesy. Wprowadzenie euro zapoczątkowało unię walutową, która mogłaby trwać długo, gdyby była ograniczona do kilku podobnych gospodarek. Rzeczywisty rozwój euro pozostawił po sobie utopijny relikt, którego rozpad może być tylko kwestią czasu.
W swojej obecnej formie euro jest przedsięwzięciem utopijnym w dosłownym sensie. O niezdolności euro do utrzymania się na rynku było wiadomo zanim zostało wprowadzone. Unia monetarna pozbawiona wspólnych mechanizmów fiskalnych zawsze była nie do utrzymania. Byli tacy, którzy wierzyli, że dysproporcje pomiędzy gospodarkami członków Unii doprowadzą do kryzysu, z którego wyłoni się wspólny mechanizm fiskalny. Kryzys nastąpił, udało się zapobiec katastrofie, lecz nie ma szans na stabilizację struktur europejskich. Narzucony Grecji pakiet oszczędnościowy jest nie tylko gospodarczo bezskuteczny, gdyż zmniejszanie siły nabywczej zwiększa jedynie ciężar długu, lecz także politycznie niewykonalny. Żadna demokracja nie zaakceptuje gwałtownego obniżenia poziomu życia w zamian za mglistą obietnicę wzrostu w hipotetycznej przyszłości, szczególnie, gdy pakiet oszczędnościowy jest narzucony z zewnątrz. Niezależnie od tego, co powiedzą europejscy urzędnicy, Grecji nie uda się uregulować należności. To, co się wydarzy, zostanie opisane jako restrukturyzacja, lecz dla rynków sytuacja ta będzie wystarczająco jasna.
Rozpad strefy euro stanowi zaledwie jeden aspekt większego wstrząsu, który rozpoczął się, gdy nieomal nie upadł amerykański system finansowy. Choć symptomy imperialnego przeliczenia się z własnymi siłami były ewidentne od dziesięcioleci, zmiana pozycji Stanów Zjednoczonych w świecie nastąpiła nagle. Krępującym wspomnieniem jest dziś głoszony jeszcze zaledwie kilka lat temu Konsensus waszyngtoński. Jakiekolwiek amerykańskie roszczenie do przywództwa jest dziś uznawane przez większość świata za zabawne. Egzemplifikacją tego nastawienia są chińscy studenci, którzy na zapewnienie Timothy’ego Geithnera, odwiedzającego Pekin w czerwcu 2009 roku, że chińskie inwestycje w Stanach Zjednoczonych są bezpieczne, nie odpowiedzieli złością, lecz śmiechem.
Skutkiem ubocznym upadku Ameryki jest utrata znaczenia dawnego antyamerykanizmu. Żyjemy już w świecie post-amerykańskim, lecz nie jest to świat wielobiegunowy, lecz świat pozbawiony biegunów, świat kilku potęg, z których żadna nie posiada autorytetu, który utraciło USA. Krytycy hegemonii amerykańskiej mogą jeszcze żałować jej zmierzchu, ponieważ żadne państwo nie jest w stanie zapewnić stabilizacji na poziomie globalnym w takim stopniu, jak czyniło to USA podczas zimnej wojny. Zmiana wynika po części z globalizacji, której logika polega na rozmieszczaniu władzy i zasobów z dala od kraju. Ameryka zawdzięcza sobie samej przyspieszone tempo upadku, które jest konsekwencją nieposkromionej pychy ery Busha.
Ameryka musi jeszcze sama dostrzec swój upadek. Świadczy to częściowo o wierze w postęp, która nie jest nigdzie głębsza niż w Stanach Zjednoczonych, w których poddawana w wątpliwość jest sama idea upadku. Zaprzecza się czemuś, z czego tak wyraźnie zdawali sobie sprawę historycy rzymscy oraz Gibbon i Mommsen, a mianowicie z faktu, iż cywilizacje powstają i upadają. W Ameryce każdy znak upadku widziany jest jako bodziec do postępu. Uznaje się tam, że gdy go rozpoznamy, proces upadku może zawsze zostać odwrócony.
Obama jest pod tym względem postacią symptomatyczną. Fakt, że przejmuje rządy, mając nieokreślony program naprawczy i zostaje skonfrontowany z problemami, które są nierozwiązywalne, przypomina sytuację Gorbaczowa. Rzecz jasna różnice pomiędzy nimi są ogromne. Władza Obamy posiada demokratyczną legitymizację, której Gorbaczow nigdy nie miał, a Ameryka nie upadnie w ten sposób, w jaki upadł Związek Radziecki. Amerykański dług publiczny odbije się jeszcze efektem domina na potencjale militarnym Stanów Zjednoczonych. Cokolwiek się stanie, USA pozostaną jedną z największych potęg świata, ale pozycja Ameryki w systemie globalnym uległa już nieodwracalnej zmianie. Tymczasowym skutkiem wysokiego poziomu bezrobocia, spadających dochodów, likwidacji oszczędności emerytalnych i utrzymującej się tendencji zniżkowej zmierzającej w kierunku kryzysu, może być bezsilność Obamy wobec zdominowanego przez republikanów Kongresu. Spowoduje to impas zamykający perspektywę sensownego poradzenia sobie z deficytem. Nieznane pozostają skutki tych wydarzeń w średniej perspektywie czasowej, lecz pojawienie się natywizmu spod znaku Tea Party jest znakiem ostrzegawczym przed pomieszaniem zmysłów, które może nastąpić w wyniku kolejnego kryzysu. Prezydentura Palin zdawać się dziś może koszmarem, lecz coś równie podobnego jest jak najbardziej możliwe.
Amerykański kapitalizm został znacząco osłabiony, a jedyną rzeczą, która oddala widmo większego kryzysu, jest utrzymujący się proces wykupywania federalnych papierów wartościowych przez Chiny. Widać przy tym wyraźnie obawy chińskich przywódców, że Stany Zjednoczone dążyć będą do obniżenia ciężaru swego zadłużenia poprzez dewaluację dolara. Lecz co mogą zrobić Chiny? Ekonomiści są pewni, że wspólne korzyści płynące ze współpracy zapewniają trwanie tego związku. Jego ustanie wyrządziłoby szkody w chińskim portfelu inwestycyjnym, doprowadzając do protekcjonistycznej reakcji przeciwko chińskim towarom. Według ekonomistów, jeśli stosunki chińsko-amerykańskie ulegną zmianie, zmiana ta polegać będzie na stopniowym dostosowywaniu się do nowej sytuacji. Zbytnie poleganie na korzyści własnej w stosunkach międzynarodowych jest jednak niemądre, a historia ostatnich lat wcale nie potwierdza, iż wielkie zmiany z konieczności zachodzić muszą stopniowo. Bliższe normie są zmiany nagłe, takie jak detronizacja Szacha, upadek Związku Radzieckiego czy implozja finansowa Stanów Zjednoczonych. Analogie z teorią ewolucji są zazwyczaj mylące, lepiej opisywać historię najnowszą w kategoriach przerywanej równowagi niż stopniowej ewolucji. Świat może zmienić się znów równie szybko jak popyt na dolara.
Nie jesteśmy w stanie przewidzieć biegu wydarzeń. Nastąpić może implozja tworząca post-maoistyczną mieszankę komunistycznego despotyzmu z nieokiełznanym kapitalizmem, która mogłaby prowadzić do szybszego wzrostu gospodarczego niż ten będący udziałem liberalnych społeczeństw. Rosyjska gospodarka oparta o zasoby naturalne może załamać się pod wpływem korupcji i kryzysu demograficznego. Albo też, ze względu na wyczerpywanie się światowych złóż ropy, rosyjskie zasoby naturalnego gazu pomogą jej umocnić na nowo swoją pozycję geopolityczną przez nadchodzące dziesięciolecia. Postępować może rozkład Unii Europejskiej wraz z towarzyszącą mu destabilizacją gospodarczą uwalniającą nacjonalizm etniczny, ksenofobię i jad antysemityzmu. Z sytuacji obecnego rozgoryczenia Unia może wyjść obronną ręką jako silniejsza (choć być może mniejsza) instytucja. Po prostu tego nie wiemy. Możemy jednak być pewni, że świat będzie pełen państw, które nie będą dysponowały przekazaną im opowieścią o postępie, pełen dynamicznie rozwijających się tyranii i upadających imperiów, gospodarek opartych na wiedzy w stanie stagnacji i kulejących państw dobrobytu, nowych mocarstw, jak i wielu nieznanych dotąd hybryd.
Przyszłe konflikty nie będą rozgrywały się wyłącznie ani nawet przede wszystkim pomiędzy zachodem a resztą świata. Nieprzemyślane mówienie o zderzeniu cywilizacji przesłoniło zmieniające się układy zagrożeń. W przeciwieństwie do jakiekolwiek państwa islamistycznego można opisać Koreę Północną dokładnie jako państwo totalitarne (każdy, kto w to wątpi, powinien zadać sobie pytanie o to, dlaczego nie było żadnych demonstracji ulicznych w Phenianie). Ze swoim potencjałem nuklearnym i nieprzewidywalnym przywództwem Korea Północna stanowi zagrożenie większe niż jakiekolwiek państwo islamistyczne. Gdyby Pakistan uległ destabilizacji, bądź gdyby Iranowi udało się zdobyć broń atomową, sytuacja uległaby zmianie. Ataki z jedenastego września były dziełem globalnych sieci islamistycznych, sięgających między innymi Jemenu, Somalii, Hiszpanii, Iraku, Libanu, Czeczenii, Bali i Wielkiej Brytanii, nie licząc innych państw. Islamistyczny terroryzm stanowi poważne i wciąż utrzymujące się zagrożenie. Mimo to zbieranina wojujących sekt nie przekształci globalnej sceny politycznej, niezależnie od tego, ile szkód jest w stanie wyrządzić krajom zachodnim i muzułmańskim.
Wzrost znaczenia Chin, Indii, Ameryki Łacińskiej i innych krajów, stanowi prawdziwie historyczną zmianę. Pod wieloma względami świat powraca do stanu autentycznej normalności, do stanu sprzed kilku stuleci, w którym władza i siła gospodarcza były równie silne na wschodzie jak na zachodzie. Zmiany te wciąż niosą ze sobą ryzyko.
Najtrudniejsze konflikty dwudziestego pierwszego wieku będą przypuszczalnie polegały znacznie bardziej na geopolitycznej rywalizacji niż na jakimś zderzeniu cywilizacji. W dużym stopniu spowodowana przez człowieka zmiana klimatu jest czymś rzeczywistym i najwyraźniej przyspieszającym. W obliczu rosnących niedostatków energii, pożywienia i wody, rywalizacja o geopolityczne wpływy z wcześniejszych epok historii uzyskuje nową powagę oraz nowych bohaterów. W czasach Wielkiej Gry, uczestnikami rywalizacji były Brytania, Rosja, Japonia i Niemcy. Dzisiaj są to Indie, Chiny, Rosja i Ameryka, podczas gdy Europa pozostaje bierna, a Japonia na pozór spokojna. Najniebezpieczniejszymi konfliktami mogą okazać się wojny o zasoby pomiędzy wyłaniającymi się wielkimi mocarstwami.
Ludzka reakcja na zmianę klimatu sama przyczyni się do nasilenia konfliktów międzynarodowych. Gdy programy zmierzające do ograniczenia emisji węgla okażą się nieskuteczne – co jest nieuniknioną konsekwencją procesu industrializacji na całym świecie – podjęte zostaną próby zminimalizowania skutków zmiany klimatu przez geoinżynierię (próby opanowania klimatu są już na szeroką skalę podejmowane w Chinach). Globalne ocieplenie jest problemem planetarnym, a inżynieria klimatyczna wpływa na cały świat. Nie wydaje się tymczasem, by nastąpić miała koordynacja geoinżynierii na poziomie globalnym. Ze względu na rozbieżne cele wielkie mocarstwa będą raczej skłonne niezależnie realizować swoje własne przedsięwzięcia. Perspektywa konfliktu jest więc oczywista i nie powinno nikogo zdziwić, gdyby okazało się, że w kilku krajach już rozpoczęły się prace mające na celu militarne wykorzystanie technologii służących zmianie klimatu.
W obliczu wyzwań dwudziestego pierwszego wieku przydać się może nieco realizmu. Nie możemy liczyć na efektywne działania dopóki nie będziemy mieli jakiegoś pojęcia o tym, w jaki sposób świat się właściwie rozwija. Jednak zachodnim myśleniem w okresie po zimnej wojnie nie kierowała potrzeba zrozumienia. Zamiast tego zaspokajało ono zwycięskie nastroje, a ostatnio potrzebę pokrzepienia.
Wraz z upadkiem monoteizmu na Zachodzie świeckie kultury znalazły schronienie w micie postępu. Można oczekiwać tego, że zachodnie rządy wciąż będą podejmować daremne przedsięwzięcia takie jak wojna w Iraku czy obecna misja w Afganistanie. Podobnie nie powinno nas zaskoczyć pojawienie się w Europie kawiarnianego neo-bolszewizmu, który utrzymuje, że można stworzyć nowy świat poprzez terror, lekceważąc jednocześnie fakt, iż skutkiem każdego tego typu przedsięwzięcia była jak dotąd makabryczna farsa. Współczesne zachodnie myślenie jest mieszaniną niewzruszonej nadziei i ukrytej rozpaczy. Jak napisał największy myśliciel oświeceniowy dwudziestego stulecia, jedyna logika, która istnieje, polega na tym, że sprzeczności są zabronione.
Spostrzeżenie Freuda zaleca ostrożność wobec perspektyw na bardziej realistyczny sposób myślenia. Zachodnie społeczeństwa nie są punktem docelowym rozwoju historycznego, co nie oznacza, że nie warto stanowczo bronić liberalnej cywilizacji. Obrona ta nie wymaga jednak świeckiej wiary w postęp, lecz trzeźwości i realizmu. Członkowie tradycyjnych wspólnot religijnych pokazali, że są w stanie stanowczo przeciwstawić się nowoczesnemu barbarzyństwu. Świadczy o tym historia Solidarności. W walce w nazizmem i komunizmem stanowczo umieli działać także sceptycy. Niebezpieczeństwo nihilizmu nie jest skutkiem czujnego zwątpienia, lecz upadku namiastki religii.
Wiara w postęp staje się dziś raczej wyrazem strachu niż autentycznego przekonania. Pozostaje ona jednakże panującą wiarą zachodnich społeczeństw, bez której zginą. Zachód może chcieć zachować te złudzenia, podtrzymując swój odwrót.
Przełożył Marcin Moskalewicz.
Niniejszy esej jest wynikiem prac intelektualistów zaproszonych na międzynarodową konferencję „Solidarność i kryzys zaufania”, która zorganizowana została przez Europejskie Centrum Solidarności we współpracy z Katedrą im. Erazma z Rotterdamu Uniwersytetu Warszawskiego 12 października 2010 r. z okazji 30. rocznicy narodzin Solidarności. Zbiór artykułów będących wynikiem tego projektu badawczego zostanie opublikowany wkrótce przez Europejskie Centrum Solidarności w ramach serii „Idea solidarności”.