Komorowski, Rostowski, Orłowski – czyli: magnat, antydemokrata i fantasta

Te trzy popularne w Polsce nazwiska tym razem odnoszą się do urzędującego prezydenta, ministra finansów i ambasadora Polski w Paryżu, którzy mieli ostatnio okazję występować publicznie w trzech różnych obszarach językowych. 8 września prezydent dał […]


Te trzy popularne w Polsce nazwiska tym razem odnoszą się do urzędującego prezydenta, ministra finansów i ambasadora Polski w Paryżu, którzy mieli ostatnio okazję występować publicznie w trzech różnych obszarach językowych.

8 września prezydent dał obszerny wywiad w polskim radiu TOK FM, skupiając się przede wszystkim na „napiętych ostatnio stosunkach polsko-litewskich”. Oświadczył, że to nie Polska „potrzebuje Litwy”, ale Litwa potrzebuje Polski. Polska zajmuje się (niespodzianka!) ochroną litewskich granic i kontrolą przepływu ludności, poza tym „polskie samoloty chronią litewskie niebo” (przed deszczem?). Tymczasem on, hrabia wszak Komorowski, ma „nie tylko sentyment, ale i wiedzę” o Litwie, gdyż jego rodzina mieszkała tam przez trzysta lat. Rozumie więc, że „litewska koza nie przyjdzie do woza”, bo Litwini już tacy są uparci, że zamiast ładnie – „pakietowo” – negocjować, będą zdejmować polskie napisy i uczyć polskiego w szkołach jak języka obcego, po litewsku.

Zapomniał może dodać, że jeżeli Polska miała kiedykolwiek kolonie, to właśnie Litwa była jedną z nich, więc złośliwego usuwania polskich nazw ulic nie da się wyjaśnić wyłącznie brakiem litewskiego odpowiednika stowarzyszenia Pogranicze, dbającego o integrację ludności w pasie przygranicznym. Sytuacji nie poprawia przedstawianie procesu włączania naszych wschodnich sąsiadów do organizacji ponadnarodowych: „bo była droga do UE, droga do NATO” – w kategoriach protekcji na zachodnich salonach, którą w każdej chwili można cofnąć.

Dzień później minister Vincent-Rostowski wyraził przekonanie, że euro nie przetrwa kryzysu we Włoszech. Przekonywał, że państwa Europy muszą solidarnie i dla bezpieczeństwa dokonać głębokich reform (tj. wprowadzić europejski zarząd gospodarczy i podzielić się nadwyżkami budżetowymi) – oraz rozszerzyć strefę euro… W poniedziałek polska prezydencja zorganizowała w Brukseli kontrszczyt ekonomiczny państw, które weszły w skład UE od 2004 r., ale nie do strefy euro, na którym nic nie ustalono, ale przynajmniej dano do zrozumienia, że tylko Polska i reszta satelitów może wzmocnić europejską walutę. Czym? Nie wiem, może bezwzględnością, z jaką dusi się tu przejawy życia obywatelskiego? „Stale nie nadążamy i jeśli nie podoba się państwu słowo «solidarność», to w takim razie na froncie bezpieczeństwa, w sensie ochrony systemu europejskiego. Powodem, dla którego mamy takie trudności, jest fakt, że wszyscy jesteśmy demokracjami i każdy z nas ma elektorat. To znaczy, że na barkach polityków spoczywa konieczność tłumaczenia się z trudnych decyzji” – powiedział minister.

Ambasador Tomasz Orłowski zrobił z kolei zupełnie coś innego i w swoim przemówieniu spełnił – zaskakująco – wszystkie pokładane w Polsce oczekiwania. Oznajmił, że Europa jest w tym trudnym czasie opoką i że Polska to docenia, a nawet zamierza wspierać. Trochę może wbrew ministrowi Rostowskiemu zadeklarował, że kryzys nie usprawiedliwia ani dążeń separatystycznych, ani reformowania Unii w stronę większych ograniczeń: „To, że Unia Europejska przechodzi obecnie okres problemów, nie może nas zmusić do ustąpienia przed «eurosceptycznym syrenim śpiewem», ani do wycofania się z dotychczasowych osiągnięć. Podobnie przekonanie, że kryzys pozwoli Unii się rozwijać, przynależy do redukcyjnej szkoły myślenia, która integrację europejską sprowadza do przymusu i ograniczeń i która jest nie do przyjęcia, kiedy chodzi o przyszłość”. Leitmotywem przemówienia Orłowskiego była konieczność otwarcia na sąsiadów; ambasador dodał, że Polska ma duże doświadczenie demokratyczne i że jeśli chodzi o kraje przechodzące transformację ustrojową, może im nie tylko służyć pomocą, ale wręcz „promieniować” na nie dobrym przykładem demokratyzacji.

I tu pojawia się pytanie: czy ambasador działał w porozumieniu z ministrem i prezydentem? Jeśli nie, to dlaczego? Jeśli tak – to czy ktoś sprawdził wynik tych działań? Czy na trzy tygodnie przed wyborami politycy, z których przynajmniej jeden pozostanie po wyborach na stanowisku, uznają, że mogą z jednej strony mówić wszystko, co wyborcza ślina na język przyniesie, a z drugiej – zadeklarować dowolną rzecz ustami dyplomaty, nie licząc się, że ktoś w końcu powie „sprawdzam”?

Partia rządząca ma wiele do stracenia, zarówno współpracując, jak i nie współpracując z Unią Europejską. Pierwszy wariant gwarantuje krytykę ze względu na serwilizm i, z drugiej strony, dość szybką demaskację (właściwie ta próbka już wystarcza) kompetencji osób u władzy; drugi – koniec marzeń o wizerunku nowoczesnej siły politycznej, walczącej o wyższy poziom życia Polaków, którzy jak na złość upierają się wyjeżdżać na Zachód i znajdować w tym upodobanie. Chyba w ten sposób można tłumaczyć schizofrenię ministra Rostowskiego, który z jednej strony prezentuje tradycyjny dla polskich neoliberałów walutowy eurosceptycyzm (euro nie przetrwa kryzysu we Włoszech), a z drugiej pragnie za wszelką cenę należeć do euro-klubu – a dla Polski ta cena może być naprawdę wysoka, jeśli faktycznie miałaby ona współuczestniczyć w ratowaniu waluty.

Po wypowiedziach prezydenta powołującego się na swój kolonialny (excusez le mot) rodowód nasuwa się z kolei wątpliwość, czy Polska jest krajem demokratycznym, czy może raczej ciągle elekcyjnym? Owszem, prezydent wydaje się wybrany demokratycznie, ale czy jest na siłach demokratycznie współpracować z sąsiadami? I wreszcie – po latach marazmu i ślepego posłuszeństwa przebłysk inicjatywy w korpusie dyplomatycznym jest naprawdę ożywczy – tylko dlaczego od razu uprawiać dyplomację fantastyczną? W dodatku samemu sobie rzucając kłody pod nogi, gdyż Instytut Mickiewicza postanowił finansować drobiazgową relację z wydarzeń związanych z polską prezydencją?

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

2 komentarze “Komorowski, Rostowski, Orłowski – czyli: magnat, antydemokrata i fantasta”

  1. Well, kolonializm – zgoda. Ale on raczej dotyczył Ukrainy, bo tam było mocniejsze podporządkowanie sobie ludności „miejscowej”, podczas gdy rdzenni Litwini ulegli faktycznej polonizacji (przynajmniej  Ci „dobrze urodzeni” zasilili szeregi szlachty „polskiej”, przecież chłop z Polski centralnej nie miał wcale lepiej, niż jego kolega ze Żmudzi). Przepraszam za nadmiar cudzysłowu.

    Po drugie: jeżeli ambasador mówi, że Europa musi się otworzyć na wschód, to chyba jest to po rządowej linii (Partnerstwo Wschodnie i takie tam).

    Po trzecie: „bezwzględnością, z jaką dusi się tu przejawy życia obywatelskiego”. Szykanują Was? Rekwirują nakład? W II Rzpl. tak robiono. Ja wiem, ustawa o dostępie inf. publ., ale warto by swą obelgę poprzeć jakimś przykładem.

    Dziękuję za tekst, zmusił mnie do skomentowania, a to duży wyczyn. Szczerze i bez złośliwości pozdrawiam Autorkę.

    Odpowiedz
  2. Agataczarnacka

    Dzień dobry, 
    jeśli chodzi o kolonializm na Litwie, moją sugestię oparłam na „Niesamowitej Słowiańszczyźnie” Marii Janion oraz dziełach literackich: „Dolinie Issy” i bardziej współczesnych książkach Renaty Serelyte. Choć tak naprawdę wystarczy przeczytać wywiad, żeby odnaleźć uderzające podobieństwo języka pana Prezydenta do dyskursu kolonialnego jesczze z pierwszej połowy XX w. Tak więc bardziej chodziło mi o kolonializm „antropologiczny” niż „ekonomiczny” – by także posłużyć się cudzysłowem… 

    Po drugie, jeśli ambasador mówi o „otwarciu na Wschód” kilka dni po takim wystąpieniu głowy państwa, to moim zdaniem – publicystki i obserwatorki -warto podkreślić rozdźwięk miedzy jedną postawą a drugą. 

    I po trzecie, pewnie najważniejsze: o problemach z polskim życiem obywatelskim piszę już nie jeden rok. Jestem przekonana, że ustawa o dostępie do informacji publicznej to tylko czubek góry lodowej, że w istocie kultywowany przez kolejne rządy technokratyzm już od dawna rozbraja wszelkie możliwości obywatelskiej ingerencji w poczynania rządu. Obserwacje młodzieży (które prowadzę jako nauczycielka akademicka, aktywistka itd. itp.) utwierdzają mnie również w przekonaniu, że lekcje Wiedzy o Społeczeństwie nie tylko do niczego się nie przydają, ale wręcz utwierdzają młodych w bierności i wrogości do jakichkolwiek postaw roszczeniowych. Na szczęście udział w demonstracjach jest chyba coraz większy, ale wciąż znacznie mniejszy (także w liczbach bezwzględnych!) niż w innych krajach regionu. Moim zdaniem dochodzi tu do obywatelskiej betryzacji. 

    Ja również pozdrawiam i dziękuję za okazję do doprecyzowania stanowiska!

    Agata Czarnacka

    Odpowiedz

Skomentuj

Res Publica Nowa