Komorowski nie daje szans… wyborcom
Po dwóch tygodniach kampanii jest już jasne, że czeka nas plebiscyt, a nie wybory. Nie poznamy ani faktycznych poglądów głównych konkurentów, ani ich wizji prezydentury. Nie są nimi zainteresowane ani media, ani sztaby kandydatów. Widać […]
Na samym początku kampanii sztab Bronisława Komorowskiego zapowiedział, że kandydat PO nie weźmie udziału w debacie przed I turą wyborów. Decyzję tę media przyjęły ze spokojem, nie dostrzegając, że w ten sposób zamiast wyborów będziemy mieli plebiscyt pozbawiony starcia racji i poglądów. Tym samym media przystały na to, że w tej kampanii nie będzie miejsca na dyskusję o rolach, zadaniach, a także sensowności istnienia urzędu prezydenta w polskim systemie politycznym. Znikną tematy, które jeszcze niedawno chętnie goszczono na łamach, jak choćby parytety jako metoda zapewnienia kobietom szerszego udziału w życiu politycznym. Warto byłoby także poznać uargumentowane stanowiska kandydatów w sprawie euro. W kontekście wydarzeń w Grecji i problemów Eurolandu, dyskusja taka powinna nabrać nowego znaczenia.
Tematów, które powinny zaistnieć w kampanii prezydenckiej jest o wiele więcej, a tego, że zostaną przemilczane przez głównych kandydatów, nie usprawiedliwia fakt, że wybory odbywają się w trybie przyśpieszonym. Po pierwsze dlatego, że odbędą się wcześniej raptem o cztery miesiące, po drugie – osoba kandydująca na taki urząd powinna wykazać się wizją sprawowania tego urzędu i wyrazistymi poglądami. No chyba, że pozwolimy mu nie musieć. Najwyraźniej jako obywatele godzimy się, że wolimy wojnę na marketingowe chwyty od walki na – wprawdzie dobrze sprzedane marketingowo, ale jednak – argumenty i projekty polityczne. Wojna lepiej się sprzedaje w mediach i przeciętnemu obywatelowi łatwiej ją obserwować.
Pomijając ich ocenę, trzeba uznać, że wizją i projektem politycznym dysponuje jedynie Jarosław Kaczyński. Dysponuje także osobowością. To właśnie dlatego sztab Komorowskiego boi się starć w bezpośrednich debatach, w których kandydat PO wypadałby blado. Może zniechęcać do siebie niezdecydowanych, a utwierdzać w wyborze wahających się jeszcze potencjalnych wyborców PiS-u.
Decyzja Komorowskiego o niebraniu udziału w debatach przed I turą była prezentem dla sztabu Kaczyńskiego. Dzięki niej Jarosław Kaczyński może zaistnieć w świadomości wyborców dokładnie w taki sposób, jaki zaprojektują sztabowcy. Brak innego aktywnego kandydata PiS-u gwarantuje mu dwie rzeczy: podtrzymanie u elektoratu współczucia po tragedii w Smoleńsku oraz zerowe ryzyko błędu, który polegałby na przypomnieniu światu, jaki Jarosław Kaczyński jest naprawdę. To dużo więcej, niż da się uzyskać w debacie.
PiS, niejako na życzenie Komorowskiego, narzucił zatem scenariusz kampanii. Zwykle odbywa się ona na dwóch płaszczyznach. Jedna to starcia i działania sztabów oraz zaplecza politycznego, a druga – bezpośrednie działania kandydatów. W tej kampanii po stronie PiS-u walczy właśnie zaplecze i to ono od początku do końca kreuje wizerunek kandydata. W przypadku Komorowskiego jest dokładnie odwrotnie – samodzielnie buduje swój wizerunek i nienajlepiej mu to wychodzi.
„Wyborczą malinę”, na wzór antyoskarów, należy przyznać komuś, kto nakłonił Bronisława Komorowskiego do czatu w trakcie wizyty w Moskwie. Było do przewidzenia, że padnie podczas niego pytanie o ocenę prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Oczywiste, że taka ocena, jeśli pada z Rosji, musi zabrzmieć źle i nie przysparza sympatii wśród niezdecydowanych. Nawet jeśli jest słuszna. Także żart (w Rosji!) o Polakach, którzy parę stuleci temu defilowali przez Moskwę w innym charakterze (zdobywców), wielu dał do myślenia: czy osoba z tak „specyficznym” poczuciem humoru może reprezentować państwo?
W tym samym czasie Jarosław Kaczyński wystąpił w internetowym spocie. A może raczej – sztab wyemitował w sieci spot z Jarosławem Kaczyńskim. Ten spot wyborczy, zatytułowany „do Braci Rosjan” pozwolił łatwo uzyskać sympatię niezdecydowanych, czy oddać głos na kandydata PiS-u. Jednocześnie zaplecze polityczne zajmuje się twardym elektoratem: podważanie działań rządu w sprawie smoleńskiej tragedii (list Kuchcińskiego do premiera), sugerowanie, że Komorowski ma jakąś ciemną kartę w życiorysie (czytaj: związki z WSI) itp.
Te działania mają na celu utwierdzanie i mobilizację twardego elektoratu (Ruch 10 kwietnia) oraz przekonanie niezdecydowanych wyborców, kreowanie aury spokoju i łagodności wokół Jarosława Kaczyńskiego.
Atak ze strony Komorowskiego jest praktycznie niemożliwy, ponieważ nie ma adwersarza w osobie aktywnego kontrkandydata. Zostaje jedynie obrona, czyli defensywa, albo szybkie wywołanie Jarosława Kaczyńskiego do bezpośredniego starcia. Tyle, że z góry się zapowiadało, że to „szybkie starcie” nastąpi dopiero przed II turą. I może być za późno.
Podsumowując – nimb żałoby i wyborczego sukcesu, jaki otacza PiS, będzie przyciągał niezdecydowanych. Jednocześnie walczący z cieniem, strzelający gafy Komorowski może zniechęcać nie tylko wahających się, ale też elektorat PO. Katastrofa gotowa. Ludzie deklarujący w sondażach poparcie w dzień wyborów zostaną w domu.
Komorowski każdego dnia powinien sobie przypominać, co stało się z wyborczym zwycięstwem Donalda Tuska w 2005 roku. O tym, jak wyparowało właśnie między pierwszą a drugą turą. Liczenie na to, że powtórzy się francuski scenariusz z czasów Le Pena, może okazać się wielkim błędem. A wiele wskazuje na to, że wiara w taki właśnie scenariusz stanowi 99 procent strategii kandydata PO: „Polacy nie dopuszczą do powrotu IV RP i ze strachu zagłosują na Bronisława Komorowskiego”.
Zagłosują. Niech tylko Komorowski da im szansę. Niech pokaże zagrożenie, niech je nazwie. Niech powie, dlaczego chce być prezydentem. Niech da powód, dla którego warto się zmobilizować podczas wyborów, pomimo sezonu urlopowego. Jak dotąd – nie dał takiego powodu. Jak gdyby nie rozumiał, że dla wielu potencjalnych wyborców z jego obozu na równi ważne jest to, przeciwko czemu, jak i to, za czym głosują.