Kokarda partnerska
Po raz kolejny w dyskusji o związkach partnerskich mowa była o głosowaniu posłów "w zgodzie z własnym sumieniem". A przecież sumienie odnosi się tylko do tego, co dotyczy danej osoby – posłowie zaś podejmują decyzje […]
Po raz kolejny w dyskusji o związkach partnerskich mowa była o głosowaniu posłów „w zgodzie z własnym sumieniem”. A przecież sumienie odnosi się tylko do tego, co dotyczy danej osoby – posłowie zaś podejmują decyzje rzutujące także na innych. Dlatego na sumienie można powoływać się w akcie nieposłuszeństwa obywatelskiego, ale nie wtedy, kiedy rozstrzyga się sprawy publiczne.
Klasyczni liberałowie, tacy jak Constant czy Bastiat, ucieszyliby się zapewne z decyzji Sejmu w sprawie związków partnerskich – wolność nie została przehandlowana za przywileje. Tej właśnie transakcji dotyczy bowiem zamieszanie ostatnich kilku dni. Opowiedzenie się po stronie przywilejów dawnych liberałów zwyczajnie brzydziło, bowiem naruszało ich poczucie sprawiedliwości. Jakakolwiek ingerencja państwa w sprawy prywatne była przez nich niemile widziana, a możliwość zbierania informacji o obywatelach godziła w ich wolność. Jednak sprzeciw klasycznych liberałów przeciwko takim zachowaniom państwa nie wynikał ze strachu przed możliwością niegodnego wykorzystania zgromadzonych danych – była to dla nich kwestia pryncypiów.
Większość dzisiejszych liberałów zupełnie inaczej rozumie wolność. Są bowiem spadkobiercami tej tradycji, którą Herbert Spencer nazwał „nowym toryzmem”, czyli uznania tego, co miało być pośrednim rezultatem wolności – pomyślności, ułatwienia, dobrobytu – za cel bezpośredni możliwy do realizacji dzięki narzędziom, które daje władza. Tak więc dzisiejszych liberałów interesuje bardziej rozdawanie przywilejów niż ich ograniczanie. Nie pada z ich strony choćby postulat zniesienia korzyści, które płyną z zawarcia małżeństwa.
A co tak bardzo odróżnia małżeństwo od innych relacji partnerskich? Nie jest przecież nastawione na korzyści, jak relacja partnerów biznesowych. Wbrew powszechnym odczuciom sensem małżeństwa nie jest ani miłość, ani intymność. Jak zauważył Robert Nisbet, miejscem głębszej intymności duchowej jest przyjaźń, ona bowiem jest jej całą treścią. W tym klasycznym rozumieniu przyjaźń jest więc więzią znacznie silniejszą niż miłość, choć coraz trudniej spotkać ją w tej postaci. Nic więc dziwnego, że młodzi ludzie próbują swoje związki budować na wzór tej klasycznie rozumianej przyjaźni. Jednak w praktyce często są one oparte na miłości rozumianej jako namiętność, a więc uczuciu, które bywa efemeryczne.
Można więc traktować projekty ustaw o związkach partnerskich jako próby instytucjonalizacji uczucia, o czym w zasadzie świadczy postulowana łatwość ich zawiązywania i rozwiązywania – jednym podpisem, jednym ruchem ręki, jak rozwiązuje się kokardę. Jest to zasadnicza różnica w stosunku do małżeństwa, którego unieważnienie wymaga często długotrwałych i uciążliwych procedur. Wracamy do pytania – czym jest małżeństwo? Odpowiedź dla ludzi, na których wciąż oddziałują ideały romantyzmu, z autentycznością i przyznaniem ważnej roli uczuciom, może okazać się przygnębiająca. Małżeństwo to nic innego jak zbiór obowiązków, powinności i gotowości do poświęceń, odnoszący się do szczególnego wymiaru duchowego – innego niż miłość czy intymność duchowa. Jednak dotyczy relacji dwóch osób, nie zaś np. państwa, dlatego miłość czy intymność duchowa mogą umacniać taki związek, ale nie są jego treścią. Oczywiście nie może to uzasadniać niedopuszczalnej dawki hipokryzji, z czym mieliśmy do czynienia w dawniejszych czasach, a i dzisiaj znaleźlibyśmy tego przykłady.
To, że państwo zajmuje się kwestią małżeństwa, świadczy tylko o tym, w jak fatalnym jest ono stanie. Kiedy słyszę osoby, które w obronie rodziny powołują się na konstytucję, uderza mnie, jak nisko upadliśmy. Czy brak im mocniejszych argumentów, czy traktują tę sprawę czysto technicznie, tak jakby nie odnosiła się do sfery aksjologicznej, a była jedynie kolejnym elementem procedury? W interesie ogółu leży troska o siłę argumentacji wszystkich stron sporu, które reprezentują przecież większe grupy społeczeństwa. To obliguje. Rezygnacja z dbałości o jakość argumentu zaprowadzi nas w niebezpieczne rejony, gdzie o najważniejszych kwestiach decydować będziemy na podstawie czyjegoś widzimisię, nie zaś rozważnych dyskusji.
Te niebezpieczne rejony majaczą już na horyzoncie, choć na pierwszy rzut oka wszystko prezentuje się przyzwoicie. Po raz kolejny w dyskusji o związkach partnerskich mowa była o głosowaniu posłów „w zgodzie z własnym sumieniem”. A przecież sumienie odnosi się tylko tego, co dotyczy danej osoby – posłowie zaś podejmują decyzje rzutujące także na innych. Dlatego na sumienie można powoływać się w akcie nieposłuszeństwa obywatelskiego, ale nie wtedy, kiedy rozstrzyga się sprawy publiczne. Można powoływać się na argumenty z różnych porządków – odwołujące się do tradycji, nowoczesności, przekonań, racjonalności, wolności, ułatwień czy moralności, można z różnych powodów głosować za takim albo innym rozwiązaniem, ale poseł powołać się na sumienie może tylko w jednym przypadku: zrzeczenia się mandatu. Oburzające byłoby, gdyby czyjeś sumienie dopuszczające lub nie jakieś zachowanie decydowało o jego zalegalizowaniu.
Powszechne rozgoryczenie tą dyskusją ma silne podstawy. W czasach, kiedy Sejm przyjmuje przeróżne ustawy, a zapisy prawa dotyczą czasem całkiem absurdalnych kwestii, posłowie nie przejawiają nawet chęci dyskusji o sprawie, która byłaby kolejną cegiełką do budowy racjonalnego świata –niezrozumiałego dla mnie, ale dość powszechnego ideału. O tempora, o mores!