KERSTEN: Rok 1968, motyw żydowski

Posługując się insynuacjami, odwołując się do zadawnionych resentymentów, ożywiano w społecznej świadomości stare klisze. Przypominamy esej Krystyny Kersten, wybitnej historyczki relacji polsko-żydowskich


Po dwudziestu latach można już spojrzeć na rok 1968 jako na jeden z najważniejszych momentów najnowszej historii Polski. Właśnie Polski i społeczeństwa polskiego, a więc nie tylko władzy, polskich Żydów czy stosunków polsko-żydowskich. Zresztą dla nikogo chyba nie ulega wątpliwości, iż to, co określamy jako „kwestię żydowską” po II wojnie światowej, stanowiło fragment rzeczywistości polskiej.

Tego, co się stało w 1968 roku, nie można sprowadzać do następstw taktyki politycznej czy socjotechnicznej manipulacji. Nie wolno przecież zapominać, że wydarzenia stanowiły wynik przeszłości – tej odleglejszej w czasie i tej najświeższej, określonej przez sytuację Polski po klęsce Niemiec hitlerowskich.

Najpierw kilka uwag bardziej ogólnych. Wiadomo powszechnie, że sprawy dotyczące wzajemnej relacji Polaków i Żydów stanowią pole gorące, zapalne, po którym trudno się poruszać, nie powodując reakcji obronno-agresywnych. Przeszkodą jest także język i aparat pojęciowy. Słowa, definicje, proste nawet konstatacje w zetknięciu z emocjami i fobiami, uświadamianymi bądź skrytymi, tracą swój jednoznaczny charakter, przestają być użytecznymi narzędziami opisu rzeczywistości. Nie przyczyniła się do tego zmowa milczenia wokół problematyki polsko-żydowskiej, przerwana dopiero przed kilku laty. Nie myślę tylko o milczeniu oficjalnym, lecz przede wszystkim o traktowaniu zagadnień żydowskich w kontaktach między ludźmi, nawet bliskimi sobie. Drażliwy temat najwygodniej było omijać.

Zgadzam się z Romanem Zimandem: nie mamy języka, którym moglibyśmy normalnie mówić o sprawach polsko-żydowskich. Dotyczy to samych pojęć: Żydzi, Polacy. Pozornie tylko są to pojęcia jasno zdefiniowane, służące opisaniu istniejącego stanu rzeczy. A przecież sam stan rzeczy jest poplątany i niejasny. Porządkowanie przez ustanawianie przegródek, wpychanie pulsującej, zmiennej, a przy tym silnie nasyconej emocjami materii w szufladki definicji, nazw i rubryk w kwestionariuszach personalnych jest ryzykownym zabiegiem, prowadzi do uproszczeń, nieporozumień, czasem mistyfikacji. Ale brak pojęć intelektualnie jednoznacznych, a emocjonalnie neutralnych, utrudnia porozumienie, obciąża proste konstatacje treściami ideologicznymi i uczuciowymi.

Kiedy mówię „Polacy” – zgodnie z moją filozofią mam na myśli wszystkich, którzy się za Polaków uważają, a więc zarówno tych, których dziadkowie należeli do społeczności polskiej, jak i tych, których przodkowie, a czasem i żyjący krewni lub nawet oni sami w przeszłości byli Żydami (analogicznie: Ukraińcami, Białorusinami, Niemcami, Słowakami etc.). Mając żydowskich przodków lub zaczynając życie jako Żydzi, odeszli od świata żydowskiego „mniej lub bardziej daleko, przyjęli na siebie brzemię polskości, wybrali polską przynależność nie tylko państwową, lecz również narodową. Można powiedzieć, że tak samo Żydami są ci, którzy za takich się uznają, pod warunkiem, że owe dwa obszary przynależności nie muszą być rozdzielone, przeciwnie – mogą się na siebie częściowo nakładać. Alternatywa: Polak albo Żyd jest sprzeczna z rzeczywistością, a także – dodajmy – z humanistycznym porządkiem moralnym. Prowadzi ona do błędów zarówno w wymiarze realnego życia, jak i w sferze wartości. Powoduje sytuacje dwuznaczne i upokarzające, co więcej – sztuczne.

Podejmując problematykę żydowską, trzeba mieć świadomość, że wkracza się w strefę zatrutą nie tylko spuścizną nieprzezwyciężonych stereotypów w zakresie wzajemnego postrzegania przez siebie Polaków i Żydów, lecz również mistyką krwi, która w Polsce przybrała postać mistyki żydowskiego pochodzenia. Przeżycia wojenne wdrukowały kategorię ustaw norymberskich w psychikę i mentalność tych, którzy przeżyli wojnę, i to zarówno Polaków, jak i Żydów. I bez względu na to, jak głęboki byłby nasz sprzeciw ludzki, intelektualny i moralny – od tego stanu rzeczy nie można abstrahować. Mur getta wciąż jeszcze istnieje w ludzkiej świadomości. Dlatego, choć z wielkimi oporami wewnętrznymi, zdecydowałam się operować tu pojęciem Żydzi w odniesieniu tak do Polaków – jak się to określa – żydowskiego pochodzenia, jak i do polskich Żydów, którzy pragnęli zachować odrębną tożsamość religijną czy kulturalną w Polsce – swej ojczyźnie.

Żydzi, którzy przeżyli wojnę na ziemiach polskich, zapamiętali swoją samotność, poniżenie, swój strach – oczywisty, gdy chodziło o Niemców, lecz przecież odczuwany również przed aryjskimi współobywatelami. Zaś ich ówczesne położenie nie sprzyjało obiektywnemu rozumowaniu, które pozwoliłoby dostrzec, że owe budzące gorycz zachowania nie zawsze i nie wyłącznie płynęły z niechęci, że w znacznym stopniu były wynikiem niemieckiego terroru, nieporównanie większego w Polsce niż w okupowanych krajach zachodnich. Ci zaś, którzy przeżyli w ZSRR, często nie zdawali sobie sprawy z okupacyjnej rzeczywistości w Polsce.

W pamięci Polaków, zdominowanej przez własną martyrologię, nie było natomiast miejsca na tragedię żydostwa polskiego. Jeśli ją przywoływano, to najczęściej w celu eksponowania niemieckich zbrodni i aby wskazać na zasługi w ratowaniu Żydów. Operując półprawdami, tworzono makiety mające zastąpić rzeczywistość, której trudno było spojrzeć prosto w twarz. Rola biernych w swojej masie świadków Shoa wywoływała niepokój moralny, nie zawsze zresztą uświadamiany. Próbowano ją przeto negować, tłumaczyć, przesłaniać, to powoływano się na pomoc udzielaną Żydom przez Polaków, Polskę Podziemną, to sięgano do dawniej obecnego w tradycji chrześcijańskiej, a później także w ideologii skrajnego polskiego nacjonalizmu, mitu Żydów jako nosicieli zła. Mit ten karmił się każdym sposobnym argumentem, bałamutnym bądź prawdziwym.

I oto przyszedł rok 1945. Okazało się, że historia Polakom i Żydom przydzieliła odmienne role. Znaczna część polskiego społeczeństwa opowiadała się przeciw ustanawianemu przez komunistów porządkowi, widząc w nim – nieważne, czy słusznie – zagrożenie dla podstawowych wartości narodowych. Reakcje obronne przybierały rozmaitą postać, nie zawsze był to czynny opór. Przeciwnie, w miarę utrwalania się władzy komunistów górę brały zachowania przystosowawcze. Ale, tak czy owak, wspólny większości Polaków był nakaz trwania, utrzymania narodowej tożsamości oraz wynikający z tego nakazu postulat walki o polskość, walki prowadzonej w każdej dziedzinie zbiorowego i jednostkowego życia. Walki, której wzorce tkwiły głęboko w narodowej tradycji.

Rok 1945 uaktywnił także inny, sięgający wieku XIX składnik polskiej tradycji – mit ofiary. Oto upowszechniona wówczas klisza: Polska, opuszczona przez sojuszników, padła ofiarą prawa siły. Zrozumiałe, że postawy polskich Żydów musiały być odmienne. Swoje ocalenie w znacznej mierze zawdzięczali ZSRR, bezpośrednio bądź pośrednio, wielu z nich ponadto zachowało sięgającą czasów przedwojennych wiarę, iż to właśnie ten ustrój położy kres antysemityzmowi. Żydzi pragnęli przede wszystkim odbudować swe życie w kraju, który był ich ojczystym, z nadzieją, że po doświadczeniach nazizmu, wspólnych wszystkim obywatelom Rzeczypospolitej, będą mogli żyć po prostu normalnie, jako Polacy lub jako polscy Żydzi, bez narzuconego im, a czasem także przyjmowanego dobrowolnie piętna żydowskości, bez ostracyzmu. Wprawdzie wielu z różnych przyczyn od razu emigrowało, sporo jednak zamierzało odrodzić żydowską społeczność na tych ziemiach.

Rzeczywiście, dla niemałej liczby spośród nich otworzyły się po wojnie możliwości najszerzej pojętego awansu. Dla Żydów pragnących asymilacji komunizm, jako że przesuwał narodową identyfikację na drugi plan, stwarzał pod tym względem ogromną szansę. W świecie III Międzynarodówki przynależności narodowe odgrywały drugorzędną rolę, a choć świat ten już się zbliżał do kresu – wciąż związki z polską czy żydowską wspólnotą miały bez porównania mniejsze znaczenie niż związki z partią. W rzeczywistości związki z Polską, z polskością, były bez porównania silniejsze niż więzi ze wspólnotą żydowską, a jeżeli wielu spośród tych ludzi później coraz częściej określało się jako Żydzi, to stanowiło to przeważnie wynik oddziaływania barier narodowych, było reakcją na odpychanie, na antysemityzm.

Wbrew bowiem oczekiwaniom i nadziejom, wbrew zdrowemu rozsądkowi niemal całkowita zagłada Żydów polskich nie unicestwiła antysemityzmu. Zmieniły się tylko jego źródła i treść, racjonalizacje i konteksty. Antysemityzm polski uzyskał nowe podstawy psychologiczne, związane z dominującym w świadomości Polaków poczuciem krzywdy i narodowego zagrożenia. Doznania i emocje wyrosłe na podłożu słabości i lęku rodziły reakcje obronne, zwrócone przeciw rzeczywistym lub urojonym adwersarzom. Toteż Żydzi, którzy ocaleli, często spotykali się z niechęcią lub wręcz wrogością otoczenia. Bywało, że wrogość ta znajdowała ujście również w zbrodniach, i to nie tylko w pogromie kieleckim. Najprościej, oczywiście, byłoby wyprowadzić owe gwałty w prostej linii z powojennego zdziczenia, prowokacji czy elementów wojny domowej. Wszystkie te czynniki niewątpliwie występowały, lecz nie można zapominać, że bezpośrednio po wojnie Żydzi tracili życie z rąk polskich czasem jedynie dlatego, że byli Żydami.

Kolejny akt polsko-żydowskiego dramatu rozwijał się w odmiennej sytuacji. Władza przez jednych uważana za obcą i wrogą, drugim zdawała się przynosić szansę równoprawnego życia. To, co jedni postrzegali jako zagrożenie, drudzy uznawali za rękojmię bezpieczeństwa.

Płonne okazały się nadzieje na rzeczywiste odrodzenie społeczności żydowskiej w Polsce. Przy mniej lub bardziej otwartym poparciu władz i przy cichym aplauzie społeczeństwa już w pierwszych latach po wojnie znaczna część Żydów, ocalałych w kraju lub przybywających jako repatrianci z ZSRR, opuściła Polskę: w latach 1945–48 na ogół żywiołowo, w latach 1949–51 w zorganizowanych transportach do Izraela wyjechało blisko 28 tysięcy osób, między innymi większość członków i kierownictwa Żydowskiej Partii Robotniczej. Według statystyk międzynarodowych organizacji syjonistycznych w 1948 roku w Polsce znajdowało się 88 tysięcy Żydów [Krystyna Kersten w pracy Polacy – Żydzi – komunizm. Anatomia półprawd 1939–68 (1992) wylicza, że w połowie 1946 roku liczba ludności żydowskiej w Polsce sięgała 244 tysięcy – przyp.red.]. Mowa tu najpewniej o członkach gmin wyznaniowych. Lecz nawet owe kilkadziesiąt tysięcy obywateli polskich będących religijnie i kulturalnie Żydami nie miało szansy na przywrócenie w pełni autentycznego życia swojej społeczności. Próby w tym kierunku zostały na początku lat pięćdziesiątych przecięte przez władze, które po 1948 roku przystąpiły do dławienia niezależnych inicjatyw i działań żydowskich na równi z polskimi, ukraińskimi, białoruskimi.

Rzeczywistość określały następujące zjawiska:

1. Postrzeganie przez znaczną część polskiego społeczeństwa w pierwszym okresie władzy jako obcej, zagrażającej w duchowym wymiarze egzystencji narodowej, oraz wynikające z tego reakcje obronne. Jedną z takich reakcji stanowiło dążenie do unarodowienia ustanowionego porządku, szczególnie kiedy się okazało, iż jest on trwały.

2. Obecność w powstającym aparacie władzy – w tym w organach bezpieczeństwa – znacznej liczby osób wywodzących się ze środowiska żydowskiego, przedwojennych komunistów bądź ludzi, którzy będąc w czasie wojny w ZSRR, związali się ze Związkiem Patriotów Polskich czy też znaleźli się w szeregach tworzonego w Związku Radzieckim wojska.

3. Stosowany dosyć szeroko i częściowo tylko samorzutny proceder kamuflowania żydowskiego rodowodu przez zmianę nazwisk, czasem również imion, włącznie z imionami rodziców. Komuniści świadomi byli negatywnych uczuć znacznej części społeczeństwa tak wobec władzy, jak wobec Żydów, zdawali też sobie sprawę z siły i powszechności mniej lub bardziej prymitywnie pojmowanego mitu „żydokomuny”. Szermowali od 1942 roku narodowymi hasłami, głosili, iż odnowione państwo polskie będzie państwem narodowym, więc zmienili lzaaka na Jana, a Miriam na Marię, aby w ten sposób zwiększyć narodową wiarygodność tworzonego porządku. Temu też celowi służyła polityka kadrowa, w której od początku, chociaż w stopniu nieporównanie mniejszym niż po 1950 roku, brano pod uwagę nie tylko czynnik asymilacji kulturowej, co jeszcze miałoby pewne podstawy, lecz także i pochodzenie żydowskie.

Zewnętrzne wyznaczniki pochodzenia żydowskiego zacierali rzecz jasna nie tylko komuniści. Była to naturalna reakcja wielu tych, którzy będąc Polakami, pragnęli uniknąć oznak czyniących z nich w odbiorze społecznym Żydów. Ludzie ci w większości przeżyli wojnę w Polsce, często na tak zwanych aryjskich papierach. Powrót do dawnych nazwisk byłby w ich przypadku jakby opcją na rzecz żydowskości, z którą w istocie nie zamierzali już mieć nic wspólnego, która była im niejako narzucona przez rasizm, antysemityzm, nacjonalizm.

4. Wykorzystanie kwestii żydowskiej w walce politycznej toczącej się w dwóch wymiarach: na początku pomiędzy obozem rządzącym i wrogimi mu siłami, następnie również w obrębie tego obozu.

Do połowy lat pięćdziesiątych kwestia żydowska była w znacznej mierze uzależniona od opozycji: obóz rządzący – społeczeństwo. Jednakże w obozie rządzącym, nawet na samym szczycie hierarchii, odnajdziemy ludzi niechętnie usposobionych wobec komunistów o żydowskich rodowodach. Po stronie „społeczeństwa” było także wielu zdecydowanych przeciwników obozu rządzącego całkowicie wolnych od antyżydowskiego kompleksu, immunizowanych na antysemityzm. W większości jednak społeczeństwa klisza: władza równa się Żydzi była bardzo upowszechniona, tak jak w kręgach władzy panowało przekonanie o negatywnym nastawieniu Polaków wobec Żydów. Spotkały się dwa szyldy: Żyd-komunista, Polak-antysemita.

Podobna sytuacja wywoływała przesadną wrażliwość na zagadnienia żydowskie. Dla przeciwników nowego porządku sprzężenie Żydzi – władza stanowiło dowód obcego charakteru tej władzy, jej antynarodowego oblicza. Przypomnę, że aby być uznanym za Żyda, nie trzeba było posiadać żydowskich przodków, wystarczało zasiadać w Biurze Politycznym lub na fotelu ministerialnym.

Skutki tego stanu rzeczy dla komunistów były bardziej złożone i dlatego ich działania były wielotorowe. Wynikało to w dużym stopniu ze zderzenia dwóch porządków ideologicznych: komunistycznego i nacjonalistycznego. Zgodnie z doktrynalnymi przesłankami obóz rządzący głosił walkę z antysemityzmem i posługiwał się niejednokrotnie tym zarzutem dla dyskredytowania przeciwników. Jednocześnie w praktyce przyjmowano czasem antysemicką optykę. Wytwarzał się klimat, w którym sprawa związków minionych lub obecnych – rodzinnych choćby – z najszerzej pojętym światem żydowskim stawała się wstydliwa lub drażliwa.

Przypomnę tu burzę, jaka się rozpętała na VII Plenum KC PZPR w lipcu 1956 roku wokół referatu Zenona Nowaka, który zaczął liczyć „towarzyszy pochodzenia żydowskiego” w Głównym Zarządzie Politycznym WP, Prokuraturze Wojskowej, Ministerstwie Spraw Zagranicznych, w Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego czy zlikwidowanym już Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego. Liczyć jawnie i jawnie wskazywać na niekorzystne konsekwencje takiej sytuacji. Wcześniej problemami tymi zajmowało się Biuro Polityczne i wydział kadr KC.

Z punktu widzenia władzy w pierwszym powojennym dziesięcioleciu „bycie Żydem” – cokolwiek w wypadku konkretnej jednostki miało to oznaczać, stanowiło kwalifikację ambiwalentną, jednocześnie dodatnią i ujemną. Ujemną z uwagi na podnoszone nastawienie społeczeństwa, z którym się przecież liczono. Ujemną, zwłaszcza gdy chodziło o eksponowane stanowiska lub osoby wyróżniające się wyglądem, akcentem, sposobem zachowania. Jakub Berman „jako Żyd” – jak powie o sobie w rozmowie z Teresą Torańską – był skazany, również we własnej ocenie, na rolę li tylko szarej eminencji; w przeciwieństwie do Czechosłowacji czy Węgier polski nr 1 musiał mieć aryjskich czy – jeśli ktoś woli – katolickich przodków. Z biegiem czasu żydostwu przydawano coraz bardziej ujemną ocenę w takich dziedzinach jak wojsko i służba zagraniczna, co się wiązało ze wspomnianymi układami międzynarodowymi.

Ale – o paradoksie! – to samo niechętne nastawienie społeczeństwa było zarazem jednym z ważniejszych elementów kwalifikacji dodatniej „bycia Żydem” w oczach władzy. Bariera uprzedzeń postrzegana przez Polaków i przez Żydów czyniła z tych ostatnich dogodny instrument polityki mającej przeciw sobie dużą część polskiego społeczeństwa. Posługiwano się też tym instrumentem – jak się wydaje – w pełni świadomie.

Ale był to tylko fragment w grze pozorów. Wraz z pierwszym kryzysem systemu w 1956 roku świat makiet, konstruowanych w imię wymogów tak doktrynalnych, jak pragmatycznych, mających przesłonić społeczną rzeczywistość, załamał się. Ujawniły się tendencje i wyrażające istniejące zróżnicowanie zarówno w układach władzy, jak i w społeczeństwie. Pojawił się też nowy kontekst sprawy żydowskiej – stała się ona elementem rozgrywek wewnątrz obozu partyjno-rządowego. Jednocześnie ogólna aktywizacja społeczeństwa zaowocowała ożywieniem antyżydowskich zachowań, aż do wystąpień na Dolnym Śląsku, gdzie uprzednio w 1946 roku osiedlono większą liczbę Żydów repatriowanych w ZSRR. Na jaw wyszły tłumione, ale przecież wciąż żywe nastawienia antysemickie. Nie uda się obecnie, w sposób w przybliżeniu choćby odpowiadający rygorom naukowym, ustalić, jak się kształtował stosunek społeczeństwa do Żydów czy Polaków pochodzenia żydowskiego. To, co naprawdę można stwierdzić na ten temat, sprowadza się w gruncie rzeczy do dwóch oczywistych konstatacji: w społeczeństwie istniały pokłady niechęci, uprzedzeń, nawet wrogości, jeśli nie czynnej, to potencjalnej. W kręgach władzy natomiast panowało przekonanie o antyżydowskim charakterze społecznej świadomości.

Odpowiadając Nowakowi na VII plenum, Józef Cyrankiewicz stwierdził, że jego wypowiedź, zwłaszcza jej ton „nadał jej inne wymiary, a te inne wymiary mogą grozić przeobrażeniem ich w inną jakość, zwłaszcza poza tą salą. (…) A w Polsce, jak węże antysemityzmu z tej puszki Pandory powypuszczać, to jak one się rozlecą, to nie jest tak łatwo je z powrotem do tej skrzyni zamknąć”.

Głęboki wstrząs spowodowany śmiercią Stalina, a spotęgowany po XX zjeździe KPZR, sprawił, iż partia komunistyczna musiała znaleźć nowe instrumenty sprawowania władzy. Różnica poglądów na ten temat doprowadziła do istotnych podziałów wewnątrzpartyjnych. Ścierały się w zasadzie trzy, mniej lub bardziej wykrystalizowane, koncepcje. Pierwsza – nazwę ją konserwatywną – zmierzała do przezwyciężenia „błędów i wypaczeń minionego okresu” przy zachowaniu – z niewielkimi tylko modyfikacjami – doktrynalnych zasad; druga – związana z nazwiskami młodych sekretarzy KC: Matwina, Morawskiego, Albrechta – głosiła potrzebę demokratyzacji sposobu rządzenia z głęboką wiarą w możliwość jej realizacji. Trzecia natomiast – określę ją tu jako pragmatyczną – zmierzała do opanowania kryzysu w ścisłym związku z ZSRR i przy jednoczesnym odwołaniu się do mas społecznych za pośrednictwem haseł, które – jak sądzono – znajdą poparcie.

Propozycje częściowego eliminowania osób pochodzenia żydowskiego miały uwierzytelnić narodowy charakter władzy i odwrócić zarazem uwagę od istotnych problemów, przerzucając na Żydów winę za wszelkie zło. Wydawało się to tym prostsze, że wiele osób z owym „piętnem” żydowskim zajmowało w latach I948–55 lub wcześniej ważne pozycje w życiu publicznym, między innymi również w Prokuraturze Wojskowej i w MBP.

Tak oto kwestia żydowska stała się spektakularnym narzędziem walki zwalczających się odłamów partyjnych. „Demokraci” i ,,konserwatyści”, łączeni potocznie w grupę „Puławian”, występowali przeciw pragmatykom – „Natolińczykom”. Pierwsi bez wątpienia byli w korzystniejszej sytuacji nie tylko dlatego, że mieli za sobą środki masowego przekazu, większość partyjnych intelektualistów, aktyw studencki i robotniczy, że ich hasła były zbieżne z wolnościowymi aspiracjami społeczeństwa. Piętnować antysemityzm – prawdziwy czy też rzekomy – można było otwarcie, jawne zaś głoszenie, iż za zbrodnie stalinizmu odpowiedzialni są Żydzi w aparacie bezpieczeństwa, bądź że zbyt wielu jest towarzyszy pochodzenia żydowskiego w układach władzy, było wykluczone. Nawet samo stwierdzenie publicznie, że ktoś jest Żydem, było w ówczesnym klimacie uznawane za przejaw antysemityzmu. Minc czy Romkowski, Staszewski czy Zambrowski byli i zarazem nie byli Żydami. Tylko kawiarnia huczała, krążyły plotki, celowo puszczane w obieg. To piętnowano czyjś antysemityzm, to znów wytykano komuś innemu dawne nazwisko.

Posługiwanie się ową bronią – a najpewniej była to po części świadoma manipulacja, po części zaś wyraz rzeczywistych poglądów – spowodowało dużą falę emigracji z Polski tych wszystkich, którzy przestali wiązać swą przyszłość z krajem. Opuściło wówczas Polskę około 40 tysięcy osób, z czego połowę stanowili Żydzi repatriowani świeżo z ZSRR na mocy umowy zawartej w 1957 roku. W Polsce według wewnętrznych szacunków pozostało około 25–30 tysięcy osób uznawanych za Żydów.

W pierwszej popaździernikowej fazie ekipa, która doszła do władzy, opanowała kryzys, skutecznie zablokowała aspiracje społeczne – mogące prowadzić do głębszych przeobrażeń systemowych, a jednocześnie w powszechnym odczuciu złagodzeniu uległy rygory krępujące życie milionów ludzi. W porównaniu z latami Wielkiego Strachu ulga była przeogromna. Oddychało się swobodniej, nastąpiła też pewna poprawa materialnych warunków egzystencji.

Lecz już w początku lat sześćdziesiątych okazało się, że „mała stabilizacja” nie będzie, jak to pisał Kazimierz Wierzyński w Czarnym Polonezie, „wielką kapitulacją” czy nawet „wielką rezygnacją”. Mylił się, gdy przewidywał, że
Wszystko się jakoś zabliźni
W naszej pijanej ojczyźnie
Na ranach pajęczyna
W dziurawych ścianach mech…

To prawda, we wczesnych latach sześćdziesiątych niezadowolenie szerokich kół społeczeństwa było jeszcze dalekie od krytycznego punktu. Jednak już w 1963 roku Władysław Bieńkowski w analizie przesłanej Władysławowi Gomułce pisał: „Najbardziej uderzające jest stałe od kilku lat pogarszanie się atmosfery społecznej, tak zwanych nastrojów wśród szerokich mas społeczeństwa, które to nastroje w ostatnim roku przybierają charakter manifestacji zniechęcenia czy wręcz rozdrażnienia. W szerokiej świadomości społecznej narasta to, co najtrafniej można nazwać kryzysem zaufania do władzy”. Powoli, w miarę jak słabła pamięć o okresie stalinizmu, zaczynało dochodzić do głosu niezadowolenie z powodów tak ekonomicznych, jak i psychologicznych. Pogłębiało się rozczarowanie – nadzieje Października nie zostały spełnione. Szykował się kolejny kryzys ekonomiczny, społeczny i polityczny. Głównym polem, na którym ścierały się rozmaite tendencje, była tradycja narodowa. I na tym to właśnie polu rozegrał się scenariusz Marca 1968 roku.

Scenariusz? To słowo sugeruje przygotowane, celowe działanie. Nie ulega to wątpliwości, chociaż dowieść tego twierdzenia źródłowo wciąż się nie da. Był to scenariusz z pozoru prosty, by nie rzec prymitywny, ale tylko z pozoru. To, co określa symbol „Marzec 1968 roku”, było w istocie rzeczy formą reakcji na zachodzące w społeczeństwie zjawiska, które zagrażały ówczesnej ekipie. Zjawiska, wobec których skostniała, centrowa ekipa Gomułki okazywała się bezradna, niezdolna do działań, które by bądź wyszły naprzeciw społecznym aspiracjom, bądź je skutecznie zdławiły. Sam Gomułka, już w Październiku przerażony wzbierającym ruchem masowym towarzyszącym jego powrotowi do władzy, był przekonany, iż rosnące niezadowolenie, wywołane pogarszającym się warunkami życia i całkowitym brakiem perspektyw w połączeniu z fermentem w elitach umysłowych, może przekształcić się, tak jak w 1956 roku w Polsce i na Węgrzech, wówczas zaś w Czechosłowacji, w potężny ruch, grożący partii utratą kontroli z wszystkimi tego konsekwencjami.

Gomułka nie miał w tej mierze złudzeń. Jego polityczny instynkt i wyczucie nastrojów polskiego społeczeństwa mówiły mu, iż dopuszczenie do głosu takich pragnień Polaków stworzy śmiertelne niebezpieczeństwo dla systemu i – w co wierzył święcie – dla Polski. Dlatego był on gotów użyć wszystkich środków do stłumienia niezależnych, niesterowanych przez rządzący aparat inicjatyw.


Numer kwartalnika do nabycie w naszej księgarni.

Wzmagającej się fali społecznego niezadowolenia władza nie mogła przeciwstawić realnego programu poprawy warunków życia. Pozostawała przeto siła i demagogia. Odwołano się też do nich w 1968 i w 1970 roku – w obu okresach opanowywania kryzysu ze schyłku lat sześćdziesiątych. O ile przy tym w grudniu 1970 roku przed ustąpieniem Gomułki zdecydowanie górowała siła, o tyle w marcu 1968 roku rola pierwszoplanowa przypadła raczej słowu, co nie znaczy, by należało lekceważyć te wszystkie poczynania, które doprowadziły do ożywienia zakodowanego w świadomości społeczeństwa strachu. Wskutek prowadzonej przez Gomułkę polityki odsuwania osób zaliczonych do „rewizjonistów” najmocniejszą pozycję uzyskała tym razem – odmiennie niż przed dwunastu laty – grupa o tendencjach antydemokratycznych. Grupa ta szermowała obficie hasłami narodowymi i populistycznymi, demagogicznie odwoływała się do zakorzenionych w społeczeństwie urazów i emocji. Kierunek ten wyrażał w pewnej mierze mentalność i dążenia komunistów nowej generacji, arywistycznych czterdziestolatków, ukształtowanych już w warunkach powojennych, rwących się do zajęcia miejsca w życiu publicznym.

Wróćmy do słowa „scenariusz”. Można przypuszczać, że rodził się on, na samym początku, żywiołowo, jako wynik sytuacji społecznej. Doprawdy, w atmosferze panującej pod koniec 1967 roku w kołach intelektualnych i politycznych, wśród części młodzieży akademickiej, nie trzeba było makiawelskich zamysłów, aby widownia Teatru Narodowego reagowała szczególnie żywo na mickiewiczowskie Dziady, a władze najpierw ograniczyły ilość spektakli, następnie zaś zakazały dalszego wystawiania sztuki. Obie te reakcje były zgodne z wzorami zachowań obu stron. Trudno powiedzieć, kiedy zaczęła być realizowana operacja, którą rozpoczęło brutalne rozpędzenie wiecu studenckiego w dniu 8 marca 1968 roku. Operacja ta polegała w znacznym stopniu na zmistyfikowaniu rzeczywistych ról przy pomocy antysemickiej karty.

Na oczach zdezorientowanego przeważnie społeczeństwa przeciw podnoszącemu się ruchowi wolnościowo-demokratycznemu został uruchomiony bogaty arsenał nacjonalistyczno-populistycznych sloganów. Posługując się insynuacjami, odwołując się do zadawnionych resentymentów, ożywiano w społecznej świadomości stare klisze: Żydzi – Internacjonał, Komintern, żydokomuna, w odnowionym kostiumie Żydów – nieprawdziwych Polaków, kosmopolitów bez ojczyzny, albo odwrotnie – syjonistów. „Syjoniści” pojawili się w 1967 roku, kiedy nieoczekiwanie sukces Izraela w wojnie sześciodniowej wywołał dość żywe sympatie u części Polaków, i to niekoniecznie pochodzenia żydowskiego.

Antysemickie slogany, przykryte różnymi maskami, a powiązane z hasłami populistycznymi i antyinteligenckimi, nie zawiodły. Trafiały do społecznej świadomości, bo towarzyszyły im treści patriotyczne, niekiedy połączone z aluzjami antykomunistycznymi i antyradzieckimi.

Rozpętana w marcu antysemicka kampania trwała zaledwie kilka tygodni: 24 czerwca pojawił się zapis cenzury, w którym stwierdzano: ,,l. Należy zaprzestać zbędnego eksponowania i nagromadzenia publikacji na temat syjonizmu w poszczególnych numerach pism, programach radiowych i telewizyjnych. 2. Przy omawianiu tła wydarzeń marcowych nie należy eksponować żydowskiego pochodzenia ich inspiratorów, a rozprawiać się z rewizjonizmem i z wszelką reakcją społeczną. 3. Przy omawianiu zmian kadrowych należy unikać sformułowań, które by bezpośrednio podkreślały żydowskie pochodzenie osób, których zmiany dotyczą. 4. W sprawozdaniach sądowych nie podkreślać (personalnie) żydowskiego pochodzenia podsądnych”. W tej samej instrukcji, w punkcie 5. przykazywano „eliminować z prasy, radia i telewizji wszelkie elementy zniekształcające klasowe podejście do ocen przeszłości historycznej naszego narodu i historii ruchu robotniczego oraz akcenty o charakterze nacjonalistycznym. Dotyczy to w szczególności ocen naszego dwudziestolecia międzywojennego oraz układu sił politycznych w okresie okupacji. Należy eliminować wszelkie próby wybielania sił prawicy społecznej i tendencyjnego oświetlania przeszłości ruchu robotniczego”. Kiedy się dziś [w 1988 roku – przyp.red.] przegląda ówczesną prasę, zwłaszcza tygodniki, uderza także wstrzemięźliwość wielu pism i publicystów, a czasem wyraźny krytycyzm.

Nawet ta krótkotrwała i przyjmowana z rezerwą przez dużą część środowisk inteligenckich nagonka przeciw ludziom, którym w istocie rzeczy wytknięto po prostu żydostwo – rasistowskiego klucza nie mógł pokryć żaden ideologiczny kamuflaż – wystarczyła, aby odżył wymarły, zdawałoby się na dobre, strach Żydów z czasów wojny, a poniekąd i z okresu przedwojennego. Strach i bunt przeciw poniżeniu oraz pogardzie. Bo przecież w ramach przeprowadzonej brutalnie czystki pozbawiono ludzi nie tylko stanowisk czy możliwości pracy zawodowej, usiłowano pozbawić ich także godności. Rezultatem był kolejny exodus z Polski kilkunastu tysięcy osób. Exodus pozornie dobrowolny, ale połączony z wymuszonym „wyrzeczeniem się ojczyzny”, chociaż nie było wątpliwości, iż znaczna część wyjeżdżających będzie żyła w polskości nadal, także i na emigracji.

Esej ukazał się w numerze 5/88 miesięcznika „Res Publica”

Krystyna Kersten (1931–2008) – historyk dziejów najnowszych. Autorka książek m.in. Narodziny systemu władzy. Polska 1943–1948, Polacy–Żydzi–Komunizm. Anatomia półprawd 1939–1968, Pogrom Żydów w Kielcach 4 lipca 1946 r.

Fot. Magdalena Starowieyska, Dariusz Golik (Muzeum Historii Żydów Polskich) – Wystawa główna Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie. Galeria „Powojnie”, Fragment ekspozycji poświęconej wydarzeniom marcowym (CC BY-SA 3.0 pl).

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa