Kampania schnie po powodzi
Powódź zmyła żałobę po tragedii w Smoleńsku. Kwietniowa katastrofa przestała być jedynym punktem odniesienia dla kampanii przedwyborczej. Wielka woda rozproszyła także peleton kandydatów, choć w tym drugim przypadku można mówić o zbiegu okoliczności, bo tak […]
Coraz częściej można usłyszeć, że powódź to kolejny czynnik destabilizujący kampanię prezydencką, która po katastrofie smoleńskiej i tak toczyła się swoim normalnym trybem. W moim przekonaniu jest inaczej. Powódź zmyła żałobę i uczyniła kampanię trochę normalniejszą i zdecydowanie bardziej konkretną. Nieszczęście, które dotknęło tysiące obywateli, a nie klasę polityczną, obnażyło funkcjonowanie państwa, pokazało miejsce i możliwości polityków.
Bronisław Komorowski, który jeździł z Donaldem Tuskiem po zalanych terenach, z godnością pełnił rolę statysty premiera. Wysłanie marszałka sejmu razem z Tuskiem, z nadzieją, że kandydat na prezydenta ogrzeje się w blasku charyzmy premiera, było błędem. Ten niefortunny zabieg pokazał jedynie że Komorowski świeci światłem odbitym, nie jest samodzielny, co skwapliwie wykorzystał sztab Jarosława Kaczyńskiego. i uczynił z tego podstawową linię ataku.
PiS dla PO, PO dla PiS
Powódź zmusiła Jarosława Kaczyńskiego do większej aktywności. Wprawdzie jest to aktywność całkowicie kontrolowana przez jego sztab, ale już „na żywo”, a nie w Internecie, czy w formie pisemnej. Kaczyński musiał pokazać, że dostrzega tragedię tysięcy ludzi, a nie jedynie własną, osobistą, tym bardziej, że od 2005 roku mówi o solidaryzmie. Dziś obraz cierpiącego w samotności prezesa PiS przeczyłby tej idei. Co ciekawe, podczas jednej z konferencji prasowych Jarosław Kaczyński, zapytany, o to czy się zmienił, zachował się w znany sobie sposób: nie odpowiedział na pytanie i wyszedł. Można łatwo wyciągnąć wnioski, że bezpośrednie starcie mogłoby wytrącić Jarosława Kaczyńskiego z równowagi i pokazać wszem i wobec, że jego głęboka przemiana jest jedynie projektem wyborczym. Problemem polega na tym, że nie ma nikogo, kto mógłby wytrącić Jarosława Kaczyńskiego z równowagi, i co więcej, nie ma po temu okazji. Dlaczego?
Sztaby czołowych kandydatów przyjęły strategię walki bez walki z kilku powodów. Po pierwsze zakładają oni, że po walce z powodzią obywatele mogliby nie odebrać pozytywnie ć ostrego sporu politycznego. Po drugie dlatego, że złagodzony wizerunek Jarosława Kaczyńskiego jest istotą jego zmiany i wyznacza pewien trend postępowania,, co przynajmniej starają się nam wmówić sztabowcy PiS. Po trzecie dlatego, że cechą, wstydliwie ukrywana przez sztabowców PO, jest niesamodzielność Bronisława Komorowskiego. Co więcej, najwyraźniej zdają sobie sprawę, że ich kandydat nie poradzi sobie w bezpośrednim starciu z Kaczyńskim, jeśli wcześniej wywołają ostry spór między nimi dwoma.
Efekt takiej strategii sprowadza się do próby przekonania elektoratu niezdecydowanego do tego, że jest się takim, jak przeciwnik. Dlatego PiS będzie robił spoty dla elektoratu PO, a PO dla PiS. Bronisław Komorowski w pierwszym spocie telewizyjnym opowiada, że jest z Polski i stoi za nim prawdziwa polska tradycja. Spoty PiS będą opowiadały o tym, że Polska to kraj z przyszłością. Można spodziewać się w nich wielu młodych ludzi, słonecznych plenerów, modernizacji, rozwoju, a przy okazji również tradycji. Tak też został skonstruowany program wyborczy Jarosława Kaczyńskiego.
Bronisław Komorowski ma jeszcze rezerwy w postaci elektoratu lewicy, czego przykładem było wysunięcie kandydatury Marka Belki na szefa NBP. To z kolei pokazuje, jak lewica łatwo daje się ogrywać, w dużej mierze na własne życzenie.
Lewica trwa…
W sondażach pozycję trzecią zajmuje Grzegorz Napieralski. . Obserwatorzy podkreślają jego pracowitość i chęć podróżowania. Zaczyna się także mówić o Napieralskim, jako o czarnym koniu tej kampanii.
Rzeczywiście jeździ on teraz po Polsce, mówi o powodzi. Jednak nie walczy o prezydenturę. Nie walczy nawet o pozycję lewicy. Walczy za to o własną pozycję w Sojuszu. Początkowo jego objazd po kraju miał, w dużej mierze, służyć utwierdzaniu dołów partyjnych w przekonaniu, że jest liderem SLD. Później była to droga do przekonywania wyborców, że lewica potrafi to samo co prawica, tylko lepiej. I w takim podejściu tkwi podstawowy problem lewicy: zamiast mówić, że zrobi to lepiej niż obecnie rządzący, powinna mówić, że zrobi to inaczej i w dodatku powiedzieć jak. Tego elementu w kampanii Napieralskiego nie ma, a tylko to mogłoby pomóc lewicy odzyskać znaczenie na scenie politycznej. Obecna gra przedwyborcza czyni z SLD jedynie potencjalnym koalicjantem PO, a nie samodzielnej siły, mającej autonomiczną wizję ładu społecznego i rządzenia państwem.
Nie jest prawdą, że w ramach tej konstytucji i tego ustroju pozostało niewiele różnic. Oto przykład. Hasło Jarosława Kaczyńskiego brzmi: „Polska jest najważniejsza”. Aż prosiło się, by lewicowy kandydat odpowiedział hasłem: „Najważniejszy jest człowiek”. Od razu pojawiłaby się oś sporu. Od razu Platforma miałaby problem .
Niestety, z kampanii Napieralskiego nie wynika żadna wizja, a jego zadowolenie ze rosnącego wzrostu poparcia od 3 do 10 procent jest niezrozumiałe. Osiągnięcie poparcia w granicach wyników sondażowych SLD jest sukcesem Grzegorza Napieralskiego w partii, ale niczego nie zmienia w sytuacji lewicy.
Ten brak nowej idei, wizji Polski, jej urządzenia i rządzenia, jest największą stratą obecnej kampanii. Jedynie Andrzej Olechowski podjął próbę, mówiąc o Polsce obywatelskiej, ale nie wyjaśnił o co mu chodzi i sprowadził tę „obywatelskość” do problemu indywidualnego dobrobytu. To nie jest ani odkrywcze, ani nie ma mocy przyciągania.
Najwyraźniej nie ma w naszej klasie politycznej siły i pomysłów na „zmianę” w stylu Baracka Obamy. Zmiana, jaką serwują nam sztaby, to domniemana łagodność prezesa PiS i potencjalna samodzielność Bronisława Komorowskiego. No cóż. Jaki kraj, taka „change”.