Jastrzębski: To zawał, a nie flirt
Co jest ważniejsze? Liberalizm zajętych sobą jednostek czy demokracja aktywnych obywateli? - Borys Jastrzębski polemizuje z Piotrem Górskim
Nieudane małżeństwo
Jednak pytanie czy na dłuższą metę demokracja i liberalizm są ze sobą kompatybilne nie jest wcale pozbawione przesłanek. Demokracja rozumiana najogólniej, tj. jako rządy sprawowane przez szerokie grono członków danego ciała politycznego dla wspólnego dobra i wspólnej korzyści wydaje się być do pogodzenia tylko z bardzo wczesną i dość naiwną wizją liberalizmu z rysem Smithowskim. Jest to liberalizm oparty o szczególną odmianę racjonalnego egoizmu, który zakorzenia go w systemie przetwarzającym działania samolubne na korzystne dla całej społeczności. Takim mechanizmem miał być samoregulujący się wolny rynek. Przed tym liberalizm nie miał w powszechnej świadomości szans. Locke przed Smithem wcale nie porywał tłumów. Ale ten mit dość szybko zaczął bankrutować za sprawą myśli socjoekonomicznej XIX i XX wieku – począwszy od podejrzeń Marksa, a skończywszy na teoretycznych ciosach Webera, Schumpetera i Keynesa. Kolejne dowody spływają do dziś, jak choćby prace Piketty’ego pokazujące, że stopa zwrotu z kapitału jest zawsze wyższa od wzrostu całej gospodarki, czy wyniki badań centrum analiz Bank of England nad rolą kredytu i bankowości komercyjnej w procesie produkcji pieniądza. Teraz wiemy już, że rynek sam się nie reguluje, a już na pewno nie w krótkich i znośnych dla ludzi okresach . Liberalizm stracił na dobre swój mit założycielski, który pozwolił mu stać się dominującą ideologią nowoczesnego państwa.
Oliwa do ognia
Dlatego też desperackie próby drugiej połowy XX wieku, by ratować jedno i drugie coraz bardziej się rozjeżdżały. Z jednej strony były postliberalne wypaczenia w stylu Ayn Rand, które wobec bankructwa modelu racjonalnego egoizmu próbowały umocować teraz już etyczny egoizm na poziomie niemal ezoterycznym. Z kolei z drugiej napierał teoretyczny ciężar habermasowskiej demokracji deliberatywnej, który po pierwsze miał dawać nadzieję na zamiecenie narastających sprzeczności pod dywan poprzez zmniejszenie wagi wyborów w procesie demokratycznym, a po drugie legitymizować faktyczne zwolnienie liberalnej jednostki z obowiązku aktywnego uczestnictwa w życiu politycznym wspólnoty. Starania dyskursywistów nie były zupełnie bezowocne, całkiem skutecznie przedłużyły żywotność liberalnej demokracji o ponad trzy dekady, gdy mało nie zeszła na zawał za sprawą neoliberalnego przewrotu w światowej polityce gospodarczej. Wciąż jednak były to tylko nietrwałe protezy – nawet nie starały się odpowiedzieć na którykolwiek z fundamentalnych problemów ustrojowych liberalnej demokracji. Doszliśmy zatem do momentu, w którym niekompatybilność liberalizmu-egoizmu (przede wszystkim gospodarczego) z demokracją stała się nie do ukrycia. Wschodnioeuropejski zwrot ku autorytaryzmowi, którego ofiarą mieliśmy nieszczęście paść, to tylko peryferyjny odprysk wielkiego kryzysu nowoczesności, który przetacza się dziś przez zachód.
O wyborze nie ma mowy
W tym wszystkim rzeczywiście warto pytać: co jest ważniejsze? Liberalizm zajętych sobą (głównie gospodarczo) jednostek czy demokracja aktywnych obywateli? Nikt dziś chyba jeszcze nie wie. Na pewno nie wiedzą tego ci zbuntowani wyborcy, marzący ponoć o nieliberalnej demokracji. To, czego dziś doświadczamy, to krzyk rozpaczy, jakich w historii było wiele. Wyborcy ci nie wybierają ani liberalizmu, ani demokracji, bo zarówno liberalizm, jak i demokracja wymagają sporej dozy wiedzy, zaangażowania i kompetencji. Większość wyborców partii moralnego niepokoju z przeróżnych względów, w tym przede wszystkim finansowych, jest tych trzech cech pozbawiona. To nie jest żaden spór o legitymizację instytucji politycznych – na to tych ludzi po prostu nie stać. Żaden sposób legitymizacji ich nie zadowoli, gdy tylko werdykt takiej instytucji będzie niezgodny z aktualnym nastrojem kontestującego. To tylko histeryczna próba odzyskania kontroli nad wszechogarniającym historycznym procesem, który się spod tej kontroli wymknął i szkodzi bardzo wielu ludziom. Ludzie Ci po prostu mają tego dosyć. Pragnąc przywrócić rzeczom „naturalny”, „racjonalny”, „oczywisty”, „sprawdzony” bieg piszą się rzecz jasna na lot ku katastrofie. Nie ma powrotu do status quo ante. Można albo dać się porwać w wir przemian i próbować wpłynąć na ich kształt, albo zginąć w przenajświętszym ruchu oporu. A przy okazji pociągnąć za sobą rzesze mniej straceńczo nastawionych.
Nie ma tak łatwo
I w końcu – nie ma co wieszczyć definitywnego końca liberalizmu. Za bardzo w nas ten liberalizm wrósł. Nawet Viktor Orban, który ma tupet proponować illiberal democracy z daleko idącym ograniczeniem praw publicznych, nie wyciąga ręki po prawo Węgrów do samodecydowania o swoim życiu, prawo do przemieszczania się, etc. Nawet on nie jest w stanie odmówić dziś ludziom niezależności od wspólnoty w której żyją, co z łatwością przychodziło jeszcze przedwojennym tyranom, niechybnie prowadząc do totalitaryzmu. A liberalizm, jeśli ma jakąś jedną pewną cechę, to jest nią złośliwa skłonność do przerzutów. Jeśli raz przyzna się komuś nienegocjowalne prawo do decydowania o sobie w choćby najdrobniejszej sprawie, można być pewnym, że zaraz zechce też decydować wolno o czymś innym. A skoro tak, to niemożliwa jest już nowoczesna demokracja bez liberalizmu i odwrotnie. Ludzie z takim, podstawowym nawet, przekonaniem, że są niezależni i ich własnym życiem kierować mogą tylko oni, nie zadowolą się niczym innym. Nie możemy tylko zapomnieć, że to poczucie nie rodzi się samo; że trzeba je kultywować, a do tego trzeba czasu, wykształcenia i kapitału kulturowego. Państwo dobrobytu ze swoim szerokim zapleczem socjalnym to właśnie inkubator liberalnych jednostek zdolnych do życia w politycznej wspólnocie. Bez inwestycji w poczucie wolności i przynależności, inwestycji jak najbardziej mierzalnej finansowo, możemy równie dobrze od razu oddać stery paniom i panom w brunatnych koszulach.
Czym miałaby być Górskiego bardziej przyjemna i otwarta niż demokracja republika ze swoim mniej apodyktycznym charakterem – naprawdę nie wiem. Ale niezwykle trudno byłoby sobie dziś wyobrazić powrót do stanu sprzed filozoficzno-politycznej rewolucji wieku XVIII. A do tego taka propozycja się sprowadza.
Borys Jastrzębski (1993) – zajmuje się filozofią języka, filozofią nauki i bioetyką. Studiuje w Kolegium MISH i na Wydziale Fizyki w Uniwersytecie Warszawskim. Stypendysta Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Pisał też m. in. do tygodnika Polityka, Dziennika Opinii i Codziennika Feministycznego.
Fot. Edvard Munch: Separation – Google Art Project | Wikimedia