Jastrzębski: Brexitowi hazardziści

Wyborca z przypadku to nie realizujący swoje prawo obywatel, lecz hazardzista. Wprowadźmy taką ordynację, która uchroni nas przed wypłakiwaniem się Google'owi dzień po referendum


Od ogłoszenia pozytywnego wyniku referendum w sprawie wyjścia Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej minęło ledwie kilkanaście godzin, a brytyjska opinia publiczna zdaje się już mięknąć w swojej decyzji. Z samego rana Brytyjczyków zaskoczył Nigel Farage, szef Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP), nacjonalistycznej i rasistowskiej organizacji, która grała pierwsze skrzypce w kampanii za wyjściem z UE. W programie “Good Morning” w stacji telewizyjnej ITV bez zażenowania przyznał, że czołowy postulat Leave Campaign, tj. przekazanie 350 milionów funtów tygodniowo, które rzekomo wypływają z Londynu na kontynent za sprawą unijnych traktatów, zostanie przekazane na wydatki związane ze służbą zdrowia, to — uwaga — pomyłka. Warto przypomnieć, że nie mowa o jednym z wielu argumentów, które przewijały się podczas długiej kampanii, lecz o postulacie wypisanym na wielkim czerwonym autobusie, którym Boris Johnson (major Londynu i jeden z przywódców Leave) objeżdżał kraj. Te 350 milionów tygodniowo to — obok wzbudzania ksenofobicznych antyimigranckich nastrojów — flagowe hasło Wyjściowców. Chwilę po ogłoszeniu wyników ich przywódca obrócił je w perzynę. Zresztą, nic dziwnego. W zeszłym tygodniu John Oliver, gospodarz “Last Week Tonight”, programu komediowo-informacyjnego w amerykańskiej sieci telewizyjnej HBO, zweryfikował te dane. Nie dość, że rzeczywista kwota okazała się niemal o połowę niższa, to w dodatku nie zmniejszy się wcale istotnie po opuszczeniu Unii, bo mniej więcej tyle Wielka Brytania i tak będzie musiała zapłacić za dostęp do europejskiego rynku. Wcześniej prawdziwości tej kwoty zaprzeczył Urząd Statystyczny Zjednoczonego Królestwa, brytyjski odpowiednik GUS.

To nie jedyne niedopowiedzenie, którego dopuścili się Wyjściowcy. Najważniejszy postulat tej kampanii, to jest ograniczenie imigracji na wyspy brytyjskie, okazał się nie do spełnienia, jeśli UK chce pozostać w Europejskim Obszarze Gspodarczym (EEA), a nawet według przedstawicieli Leave — jak najbardziej chce. Z kolei „Daily Mail”, brytyjski tabloidyzujący dziennik wspierający Leave, wcześniej głównie straszył imigrantami, a w piątek, już po głosowaniu, opublikował podsumowanie konsekwencji Brexitu.  Ta lista zaskoczyła wielu zwolenników wyjścia, w tym samych czytelników „Daily Mail”.

Albo taka scenka: jeden z gości studia komentującego wyniki referendum w BBC wyznaje, że jest zszokowany. Owszem, głosował za wyjściem z UE, ale nie sądził, że jego głos będzie miał znaczenie — tak pewny był olbrzymiego zwycięstwa Remain, że postanowił po prostu dać pstryczek w nos rządowi. Podobnie ta studentka, która wraz z większością rodziny głosowała za wyjściem z UE, a dziś gdy “obudziła się i zderzyła z rzeczywistością” wolałaby głosować Remain. Gavin Barwell, poseł do Izby Gmin z ramienia Partii Konserwatywnej, wspomniał dziś na Twitterze, że wiele osób w jego okręgu przyznawało się do głosowania za wyjściem z UE tylko po to, by Remain nie wygrało zbyt wielkim marginesem głosów.


Czy pod podszewką każdej demokracji ukrywa się przemoc? O tym nowy numer Res Publiki. Kup już teraz w naszej internetowej księgarni.

2-15-T-cov-wer

Poczucia zagubienia dopełnia “The Washington Post”, które donosi o niesamowitym okołounijnym ruchu brytyjczyków w wyszukiwarce firmy Google. W ciągu paru godzin od ogłoszenia wyników referendum liczba zapytań na temat Brexitu, w tym tak podstawowych jak “Co to jest UE?”, wzrosła trzykrotnie (!!!). Nic dziwnego, że petycja o zmianę reguł referendum w. tej sprawie (przy frekwencji niższej niż 75% uznać wynik dopiero powyżej 60% głosów, inaczej rozpisać drugie referendum) zebrała w dobę ponad milion podpisów (!!!).

Wszystko to prowadzi do niezbyt budujących wniosków. Wygląda na to, że pomimo trwającej niemal trzy lata kampanii, olbrzymiego zaangażowania po obu stronach i wielkiej, polaryzującej sile problemu, po raz kolejny mieliśmy w dojrzałym, zachodnim państwie demokratycznym plebiscyt, w którym wzięło całe mnóstwo ludzi bez najmniejszego pojęcia o tym o co w ogóle toczy się gra. Społeczeństwo brytyjskie potraktowało brexitowe referendum jak pozbawiony znaczenia rytuał, w którym może co najwyżej zwrócić uwagę politycznej elity jakimś dziecinnym wybrykiem.

Z jednej strony trudno Anglików i Walijczyków (bo to oni w znaczącej mierze głosowali Leave) za to winić. Unijny establishment, ale i każdy zachodni rząd z osobna, de facto rozbierał gmach demokratycznych prerogatyw kawałek po kawałku, coraz więcej władzy powierzając nieobieralnym ekspertom, czyli neoliberalnej śmietance pozostającej poza jakąkolwiek kontrolą społeczną. Trudno wobec takiej praktyki traktować poważnie te rzadkie akty suwerenności demosu.

Z drugiej jednak strony — nie można tym wszystkiego tłumaczyć. Jakkolwiek elektorat nie byłby dziś w Europie bagatelizowany, to jednak tworzą go dorośli ludzie, których odpowiedzialność za samych siebie i losy społeczności politycznej jest fundamentalnym założeniem wszystkich systemów republikańskich i demokratycznych. Odrzucając to założenie (lub przynajmniej dążenie) z demaskatorów złego systemu zmieniamy się po prostu w protekcjonalnych arogantów. Podobnie pop-lewica automatycznie tłumaczy utratę poparcia klas pracujących dla swoich projektów przez niewłaściwe rozpoznanie interesu klasowego. Po jakimś czasie staje się to uniwersalną wymówką.

Mamy obowiązek ocenić decyzję Brytyjczyków z szacunkiem (ale warto też pamiętać, że nie spytano o głos 2 milionów obywateli UK przebywających na terenie innych państw UE; te dwa miliony mogłyby przechylić szalę), ale też z całą surowością. Jasne, Unię trzeba przeprojektować, wasz rząd tnie usługi publiczne i dereguluje bez opamiętania, a ze wschodu przyjeżdżają ludzie, z którymi nie zawsze łatwo się dogadać. Ale to wy zawaliliście. I wcale nie chodzi o samą decyzję, by jednak wyjść — choć mówiąc szczerze, to dość wstydliwa rejterada, gdy pozostałe 27 narodów idzie wam na rękę. Nie, mowa o tym jak niepoważnie ją potraktowaliście; jak zaczęliście się zastanawiać dopiero, gdy szterling osiągnął dno, z londyńskiej giełdy wyparowało 100 miliardów funtów, Moody’s obniżyło rating UK, a Szkocja z Irlandią Północną tym razem zupełnie serio planują rozmontować Union Jacka. (No chyba, że to wyjątkowo sprytna kontynuacja starej angielskiej taktyki rozbijania kontynentu.)

I nie jest to, niestety, problem czysto brytyjski. Wygląda na to, że Zachód dość zgodnie wchodzi w epokę liberalnej ochlokracji. Brak zaufania do elit, specjalistów, ekspertów, a zarazem niedobór bezpośrednich możliwości wpływu na politykę gospodarczą (wybory wciąż mogą zmienić wiele, ale model finansów publicznych zazwyczaj pozostaje nienaruszony) to zmora Stanów Zjednoczonych i wszystkich krajów Europy. Jedyne co pozostaje w wyobrażalnym zasięgu, to radykalizacja i coraz boleśniejsze, bezmyślne prztykanie w nos establishmentu. Przy czym sam establishment poza oddaniem oficjalnej, symbolicznej władzy traci na tym zazwyczaj najmniej.

To nie jest problem tylko bieżącej polityki, lecz myślenia o demokracji w ogóle. DiEM25, projekt radykalnej demokratyzacji UE zapoczątkowany m. in. przez Jana Varufakisa, widzi Brexit jako wyraz braku wiary w to, że Unia może kiedyś działać tak, jak inne instytucje demokratyczne. Pewnie jest w tym sporo racji, ale ten problem mógł działać w debacie referendalnej co najwyżej podskórnie. Żeby rozpatrywać problem kształtu europejskich mechanizmów politycznych trzeba się nad tym wcześniej chwilę zastanowić, a wiele wskazuje na to, że niejeden czwartkowy wyborca nie podjął dość wysiłku, by dowiedzieć się czym jest dokładnie Unia Europejska. I nie chodzi wcale o wytykanie głupoty, festiwal pogardy, czy class-shaming. Wczoraj zobaczyliśmy, że na dłuższą metę tak się po prostu nie da. Nie można rzucać w powietrze hasła i kazać ludziom decydować o czymś, o czym nie mają bladego pojęcia. Potem wszyscy budzimy się z bólem głowy, a w tym wypadku chyba wręcz bez skalpu.

Zaraz odzywa się w takiej sytuacji głos, że chcemy czy nie, tak właśnie wygląda demokracja. Ale czy musi tak wyglądać? Nowoczesny system demokracji parlamentarnej przeszedł już całe mnóstwo korekt od ustanowienia jego zrębów podczas Rewolucji Francuskiej. Poszerzanie grona wyborców, różne sposoby liczenia głosów, większa lub mniejsza pośredniość głosowania, zróżnicowane rozdrobnienie administracji, samorząd lokalny lub mianowani urzędnicy, kupowanie urzędów, zawodowa służba cywilna… Nie ma czegoś takiego jak uświęcony tradycją gmach demokratycznej republiki. Bez przerwy z nim eksperymentujemy, bo ciągle coś szwankuje. Czas po prostu na kolejny tuning.


O NATO, przemocy w demokracji oraz wodzie w mieście piszemy w najnowszych numerach Res Publiki Nowej, Visegrad Insight oraz Magazynie Miasta, które są już dostępne w naszej księgarni!

3-okladki-wiosna-2016


Dlaczego by więc nie spróbować zmusić wyborców do podjęcia minimalnego wysiłku zorientowania się w sytuacji? Dlaczego nie wprowadzić takiej ordynacji wyborczej, która uchroni nas przed wypłakiwaniem się Google’owi dzień po? Szykujemy się do kolonizacji Marsa, a nie jesteśmy w stanie wymyślić systemu, który przed oddaniem głosu będzie wymagał wchłonięcia kilku podstawowych informacji na temat referendum?

Nie wierzycie? Oto przykład: na odwrocie każdej karty wyborczej wydrukujmy króciutki test. Dziesięć prostych pytań z wiedzy ogólnej związanej z pytaniem referendalnym. Nic ponad to, co każdy i tak musi zaliczyć w podstawówce — no, może w pierwszej klasie gimnazjum. Kartę z zaznaczoną opcją i wypełnionym testem (anonimowo, oczywiście) wrzucam do urny. Wynik testu decyduje o wadze głosu. 10/10 to waga 1, 9/10 waga 0.9, 8/10 waga 0.8… Mnożymy głos przez wagę uzyskaną w teście, sumujemy i gotowe! Nie wymaga to nie wiadomo jakiej reorganizacji państwa, będziemy tylko zadrukowywać kartkę z obu stron. A efekt może być fenomenalny. Może rybak głosujący na złość tym unijnym biurokratom, którzy zakazują mu łowić w sierpniu albo matka protestująca swym głosem przeciw cięciom w finansowaniu szkół zmieni zdanie, gdy będzie musiała jeszcze raz rozważyć możliwe konsekwencje. Lub chociaż dowie się co to jest ta Unia.

Od razu odpowiadam na dwa oczywiste zarzuty: raz, że nieskuteczne, dwa, że to sposób na dalsze wykluczanie już wykluczonych. Na pierwszy odpowiem tylko, że naprawdę trudno, żeby było gorzej. Sposób na choćby i minimalne ograniczenie porywczego i niedoinformowanego głosowania jest na wagę złota. Moja propozycja to, rzecz jasna, raczej szkic niż gotowy projekt, ale nawet w tej surowej formie ma już pewne atuty. Na przykład zmniejsza znaczenie przypadku. Jeśli się pospieszysz albo omsknie ci się ręka, to w najgorszym wypadku waga twojego głosu obniży się o 1/10, nie tracisz go w całości. Z kolei w drugą stronę, jeśli nie masz ochoty sprawdzić odpowiedzi i wypełniasz test na ślepo, to niewielka jest szansa na to, że twój głos będzie wart tyle, co kogoś, kto włożył w niego więcej wysiłku. Podsumowując, nie będzie to filtr idealny, ale też wcale nie ma nim być. To raczej pomysł metody pedagogicznej, która ma skłonić do minimalnej refleksji przed oddaniem głosu — i premiować tych, którzy się na nią zdobędą.

Co do zarzutu wykluczania biednych i niewykształconych: jest całe mnóstwo sposobów, by temu zaradzić. Pytania mogą być dostępne całe miesiące przed głosowaniem, ba!, dostępne mogą być też odpowiedzi. Nie widzę nawet problemu z rozwiązywaniem referendalnego testu z listą odpowiedzi czy telefonem w dłoni. Jeśli boimy się cyfrowego wykluczenia, to wydrukujmy ulotki. Jeśli obawiamy się analfabetyzmu, to postawmy na ulicach aktorów, którzy będą o tych dziesięciu pytaniach opowiadać. Nie chodzi wcale o oddanie władzy w ręce ludzi dysponujących określonymi kompetencjami. Cnota nie ma nic wspólnego z zawodem, a sam dyplom uniwersytecki nie daje żadnej gwarancji wykształcenia. Szukam jedynie sposobu na przekonanie wyborców do zetknięcia się z podstawowymi informacjami na temat, o którym mają zadecydować, na wykazanie się elementarną ciekawością. To nie przekracza możliwości dorosłego człowieka, na pewno nie w dobie smartfonów. Powiedziałbym wręcz, że zachęcanie do oddania głosu bez chwili refleksji jest głęboko niemoralne. Wyborca z przypadku to nie realizujący swoje prawo obywatel, lecz hazardzista.

Czy wynik byłby inny, gdyby podobne środki zastosowano przy referendum ws. Brexitu? Nie wiem, może nie. Ale wtedy mielibyśmy przynajmniej jakieś powody, by sądzić, że to nie chwilowy gniew, przypadek i szczypta bezmyślności właśnie wypycha nam ze wspólnoty jeden z najważniejszych krajów Zjednoczonej Europy.

PS: W chwili publikacji zebrano już ponad 3 miliony podpisów pod petycją o drugie referendum ws. wyjścia Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej, a z brytyjskiej gospodarki wyparowało 200 miliardów funtów, czyli równowartość ok. 24 lat unijnych składek.

Fot. Losy Euroloterii | Wikimedia Commons

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

2 komentarze “Jastrzębski: Brexitowi hazardziści”

Skomentuj

Res Publica Nowa