Jakobini z Tea Party

Znaczna część amerykańskiej publiki zdołała wmówić sobie, że wykształcone elity – politycy, biurokraci, reporterzy, ale też lekarze, naukowcy a nawet nauczyciele – kontrolują ich życie. I chcą położyć temu kres. Mają dosyć tego, że ktoś […]


Znaczna część amerykańskiej publiki zdołała wmówić sobie, że wykształcone elity – politycy, biurokraci, reporterzy, ale też lekarze, naukowcy a nawet nauczyciele – kontrolują ich życie. I chcą położyć temu kres. Mają dosyć tego, że ktoś mówi im, co powinni myśleć o globalnym ociepleniu, czego powinny uczyć się ich dzieci, jaką część swojej wypłaty powinni oddać państwu, kiedy powinni zapinać pasy i zakładać kaski, jakie jedzenie wolno im jeść… Lista jest długa. Ale nie ma na niej wielu tradycyjnie rozumianych politycznych postulatów.

Ruchy populistyczne z reguły posługują się retoryką klasowej solidarności aby zdobyć władzę i przekazać ją w ręce ludu, który ma wykorzystać ją dla wspólnego dobra. Retoryka amerykańskich populistów jest jednak zupełnie inna. Rozpala emocje, odwołując się do indywidualnych opinii, indywidualnych wyborów i jednostkowej autonomii, które mają służyć zneutralizowaniu, nie wykorzystaniu, politycznej siły. Daje głos tym, którzy czują, że nikt ich nie słucha. Ale ten głos ma do powiedzenia tylko jedno: zostawcie mnie w spokoju.

Ten nowy populizm wykarmiły te same libertariańskie impulsy, które już od pół wieku niepokoją amerykańskie społeczeństwo. Jest anarchistyczny jak lata sześćdziesiąte, samolubny jak lata osiemdziesiąte. Jest równie dziecinny i bezcelowy jak nasze nowe stulecie. Przyciąga ludzi niecierpliwych i przekonanych o tym, że wszystko są w stanie zrobić sami jeśli tylko zostawi się ich w spokoju. Ludzi, którzy myślą, że wszyscy inni spędzają swój czas na knuciu jak im to uniemożliwić. To właśnie ten ruch wyprowadzi Amerykanów na ulice. Tak wygląda polityka naszych libertarian.

Chociaż po wyborach w 2008 roku nastroje konserwatywne przybrały na sile, to wywalczona w latach sześćdziesiątych zasada niezależności jednostki wciąż jest głęboko zakorzeniona w amerykańskim umyśle. Podobnie jest z pochodzącym z lat osiemdziesiątych postulatem wolności gospodarczej. Od trzydziestu lat większość ankietowanych Amerykanów zgadza się, że „rządowe zarządzanie jest zazwyczaj niewydajne i marnotrawne”, „regulowanie gospodarki zazwyczaj przynosi więcej złego niż dobrego”, a „biedni są w zbyt dużym stopniu uzależnieni od rządowego wsparcia”. Rewolucja, którą przeprowadził Reagan odniosła sukces – przeniosła dyskusję polityczną z kwestii społecznej równości na wzrost gospodarczy. Ale, jak to bywa z udanymi rewolucjami, jej siła już się wyczerpała.

Podejrzliwość wobec autorytetu i doświadczenia są w amerykańskiej naturze. Właśnie dlatego kryzys z 2008 roku i wygrana Obamy wywołały falę populizmu i powstanie Tea Party. Krach nie tylko przetrzebił amerykańskie oszczędności. Przełamał też starannie budowaną tamę niewiedzy: uświadomił ludziom, że niektóre problemy wymagają wspólnej odpowiedzi zapośredniczonej przez polityczne instytucje. Rozwiązania, które wprowadzono, aby uniknąć podobnych problemów w przyszłości, były niezwykle skomplikowane i drogie, ale gdyby ich nie wprowadzono, Ameryka przypuszczalnie znalazłaby się w głębokiej depresji. Jednak antyelitaryści nie chcą tego słuchać. Więcej przyjemności sprawia im przekonanie, że wszystko to miało na celu wyłącznie zacieśnienie rządowego uścisku nad ich życiem. To w końcu ma sens.

Część winy spada oczywiście na Fox News, Rusha Limbaugha, Glenna Becka i partię republikańską. Ale nie tylko. Od pół wieku Amerykanie buntują się w imieniu wolności osobistej. Niektórzy chcieli bardziej tolerancyjnego społeczeństwa, niektórzy chcieli być wolni od podatków i regulacji, żeby szybko się wzbogacić. Mniejsza o skutki uboczne – popkulturę w stylu soft porno czy tragiczną sytuację mniej zamożnych. Chcieliśmy dwóch rewolucji – i dostaliśmy je.

Teraz grupa wściekłych Amerykanów chce jeszcze więcej wolności – od rządowych agencji chroniących ich zdrowie, od trudnych do zrozumienia problemów, od partii i koalicji, od ekspertów i od polityków, którzy nie wyglądają tak samo jak oni. Tak naprawdę nie chcą władzy dla ludu. Chcą być ludem bez żadnych zasad. I może im się udać. W końcu mieszkają w Ameryce – kraju, w którym marzenia się spełniają. I w którym nikt nie pamięta starego powiedzenia: „uważaj, czego sobie życzysz”.Na podstawie tekstu Marka Lilli przygotował Szymon Ozimek

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa