Jaka prezydentura? Dyskusja: Cichocki, Krasowski, Leder, Nogal
Mieliśmy prezydenta elektryka, prezydenta ludowego, był prezydentem demokratyczny neofita i był prezydent narodowy. Pytanie do wyborców: jaka ma być najbliższa prezydentura? Żaden z kandydatów nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Ułóżmy tę prezydenturę za nich. Na […]
Mieliśmy prezydenta elektryka, prezydenta ludowego, był prezydentem demokratyczny neofita i był prezydent narodowy. Pytanie do wyborców: jaka ma być najbliższa prezydentura? Żaden z kandydatów nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Ułóżmy tę prezydenturę za nich. Na stronie www.res.publica.pl dyskutują o tym Marcin Król, Robert Krasowski, Marek Cichocki, Andrzej Leder i Agnieszka Nogal. Zapraszamy do udziału w dyskusji poprzez komentarze oraz odpowiedzi w poniższej ankiecie.
Marcin Król w tekście Wielki Deliberator zaproponował, żeby prezydent był patronem konsultacji społecznych, animatorem dyskusji obywateli i reprezentantów władzy. Dyskusji, która miałaby się toczyć poza mediami, poza logiką kampanii wyborczych.
Robert Krasowski: Zacznijmy w ogóle od samej koncepcji tekstu, mamy tutaj do czynienia z pomysłem, który mówi, że polskiej demokracji potrzeba pewnego rozumu politycznego, namysłu. W związku z tym prezydent powinien zrezygnować ze wszystkich klasycznych, spełnianych dotychczas ról i stać się przedstawicielem inteligencji. Prezydent, jedna z najważniejszych osób w państwie, powinien reprezentować rozum inteligencki, rozum intelektualistów. Konstrukcja jest dziwna i wątpliwa, ponieważ polska polityka, społeczeństwo i intelektualiści takiego głosu nie oczekują i nie potrzebują. Typ inteligenta, o którym myśli Marcin Król, i który on sam uosabia, w Polsce nie istnieje. Marcin Król jest ostatnim pokoleniem tego typu wrażliwości. Intelektualiści wychodzili ze swoich branżowych podziałów, swoich pasji badawczych i mieli potencjał oraz odpowiednie miejsce, w którym rozmawiali o udoskonaleniu wspólnoty politycznej. Teraz ten typ namysłu jest niemodny, nieciekawy, jest formułą myślenia schodzącą. Ostatnią próbę połączenia namysłu intelektualnego i sprawowania władzy, czyli stworzenia formuły mandaryńskiej, podjęła Unia Demokratyczna. Ten eksperyment się nie powiódł, ponieważ społeczeństwo odmówiło poparcia dla polityki powiązanej ze szczególną kompetencją umysłową. Eksperyment nie udał się również dlatego, że mandaryni kierowali się logiką plebejską, a nie elitarną. Okazało się, że podział, w którym żyje całe społeczeństwo, czyli podział ideologiczny, podział partyjny, jest podziałem, w którym inteligencja uczestniczy w ten sam sposób. Wiemy, jak wygląda dzisiaj wchodzenie przez elity do życia politycznego. Wszyscy intelektualiści, wchodząc w obszar polityki, muszą redukować swoją diagnozę. Więc to są wszystko rzeczy, których oczywiście Marcin Król widzieć nie chce i będzie próbował powołać nowy model prezydentury, będzie chciał zbudować reprezentację dla stanu, który w ogóle nie istnieje.
Marek Cichocki: Robert Krasowski przedstawił zaprzeczną koncepcję polskiej prezydentury, czyli jaka nie powinna być i jaka nie będzie. Ja spróbuję zrekonstruować warunki brzegowe, w których przyjdzie nowemu prezydentowi realizować swoją politykę. Jednym z istotnych punktów odniesienia jest to, że obywatele w Polsce chcą wybierać prezydenta w wyborach powszechnych. Chcieliby więc, żeby prezydent był ich bezpośrednim reprezentantem. Tu jednak od razu pojawia się sprzeczność, która jest charakterystyczna dla polskiej kultury politycznej. Z jednej strony Polacy stawiają bardzo wysokie, ambitne oczekiwania wobec prezydenta, z drugiej strony – cały czas cierpią na syndrom lęku przed absolutum dominium. Jeżeli prezydent chciałby realizować politykę charakterystyczną dla rządów „monarchicznych”, być ojcem narodu w silnym tego słowa znaczeniu, natychmiast spotyka się ze strony obywateli z odrzuceniem. Przybiera ono różne formy: od zgryźliwej ironii, po najcięższe zarzuty o skłonności dyktatorskie i antydemokratyczne. Mam wrażenie, że Polacy chcieliby mieć politycznie słabego monarchę, ale z drugiej strony szukają w prezydencie silnej identyfikacji. Drugie uwarunkowanie polega na tym, że obecnie jeden z kandydatów zostanie prezydentem w sytuacji absolutnie wyjątkowej, w wyniku tragicznej śmierci swojego poprzednika oraz niesmaku, jaki wywołuje polsko-polska wojna. Z tą spuścizną nowy prezydent będzie się musiał zmierzyć i sposób, w jaki to zrobi zadecyduje być może o ocenie jego prezydentury. Po trzecie, prezydent musi zrozumieć, że nie jest politycznym outsiderem, że funkcjonuje w ramach systemu partyjnego. System partyjny jest pewnym ograniczeniem, ale też instrumentarium, którym prezydent się musi posługiwać. Inaczej mówiąc, to, o czym się często w Polsce mówi, o potrzebie prezydenta apartyjnego czy wręcz apolitycznego, jest nierealistyczne, abstrahuje od mechaniki politycznej. Ten problem nie dotyczy wyłącznie Polski, widać to także na przykładzie ostatnich wydarzeń w Niemczech, gdzie okazało się, że prezydent, który nie jest zakorzeniony w strukturach partyjnych, schodzi do roli figuranta.
Andrzej Leder: Moje myślenie poszło przede wszystkim w kierunku rozważań – na ile porządek normatywny ma miejsce w praktyce, czyli na ile jest miejsce w praktyce politycznej dla porządków normatywnych. Co więcej, na ile są one niezbędne, czyli, krótko mówiąc, na ile samo rozważenie tego, jak powinno być, może i musi wpływać na to, jak oceniamy to, co jest. Pogląd, który reprezentuje Marcin Król, oznacza, że musimy mieć pewne stanowiska dotyczące tego, jak polityka powinna wyglądać, żeby patrzeć na to, jaka jest polityczna rzeczywistość. Po pierwsze więc, konieczne jest spojrzenie na praktykę polityczną przez pryzmat jakiegoś porządku normatywnego, po drugie zaś, w samym obszarze dyskusji dotyczącej tego porządku mamy bardzo różne argumenty i projekty. Na przykład, moje rozumienie państwa nie wymaga obecności prezydenta. Wynika to z tego, że mam poczucie, że do realizacji tego, co dla mnie jest najważniejsze w państwie – to znaczy pewnego rodzaju równościowej praktyki demokratycznej – prezydentura w ogóle nie jest potrzebna. Z mojego punktu widzenia problemem jest pogodzenie mojego racjonalnego projektu, w którym właściwie dla prezydenta nie ma miejsca, z tym, że inne projekty, dość powszechnie reprezentowane, zakładają miejsce dla prezydenta jako symbolicznego ojca narodu.
Jeżeli na to spojrzeć w ten sposób, to można się zastanawiać, do jakiego stopnia i jak ta funkcja symboliczna miałaby być realizowana w ramach demokracji jako praktyki równościowej. Wydaje mi się, że projekt Marcina Króla, projekt demokracji deliberatywnej, próbuje właśnie rozwiązać tego rodzaju kwadraturę koła. Marcin Król powiada, że symboliczny autorytet czy kapitał prezydenta powinien służyć wprowadzaniu w obręb typowych mechanizmów demokratycznych tego, co jest poza nimi, czyli nowatorskich, intelektualnych poglądów, które inaczej nie wejdą w obieg debaty.
Pojawia się jednak pytanie, czy projekt, w którym autorytet prezydenta wprowadza dyskusję intelektualistów w obręb instytucji i debaty demokratycznej, do których inaczej by się nie przebiły, realizuje podstawowe założenia demokracji.
Agnieszka Nogal: Projekt demokracji deliberatywnej odnosi się do sfery publicznej. Także w Polsce sfera publiczna istnieje i ma określony kształt. Za punkt wyjścia można uznać sytuację, w której języki obecne w tej sferze pozostają głęboko skonfliktowane. Poziom partyjny pozostaje poziomem otwartego sporu. Prowadzona na tym poziomie dyskusja przybiera formę walki: głosowanie oraz większościowe rozstrzygnięcia prowadzą do zwycięstwa lub przegranej wedle zasady: winner takes all. Jednak konstytucja uwzględnia także inny wymiar, którego symbolicznym wyrazem jest prezydentura – jest to wymiar spajający i jednoczący. W sytuacji oczywistych różnic i głębokiego konfliktu wymiar ten może się realizować jedynie poprzez stworzenie płaszczyzny dialogu przy zachowaniu świadomości odrębności oraz wielości porządków normatywnych.
Pierwszy element diagnozy Marcina Króla należy więc uznać za słuszny: przyszły prezydent nie może abstrahować od tego punktu wyjścia. Funkcją prezydenta jest bowiem reprezentowanie wspólnoty politycznej, niezależnie od jej wewnętrznych pęknięć i podziałów. Jednak druga część diagnozy, w której Marcin Król twierdzi, iż dialog powinien odbywać w się wedle Habermasowskiej kategorii racjonalności dyskursu, rozmija się z rodzimym kontekstem. Trudno bowiem wskazać osoby, które porzuciłyby własne zaplecze normatywne, aby pełnić funkcję „oświeconych reprezentantów” ludu politycznego. Zresztą, nawet jeżeli taka grupa osób zostałaby odnaleziona, to nie reprezentowałaby ani całego ludu, ani nawet żadnego konkretnego środowiska. Praktyczna racjonalność nie może bowiem abstrahować od tego, co konkretne grupy społeczne uważają za dobre, słuszne, właściwe.
Intelektualiści, prawda, prezydent
Andrzej Leder: Są ludzie, którzy z powodu profesji, temperamentu czy Bożego daru mają powołanie do zastanawiania się i analizowania różnych spraw. Ich obecność w każdym społeczeństwie jest pożyteczna i sensowna. Często powinni myśleć wbrew swojemu społeczeństwu, przykład bardzo klasyczny – Sokrates. Natomiast zupełnie inna sprawa – czy instytucje polityczne powinny ich legitymizować. Moja wątpliwość nie dotyczy istnienia ludzi, którzy mają inny poziom rozumienia różnych procesów zachodzących w społeczeństwie i życiu politycznym, tylko tego, czy instytucje polityczne, w szczególności instytucja prezydenta, powinna zajmować się ich legitymizowaniem, w pewnym sensie poza porządkiem innych instytucji.
Robert Krasowski: Dlaczego Platon wypędził poetów z państwa, z kolei Donald Tusk wypędził intelektualistów z PO. Spróbujmy zrekonstruować logikę jego myślenia. Jest druga połowa naszej dekady, śmierć ostateczną ponosi Unia Wolności, śmierć ponosi SLD, dwie główne formacje, wokół których inteligencja polska głównie się skupiała. Chwilę później dochodzi do kompromitacji PiS. Można powiedzieć, że cała grupa jest do wzięcia. Donald Tusk jest pierwszą osobą, która podejmuje decyzje, że ani do rządu, ani do partii nie zaprasza intelektualistów, ponieważ uważa, że intelektualiści w Polsce są grupą fanatyzującą politykę. Dla przykładu, z jednej strony mamy grupę sympatyzujących z PiS-em, obalających idee pokoju, mówiących o zbrodni popełnionej na Lechu Kaczyńskim, czyli Zdzisława Krasnodębskiego, Jarosława Rymkiewicza. Z drugiej strony – Andrzej Wajda i Władysław Bartoszewski ogłaszają wojnę domową równie agresywnym językiem. Najbardziej fanatycznie zachowali się ludzie z kasty, od której byśmy oczekiwali recepty na naprawę polityki. Prowadzi to do konkluzji, być może nie uniwersalnej i obowiązującej, że naprawa polityki przychodzi od wewnątrz polityki. Wszystkie elementy oswajające, stabilizujące i naprawiające politykę wychodzą z obszaru polityki samej, więc zasadne jest pytanie czy postulaty naprawy prezydentury powinny być kierowane przez rozum teoretyczny i czy powinni je realizować reprezentacji rozumu teoretycznego.
Agnieszka Nogal: Prezydent, mimo iż ma partyjne zaplecze, nie powinien pełnić funkcji czysto politycznej. Byłoby to niszczące nie tylko dla samego urzędu, ale także dla wspólnoty politycznej. Prezydent jest wybierany w powszechnych wyborach, jego decyzje i działania reprezentują państwo. Prezydent nie może również oprzeć swej władzy wyłącznie na intelektualistach i „mandarynach”, gdyż intelektualista wkraczając w przestrzeń publiczną staje się takim samym obywatelem jak każdy inny. Operuje może bardziej precyzyjnym językiem, ale nie staje się przez to politycznie „neutralny”. Traktowaniu intelektualistów, jako wyrazicieli opinii, winno zatem towarzyszyć uznanie, że każda z tych osób, oprócz prezentowanej publicznie racjonalności teoretycznej, jest zakorzeniona w określonej praxis, ma poglądy polityczne, kieruje się wartościowaniami.
Andrzej Leder: Bronię wpływu intelektualistów na sferę publiczną, ale nie w takiej formie, że instytucje polityczne miałyby wpływ przenosić. Moim zdaniem wiele przytoczonych przykładów pokazuje, że kiedy intelektualiści próbują bezpośrednio wpływać na sferę polityczną, to przynosi to skutki raczej godne pożałowania. Intelektualiści wpływają na sferę publiczną poprzez swoją praktykę zawodową; tworzenie idei i wprowadzanie ich w obieg. Protestuję przeciwko pomysłowi, że rola intelektualistów w życiu publicznym zanikła, że praktyka polityczna nie ma nic wspólnego z praktyką teoretyczną czy intelektualną. Sądzę, że każde społeczeństwo potrzebuje tych, którzy analizują i rozważają formy życia tego społeczeństwa, czy w ogóle wszelkie możliwe formy życia. Z jednej więc strony sprawa obecności intelektualistów w życiu publicznym to ich ogromna rola jako teoretyków. Z drugiej strony, żadna instytucja polityczna nie powinna ich bezpośrednio wprowadzać do praktyki politycznej. Doświadczenie pokazuje, że to się zwykle niedobrze kończy.
Marek Cichocki: Relacja między prawdą i polityką wciąż jest żywa (dlatego teza o pospolityce jest bzdurą), chociaż ta relacja nie jest ani łatwa, ani jednoznaczna. Intelektualiści gardzą polityką, uważają, że politycy są głupi, kręcą, są hipokrytami. Ale także politycy nie mają wcale lepszego zdania o intelektualistach, uważają, że tamci są darmozjadami, którzy z praktyki politycznej niczego nie rozumieją, łatwo oceniają czy krytykują, ale nie ponoszą ryzyka. Dlaczego jednak niektórzy politycy znajdują w sobie wielkość, by czasami wznieść się poza praktyczny wymiar polityki i poświęcić swój czas na rozmowę z intelektualistami? Bo ta relacja jest bardziej skomplikowana niż obopólna niechęć. Polityka potrzebuje prawdy jako lustra, w którym może zobaczyć się z innej strony – strony, która wcale nie jest mniej ważna niż skuteczna sprawczość. Jeżeli Donald Tusk wypędza intelektualistów ze swego otoczenia lub redukuje ich do usłużnych travellerów, w najgorszym razie trefnisiów, to z jednej strony rozumiem ten odruch, bo żaden polityk nie lubi „mędrków”, którzy mówią mu „ty jesteś głupi, bo tylko my mamy prawdziwy ogląd rzeczywistości i dlatego masz robić tak, jak ci powiemy”. Jednak cena, którą za to płaci, jest straszliwa, bo rezygnując z lustra prawdy redukuje politykę do jednego wymiaru i w końcu staje się bezsilnym, samotnym nihilistą, otoczonym przez zgraję szamanów od PR-u. Grecy nazywali to efektem hybris. Prezydent ma tę szczególną pozycję w Polsce, że może sobie pozwolić na pokazanie głębszego wymiaru polityki, tak jak Lech Kaczyński robił to w Lucieniu. A to jest absolutnie niezbędne, jeśli następny prezydent chciałby pokazać, że polityka to nie tylko doraźna sprawczość, ale także troska o całość.
Agnieszka Nogal: Rozum teoretyczny jest przede wszystkim granicą dla polityki, jest punktem, w którym polityk zdaje sobie sprawę z tego, że nie wszystko może, że nie wszystko pozostaje kwestią decyzji. Jeżeli mówimy natomiast o praktyce i o decyzjach uwzględniających racjonalność praktyczną, to otwiera się pewna przestrzeń dla intelektualistów, którzy mogą prezentować strategie argumentacyjne właściwe dla różnych środowisk.
Kształt przyszłej prezydentury
Robert Krasowski: Od każdego prezydenta oczekiwalibyśmy wielkości. W przypadku Bronisława Komorowskiego oznaczałoby to zerwanie lojalności partyjnej i próbę zdefiniowania się jako strażnika reguł i konstytucji, którego celem jest zaprowadzenie porządku w polskiej polityce. Jarosław Kaczyński natomiast mógłby być osobą, która by złagodziła swoje diagnozy, starając się rozszerzyć swoją wąską wizję na całe społeczeństwo. Jarosław Kaczyński mógłby stworzyć projekt prawicowy, modernizacyjny i narodowy, akceptowany przez większość. W obie te formy wielkości nie wierzę.
Marek Cichocki: Podstawowym zadaniem przyszłego prezydenta to jest przywrócenie polskim obywatelom kategorii całości. Jest to niezmiernie trudne, ponieważ nigdy nie udało się zbudować namacalnego poczucia, że pomimo wszelkiego rodzaju różnic jesteśmy obywatelami jednego państwa i jednej wspólnoty politycznej.
Agnieszka Nogal: Praktycznym wyzwaniem byłoby stworzenie płaszczyzny, na której możliwa byłaby dyskusja prowadzona z perspektywy całości. Tak jak rozum teoretyczny jest punktem granicznym dla polityki, tak samo można wskazać określony zbiór praktyk, w których jesteśmy zanurzeni; praktyki te domagają się artykulacji. Jest ona możliwa poprzez wyznaczenie granic – sfer nienegocjowalnych. To, co negocjowalne natomiast, obejmuje obszar zwykłej politycznej i partyjnej walki, do którego prezydentura nie powinna się ograniczać. Dzięki horyzontowi jaki otwiera, przestrzeń publiczna zyskuje dodatkowy wymiar, sferę tłumaczeń dokonywanych pomiędzy różnymi językami obecnymi w sferze publicznej.
Andrzej Leder: Mam jedno oczekiwanie, żeby był mądrym ojcem symbolicznym. Odnosząc się zaś do bliskiego mi skądinąd postulatu, że prezydent mógłby być reprezentantem całości wobec głębokich podziałów, to trzeba postąpić jeszcze o krok: prezydent musiałby dostrzegać, że całości są wielopoziomowe. Całość – polskie społeczeństwo, czy polska wspólnota polityczna, całość – Europa, całość – “mondializujący” się świat. Do tego, żeby określać, która całość w tym momencie jest najważniejsza, potrzeba pewnego rodzaju mądrości polegającej na umiejętności ważenia racji i spraw.
Jeden komentarz “Jaka prezydentura? Dyskusja: Cichocki, Krasowski, Leder, Nogal”