Holzer: Czy demokracja może być autorytarna?

Prawdziwym niebezpieczeństwem dla demokracji jest brak silnych i popularnych indywidualności, konkurujących między sobą oraz brak silnych partii, ubiegających się o sympatyków i wyborców.


Tego rodzaju pytanie padać może właściwie tylko tam, gdzie demokracja jest jeszcze nieopierzona, niedoświadczona. Sto lat temu Bernard Shaw napisał, pół żartem, pół serio, iż demokracja jest przeciwieństwem arystokracji: pierwsza z nich to zbiorowość bałwochwalców, gdy druga – to zbiorowość bożyszczy. Przeciwieństwo owo staje się oczywiście względne. Skoro bałwochwalcy potrzebują dla siebie bożyszcza, stwarza to szanse dla takich przywódców demokracji, którzy potrafią sami siebie odpowiednio kreować oraz potrafią narzucić przekonanie o swej wyjątkowości i nieomylności.

W paradoksie Shawa bardziej uwypuklone zostały niebezpieczeństwa demokracji plebiscytarnej, bożyszcza muszą bowiem być indywidualnościami. Obowiązuje to także poza demokracją. Komunizm próbował wprawdzie postawić milionowe partie (,.zbiorowa mądrość partii”) lub wieloosobowe zespoły (,,kolektywne kierownictwo”) na opuszczonym przez Wodza i Nauczyciela piedestale. Eksperyment nie powiódł się. Zawsze dominowała obdarzona nimbem postać genseka, tylko tłem stawali się jego współtowarzysze – w pierwszym rzędzie kierownictwo. w wielu dalszych rzędach partyjne masy.

Niewiele lat później niż Shaw z solidnością niemieckiego uczonego wziął się za niebezpieczeństwa demokracji reprezentatywnej Robert Michels. Jego klasyczna dla socjologii polityki praca o partiach nosiła podtytuł „studium socjologiczne tendencji oligarchicznych w nowoczesnej demokracji”. Trzydzieści lat temu Seymour Martin Lipset w pełnej podziwu dla wnikliwości Michelsa przedmowie do kolejnego angielskiego wydania jako motto przytoczył jego żelazne prawo oligarchii: „To organizacja daje podstawy dla dominacji wybranych nad wyborcami, mandatariuszy nad powierzającymi mandat, delegatów nad delegującymi. Kto mówi organizacja, ten mówi o oligarchii.“


Czy pod podszewką każdej demokracji ukrywa się przemoc? O tym nowy numer Res Publiki. Kup już teraz w naszej internetowej księgarni.

2-15-T-cov-wer

Doba panowania telewizji i innych środków masowego przekazu zdaje się wreszcie podsumowywać obie formuły demokracji – plebiscytarnej i reprezentatywnej – oraz obie formy niebezpieczeństwa – bałwochwalstwo i oligarchię. Wybory są tyleż samo starciem na szerokim froncie dwóch rozbudowanych aparatów organizacyjnych, propagandowych i finansowych, co niemal średniowiecznym pojedynkiem dwóch walczących przed wypełnionymi trybunami rycerzy o rękę Pani Władzy.

Czy więc demokracja skazana jest na przegraną? Przed takim wnioskiem chroni nas nie tylko wishful thinking ludzi przywiązanych do demokracji, ale i doświadczenie historyczne wielu dziesięcioleci. Mimo wszelkich jej porażek, mimo narzekań, a nawet wyklinań, demokracja ma dziś w świecie. a zwłaszcza w Europie, pozycję silniejszą niż kiedykolwiek przedtem. Zresztą sam Michels daleki był wówczas, kiedy zajmował się oligarchią w demokracji, od jednostronnej krytyki (choć sporo lat później stał się zwolennikiem włoskiego faszyzmu). W swym dziele Michels pisał: „Można rzec, że im bardziej ludzkość rozpozna korzyści, jakimi choćby niedoskonała demokracja przeważa nad arystokracją, nawet najlepszą, tym mniej będzie prawdopodobne, że poznanie braków demokracji spowoduje nawrót do arystokracji”.

Tak czy inaczej, ostrze krytyki obrońców demokracji kierowało się ku różnego rodzaju zagrożeniom autorytarnym. Natomiast mniej interesowano się anarchicznymi zagrożeniami demokracji, choć tu i ówdzie spotkać można było na ten temat wzmianki. Czy jeżeli organizacja prowadzi do oligarchii, to brak organizacji (lub nawet dezorganizacja!) służy prawidłowej demokracji? Takie pytanie można było pomijać w spokojnych czasach poprzedzających wybuch I wojny światowej, lecz należało je postawić po doświadczeniach okresu między wojnami, a zwłaszcza najtragiczniejszym w konsekwencjach doświadczeniu niemieckim. Okazało się bowiem, iż droga do skrajnego zaprzeczenia demokracji (zaś skrajność tę wyrażały nie zmiany w instytucjach władzy państwowej, lecz w swobodach obywatelskich i ludzkich) prowadzi raczej od zanarchizowanej demokracji niż od demokracji przerastającej w oligarchię lub nawet oligarchii ze śladami demokracji.

Historyk znajdzie W ostatnich dziesięcioleciach europejskiej demokracji sporą gromadkę wybitnych przywódców politycznych i – przynajmniej w długich stosunkowo okresach ich kariery – państwowych, którzy zdecydowanie zdominowali instytucje władzy. Wystarczy tu wspomnieć Winstona Churchilla w Wielkiej Brytanii, tamże wiele lat później Margaret Thatcher, Charlesa de Gaulle’a i jeszcze dziś Françoisa Mitterranda we Francji, Konrada Adenauera i Willy Brandta w Republice Federalnej Niemiec. Można tu pominąć mniej głośnych. bo czynnych w mniejszych krajach, demokratycznych przywódców państwowych skupiających w swym ręku faktycznie niemal całość decyzji (choćby Bruno Kreisky w Austrii czy Urho Kekkonen w Finlandii).

Socjolog polityki dostrzeże wzrastającą personalizację walki politycznej, przy której nie tyle przywódca reprezentuje partię, z której się wywodzi, ile partia reprezentuje swego przywódcę (nie trzeba do tego nawet przyjęcia potocznej nazwy, jak u gaullistów). Psycholog polityki doda,iż warunki dzisiejszej walki politycznej preferują do roli przywódczej jednostki o autorytarnych cechach charakterologicznych. Historyk potraktuje to z kolei z pewnym sceptycyzmem i spyta, kiedy znaleźć można ów okres, w którym czołowi politycy byli obdarzeni łagodnością, chęcią liczenia się z cudzymi opiniami i gotowością do rezygnacji ze swych ambicji. Konrad Adenauer ujmował w krótkiej formule doświadczenia nie tylko swego czasu, kiedy stwierdzał: ,Akurat zawód polityka nie pomaga być chrześcijaninem“. Wyznanie to wyrwało się z ust dewocyjnego katolika, a nie walczącego z religią ateisty.

Demokracja stała się więc rzeczywiście od początków doby społeczeństwa masowego ustrojem wyboru między dwoma lub kilkoma oligarchiami, mniej czy bardziej zbiurokratyzowanymi, ale wrażliwymi o tyle na opinię szerokich rzesz, o ile dyktował to im instynkt władzy lub wręcz instynkt samozachowawczy (bo wszak działał czynnik konkurencji i bez odniesienia się do tych rzesz stawało się na pozycji przegranej). W późniejszej fazie narastającej personalizacji nie uległ zanikowi czynnik konkurencji. Wybór między oligarchiami przedstawia się coraz częściej jako wybór między osobami, które stoją na ich czele. Wybór pozostał, a tym samym zachowała się istota demokracji.

W europejskich państwach rozwiniętej demokracji tak zminimalizowana demokracja wywołuje reakcje alternatywne. Wnoszą one dalsze korekty do mechanizmu demokratycznego. Słabo zorganizowane na ogół ruchy alternatywne nie potrafiły nigdy stać się bezpośrednim zagrożeniem dla partii demokratycznego establishmentu. Jednakże odciągając sympatyków, a więc i wyborców, od tej czy innej z konkurujących głównych partii, alternatywni zmuszają je do dostosowania się – tyleż w sferze programów, co metod działania i personaliów – do gustów politycznej publiczności. Pojęcie alternatywnych stosuję tu szeroko: odnosić się będzie ono do niemieckich „Zielonych”, do brytyjskich liberałów czy socjaldemokratów, ale też do akceptujących (przynajmniej formalnie) demokratyczne reguły gry ruchów prawicowych typu francuskiego Frontu Narodowego czy niemieckich Republikanów.

Istnieje wreszcie jeszcze jedno niebezpieczeństwo, jakie niesie ze sobą (dla nich samych) oderwanie się ,,oligarchicznych” partii demokratycznych od ich klienteli. Tym niebezpieczeństwem jest absencja. Pół biedy, jeżeli rozczarowanie dotyka mniej więcej na równi wszystkich głównych aktorów. Gorzej temu, którego interesy cierpią szczególnie silnie.

Prawdziwym niebezpieczeństwem dla demokracji nie są ani silne i popularne indywidualności ani oligarchiczne partie. Prawdziwym niebezpieczeństwem jest brak silnych i popularnych indywidualności, konkurujących między sobą oraz brak silnych partii, ubiegających się o sympatyków i wyborców. Wtedy bowiem stają się groźne instrumenty państwa, które nie podlegają kontroli – wojsko, policja czy biurokracja. Wtedy stają się groźni demagogowie – „jednodniówki”, którzy choćby na chwilę zdolni są pozyskać sobie powszechniejszą sympatię. Wtedy stają się groźne niewielkie jawne czy zakonspirowane bojówki i mafie.

Wszystkie te rozważania nie mają jedynie abstrakcyjnego charakteru. Odnoszą się ze szczególną aktualnością do krajów, w których odbywają się dziś procesy zwane w żargonie politologów, socjologów i polityków transformacją do demokracji. W kamieniach młyńskich trudności gospodarczych i społecznych na okruchy rozpada się popularność tych przywódców, którzy przyjmują na siebie odpowiedzialność (zaś z istoty systemu parlamentarnej demokracji przyjmować ją muszą właśnie najpopularniejsi, obdarzeni mandatem zaufania). Krajobraz partyjny nie jest się w stanie ustabilizować. Partie dzielą się i mnożą, ich wewnętrzna struktura jest chwiejna i daleka od Michelsowskich wzorców oligarchii. Gusta politycznej publiczności są trudno rozpoznawalne i nietrwałe. Właściwie niemal wszystkie partie usiłują grać rolę alternatywnych w stosunku do nieistniejącego establishmentu.

Zapewne trzeba zrozumieć i polubić fakty: polityka jest zajęciem dla jednostek silnych, ambitnych, z autorytarnymi cechami osobowości. Domaganie się od polityków, aby byli ludźmi miękkimi, kompromisowymi, chętnie poddającymi się krytyce i zmieniającymi pod jej wpływem swe postępowanie oznacza wezwanie do prowadzenia polityki nieskutecznej. To zaś dopiero otworzyć może drogę burzycielom demokracji.

Demokracja respektować bowiem winna nie do niej odnoszące się, lecz wciąż aktualne wskazania Machiavellego: „Popada książę w pogardę, gdy uważa się go za zmiennego, lekkiego, zniewieściałego, tchórzliwego i wahającego się, tego więc powinien wystrzegać się, jak żeglarz rafy, i usilnie starać się, by w jego czynnościach widziano wielkość, dzielność, powagę i siłę”.

Czy tym wymaganiom będzie w stanie sprostać polska polityka? Dajmy jej nieco czasu, ale też nie wyciągajmy z nadmierną łatwością straszaka autorytaryzmu (dyktatury?) przy lada okazji. Nie hołdujmy zasadzie lepszej oceny polityków miękkich, partii słabych, państwa biernego niż polityków twardych, partii silnych, państwa aktywnego. Natura polityczna nie znosi próżni. Jeżeli nie wypełni przynależnej jej przestrzeni demokracja, prędzej czy później skorzystają na tym jej wrogowie.


Tekst ukazał się pierwotnie w numerze 5 (56) / 1993 Res Publiki Nowej.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa