GÓRALCZYK: Viktora Orbána hazardowa gra kartą Trumpa
Czy Viktor Orbán całkiem odwróci się od Zachodu i pójdzie do Erdoğana, Putina i Xi Jinpinga?
Viktor Orbán może się czuć prawdziwym życiowym i politycznym zwycięzcą, a kto wie, czy nie pomazańcem Bożym. Gdzie nie spojrzeć, tam wiktoria. Udana rodzina, z piątką dzieci i wnukami, którzy mają szybo dać mu kolejną upragnioną drużynę piłkarską, jak zapewnił na Facebooku, prezentując najnowszą latorośl.
W rodzinnym Felcsút, zapadłej mieścinie, w której się w dzieciństwie wychował, nie tylko odbudował rodzinny dom, ale na wprost niego, po drugiej stronie ulicy, pobudował kryty stadion, ze zraszaną murawą oraz wyściełaną skórą i aksamitem lożą, gdzie przyjmuje najbardziej wpływowych i najbogatszych ludzi w kraju. Ze sposobu usadzenia gości i rzędu siedzących krajowe media spekulują, kto ma aktualnie „ucho premiera”.
Wielkie pieniądze
On sam zaś często zasiada na tej loży wraz z byłym sołtysem tej wsi i inkasentem gazowym, dziś powszechnie ocenianym jako najbogatszy, a na pewno jeden z najbogatszych ludzi w kraju, Lőrinczem Mészárosem. To ten, który wskazuje na trzy podstawowe przyczyny swej niebywałej, kosmicznej wprost kariery biznesowej: opatrzność Boska, własne talenty, no i – mniej chętnie, ale jednak – znajomość z premierem. Majątek ten trudno do końca ocenić, podobnie jak szczegóły powiązań z premierem, choć wieść powszechna niesie, że to „słup premiera”. Dowodem stawek wchodzących w grę niech będą jednak spekulacje, że Mészáros jest już, być może, bogatszy nawet od brytyjskiej królowej.
Na tym nie koniec. Viktor Orbán spełnił też inne dziecięce marzenia – obok stadionu w Felcsút, parę kroków dalej od rodzinnego domu, wybudował Akademię Piłkarską, a jakże – imienia Ferenca Puskása, chyba najbardziej znanego węgierskiego piłkarza w dziejach. A potem uruchomił jeszcze – za unijne pieniądze – kolejkę wąskotorową łączącą pobliskie miejscowości. Prawie nikt nią nie jeździ, ale Orbán, częsty tutaj gość, ma powody do osobistego zadowolenia.
Podobnymi sukcesami może się również wylegitymować w stolicy, gdzie nie tylko pobudował rozległą willę na Wzgórzach Budańskich, ale nawet przeniósł – nie bez kontrowersji i oporów ze strony naczelnego architekta Budapesztu – swoją siedzibę. Przeprowadził się z gmachu parlamentu też na wzgórza budańskie, obok zamku i siedziby prezydenta, a dawniej siedziby premierów, do obszernego, starannie odbudowanego i bogato wyposażonego, także w dzieła sztuki, byłego klasztoru karmelitów.
Wielkie marzenia
W ten sposób węgierski premier ma przed sobą szeroką panoramę i rozległe widoki, podobnie jak w polityce, gdzie od dekady niemal nieprzerwanie rozporządza kwalifikowaną większością w parlamencie i niekwestionowaną pozycją jedynego lidera, prawdziwego wodza, tak w szeregach własnej partii, jak na całej politycznej palecie. Kontrkandydata nawet na horyzoncie nie widać. W partii i państwie obowiązuje zasada już dawno temu sformułowana przez wnikliwego analityka węgierskiej sceny politycznej, Pétera Tölgyessyego: „jeden mówi, reszta stoi i klaszcze”.
W takiej sytuacji nic dziwnego, że Orbán mierzy wysoko i stawia sobie kolejne ambitne cele. Jeden jest znany: duchowo czuje się przywódcą wszystkich Węgrów, a nie tylko tych zamkniętych w granicach państwa. Nie tylko nawiązał tym samym do głośnej kiedyś wypowiedzi pierwszego demokratycznego premiera po 1990 r. Józsefa Antalla, ale też mocno ją rozwinął, nadając przedstawicielom rozległej diaspory prawa socjalne, a nawet wyborcze (co mu się opłaci, bo większość z nich głosuje na Fidesz).
To z tego powodu w 2012 r. zmieniono konstytucję i nazwę państwa. Z Republiki Węgierskiej narodziły się Węgry, bo przecież to oczywiste, Węgry są wszędzie tam, gdzie mieszkają Węgrzy, a nie jak wytyczyły mocarstwa w Trianon i co powtórzyły w 1947 r. w Paryżu. Powrót do ziem Korony św. Stefana, nie tylko duchowy, to kolejne marzenie, czego dowodem mapa Wielkich Węgier w gabinecie u dawnych karmelitów, pokazywana gościom, choć zarazem budząca kontrowersje u sąsiadów.
Diaspora to jedno, a wielka polityka, daleko wykraczająca poza granice małych Węgier, to drugie. Orbán gra i licytuje znacznie wyżej niż wskazywał potencjał kraju. W Unii Europejskiej odstawia „taniec pawia’, jak sam go nazwał, czyli gra tak, jak mu tam pozwalają, całkowicie odmiennie interpretując dane kwestie u siebie w domu. W Kazachstanie, jak sam stwierdził, czuje się jak u siebie w domu, bo nikt mu tam nie dokucza i nie czepia się go, jak ci biurokraci z Brukseli, będący zresztą „na pasku” wywodzącego się z Węgier i wykreowanego na głównego wroga, miliardera George’a Sorosa.
Co więcej, co się podoba w kraju i co jest mocno eksponowane w kontrolowanych przez rząd mediach, z Władimirem Putinem, Xi Jinpingiem, a ostatnio nawet Donaldem Trumpem rozmawia – osobiście i telefonicznie – niemal jak równy z równym. Oto wódz, Ojciec Narodu, na jakiego Węgrzy zasłużyli. Ojciec węgierskich zwycięstw, w którego rodzie były różne wiktorie, bo przecież jego ojciec, wzięty biznesmen, wzbogacony na publicznych zamówieniach (kto mu tam pamięta dawne członkostwo w partii Kádára, a nawet kontrakt w Libii w tamtym okresie) ma na imię Győző, a więc też Viktor, tylko bardziej swojsko, po węgiersku. Nic dziwnego, że pochodzący z Węgier i żyjący w Austrii Paul Lendvai nadał po węgiersku swej biografii Orbána, dostępnej i w Polsce, znamienny tytuł: „Drugie zajęcie Ojczyzny”. Zdaniem autora jego bohater zmienił rzeczywistość w kraju (niekoniecznie na dobre) niemal w takim stopniu jak wtedy, gdy Madziarzy wkraczali do Kotliny Panońskiej.
Z takimi referencjami i doświadczeniami Viktor Orbán, chłopak z biednej węgierskiej wsi, podbija świat i czuje się przywódcą dużego formatu, znacznie większego niż wskazywałby potencjał Węgier i Węgrów, wraz z tymi rozsianymi po diasporze. Tyle przewidywań mu się sprawdziło, tyle rzeczy wygrał, że teraz czas grać już o wyższe stawki.
Jak wiadomo, ma dobre, unikatowe w UE, relacje z Władimirem Putinem. Wiążą ich interesy, kontrakty gazowe, elektrownia jądrowa w Paks (treść porozumienia utajniono) po stronie węgierskiej oraz chęć odgrywania roli wewnątrz UE po stronie rosyjskiej. Ponadto węgierski premier ma znakomite relacje z Benjaminem Netanjahu, a wskazani przez tego ostatniego izraelscy doradcy pomagali nawet Orbánowi zwalczać znienawidzonego Sorosa. Na tej palecie są też ścisłe relacje z Recepem Tayyipem Erdoğanem. Obaj do siebie jeżdżą, a Erdoğan osobiście uczestniczył w odsłonięciu mauzoleum pierwszego tureckiego namiestnika w Budzie, a zarazem derwisza, Gül Baby. Mauzoleum niedawno odnowiono za tureckie pieniądze i uroczyście oddano do użytku, choć Orbán, mocno forsujący hasła antymuzułmańskie, jak mógł znikał wtedy sprzed kamery.
Wielkie rozczarowanie?
Premier Orbán zbudował też najlepsze relacje z Chinami, najlepsze w całym regionie, obok Serbii. Regularnie jeździ do Chin i spotyka się z Xi Jinpingiem, z którym, wykorzystując zamieszanie wokół trwającej pandemii, wiosną tego roku wreszcie podpisał, też utajnioną, umowę na dokończenie ciągnącego się od lat projektu budowy szybkich chińskich kolei łączących Budapeszt z Belgradem, na co długo nie godziła się Komisja Europejska ze względu na brak transparentności projektu.
To w takim kontekście Viktor Orbán zalicytował raz jeszcze: jako pierwszy i przez długi czas jedyny przywódca w UE (potem znalazł naśladowcę w Słowenii) już we wrześniu br. otwarcie stawiając na Donalda Trumpa jako przyszłego prezydenta, a więc osobę mającą sprawować drugą kadencję. Podkreślał nawet, że „nie ma żadnego planu B”. Nie krył tego ani na Twitterze, ani w bezpośredniej rozmowie telefonicznej z Trumpem, ani podczas wypowiedzi publicznych, w tym podczas pożegnania 81-letniego jubilera z zawodu, ambasadora USA w Budapeszcie, Davida Cornsteina, który po latach posuchy mocno się Orbánowi przysłużył. Bardziej przebywając w Stanach niż na Węgrzech, nie tylko doprowadził do wizyty szefa węgierskiego rządu w Białym Domu, ale też pomógł w zwalczaniu – powszechnie znienawidzonego w węgierskich mediach rządowych – George’a Sorosa i jego Fundacji oraz Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego.
Po zalewie dwuipółrocznej kadencji Cornstein opuścił stolicę Węgier 1 listopada br. i nie tylko otrzymał wysokie węgierskie odznaczenie państwowe, ale też otwartą pochwałę od premiera. Wcześniej, co niezwykle rzadkie, ambasador bywał w prywatnej rezydencji premiera, a ten, żegnając go i zwracając się do niego per „Drogi Davidzie”, mówił w specjalnej laudacji 27 października, że „dzięki niemu stosunki węgiersko-amerykańskie odzyskały swój poprzedni blask”.
Druga okazja, czyli odsłonięcie pomnika byłego amerykańskiego prezydenta George’a H. Busha na placu Wolności w Budapeszcie, okazała się nieco mniej szczęśliwa. Albowiem pomnik ten ustawiono tuż obok stojącej tu podobizny Ronalda Reagana, a obie postacie naturalnej wielkości zwrócone są na stojący tuż obok wyniosły pomnik bohaterom Armii Radzieckiej (po drugiej jego stronie jest gmach ambasady USA).
W tych okolicznościach Viktor Orbán pochwalił Amerykę jako „oazę wolności”, a przy okazji porównał ze sobą niemiecką i sowiecką okupację. Na co ostro zareagowała rzecznika rosyjskiego MSZ, Maria Zacharowa, pisząc, że „wypowiedź węgierskiego premiera mocno naruszyła historyczną prawdę”. Nie dało się ukryć, że doszło do dyplomatycznego zgrzytu.
Jak ułożą się stosunki z Amerykanami po tym, jak węgierskie media rządowe, w ślad za administracją i premierem, tak jednoznacznie wspierały w kampanii Donalda Trumpa? Tygodniami w głównych wydaniach programów informacyjnych węgierskiej telewizji, podobnie jak w raportach agencji prasowej MTI i publikacjach głównego teraz organu prasowego rządu, dziennika „Magyar Nemzet” (Węgierski naród), nie pozostawiano krzty wątpliwości co do tego, że jednym właściwym kandydatem jest Donald Trump, a Joe Biden jest reprezentantem tej samej, przebrzmiałej i kosmopolitycznej elity co znienawidzony George Soros. Opozycyjne tygodniki oraz niedawno wznowione audycje węgierskojęzyczne Radia Wolna Europa robiły co mogły, by wskazać zalety także drugiego kandydata, ale przewaga mediów rządowych (poza Internetem) jest teraz na Węgrzech miażdżąca.
Stawianie na Trumpa w wydaniu Orbána wynika z doświadczeń, a przede wszystkim założeń ideowych. Doświadczenie osobiste jest takie, że poprzednie administracje nie chciały go przyjąć, nie był mile widziany na amerykańskich salonach, co udowodniła jedna z poprzedniczek Davida Cornsteina, ambasador (w latach 2010–13) greckiego pochodzenia, Eleni T. Kounalakis. W swojej książce, wydanej potem również na Węgrzech, w szczegółach ujawniła, jak nieufni byli Amerykanie w stosunku do Orbána zaprowadzającego u siebie nieliberalne porządki, a zarazem jak bardzo jednoosobowe są tamtejsze rządy.
To właśnie kwestia tak mocno rozpropagowanej, już w 2014 r., przez Viktora Orbána „demokracji nieliberalnej” była w stosunkach Budapesztu z Waszyngtonem prawdziwą kością niezgody. Przestała być za administracji Trumpa, która – jak wiadomo – zamieniła wartości na interesy. W ten sposób to nie system zaprowadzony na Węgrzech i charakter rządów, lecz zakupy amerykańskiego sprzętu wojskowego stały się przedmiotem rozmów.
Prezydentura „lewackiego”, jak mówiono, Joe Bidena, na którego nikt w Budapeszcie nie stawiał, będzie dla tamtejszych władz po raz kolejny poważnym wyzwaniem. Czy Viktor Orbán, mający na agendzie procedurę nieprzestrzegania rządów prawa w relacjach z UE i zupełnie odmienną wizję i filozofię polityczną od nowego amerykańskiego prezydenta, na którego nie stawiał, całkiem odwróci się od Zachodu i pójdzie do Erdoğana, Putina i Xi Jinpinga? Czy tak jak oni będzie wskazywał na głęboką polaryzację i podziały w USA, przy okazji dając do zrozumienia, że tamtejszy system jest chory? Czy powtórzy formułę Mao Zedonga, zgodnie z którą „wiatr ze Wschodu pokona wiatr z Zachodu”, co już mu się zdarzało? Czy odwróci się też, jak chce Wojciech Przybylski, od państw regionu, w tym Polski? Tym bardziej że władze Słowacji opowiadają się otwarcie za liberalizmem i strefą euro, a wielu przywódców w regionie przyjęło Joe Bidena o wiele bardziej przychylnie.
Wiele kłopotów i zasadniczych pytań, a tymczasem jest jeszcze jedno poważne wyzwanie, czyli pandemia koronawirusa, bo liczba zakażonych i ofiar niebezpiecznie rośnie, mimo politycznych zapewnień, że tak nie będzie.
Dotąd zawsze kroczący zwycięsko po krajowej scenie i międzynarodowych salonach, wszechmocny i charyzmatyczny u siebie premier Viktor Orbán znalazł się na poważnym zakręcie. Jak sobie poradzi z UE, jej budżetem i nadzwyczajnym środkami na COVID-19, gdy tak otwarcie je kontestował w kontekście nieprzestrzegania procedur i rządów prawa oraz groził wetem? Jak poradzi sobie z nową amerykańską administracją, która znów przypomni mu o wartościach sprzed relacji z Trumpem? Wydaje się, że tym razem tylekroć sprawdzony w praktyce „taniec pawia” nie wystarczy.
Wygląda na to, że hazardowa zagrywka „kartą Trumpa” może okazać się bolesna i kosztowna. Wracają bowiem na agendę wartości i rozwiązania wielostronne, których silna osobowość Orbána, podobnie jak Trumpa, wprost alergicznie nie znosi. Czas pokaże, jakie będą konsekwencje dotychczasowej jawnie antyliberalnej polityki w świecie (zachodnim), gdzie dzięki zwycięstwu Joe Bidena osaczony przez populistów, demagogów, a nawet kłamców, liberalizm wrócił do gry. W co zagra teraz Viktor Orbán w sytuacji, gdy zdaniem Donalda Tuska (na Twitterze): „Porażka D. Trumpa w wyborach może być początkiem końca triumfu skrajnie prawicowych populizmów także w Europie”?
Sporo poważnych pytań i wyzwań, w starciu z którymi dotychczas sprawdzona strategia „najlepszą obroną jest atak” może okazać się nieskuteczna. Jak poradzić sobie z porażką, gdy się dotąd tylko wygrywało? Czas rozstać się z Zachodem i pójść objęcia dyktatorów? Bo chyba samo wsparcie ze strony Warszawy w UE i świecie transatlantyckim to jednak za mało. Trzeba będzie szybo znaleźć plan B, którego dotąd nie było.
Bogdan J. Góralczyk (@b_goralczyk)– profesor i dyrektor Centrum Europejskiego UW, politolog i sinolog z wykształcenia, hungarysta z zamiłowania. W latach 1991–98 przebywał na placówce w Budapeszcie jako wysoki rangą dyplomata (z czego powstała książka wydana w Polsce i na Węgrzech). Ostatnio przygotował tom pt. Węgierski syndrom: Trianon.