Google i cyfrowa przyszłość książek

9 listopada jest jedną z tych dziwnych dat, nad którymi unosi się widmo historii. 9 listopada 1989 upadł mur berliński, tego samego dnia 1938 roku naziści zorganizowali Kristallnacht, a w 1918 wraz z abdykacją cesarza […]


9 listopada jest jedną z tych dziwnych dat, nad którymi unosi się widmo historii. 9 listopada 1989 upadł mur berliński, tego samego dnia 1938 roku naziści zorganizowali Kristallnacht, a w 1918 wraz z abdykacją cesarza Wilhelma II Niemcy zostały ogłoszone republiką. Pod tą datą kryją się również istotne wydarzenia z historii innych krajów: restauracja Meiji w Japonii (1867), przewrót Bonapartego kończący Rewolucję Francuską (1799) i moment, w którym pielgrzymi po raz pierwszy zobaczyli amerykański ląd z pokładu żaglowca Mayflower (1620).

9 listopada 2009 roku Gildia Autorów i Związek Wydawców Amerykańskich złożyli w dzielnicowym sądzie południowego Nowego Jorku pozew przeciwko Google. Dotyczył on domniemanego naruszenia praw autorskich przez program digitalizacji milionów książek z bibliotek badawczych i płatnego udostępniania ich w Internecie. Przez kilka miesięcy cała uwaga przedstawicieli świata druku skierowana była na ten właśnie sąd i jednego z tamtejszych sędziów, Denny’ego China. Okazuje się bowiem, że może on zdecydować o cyfrowej przyszłości nas wszystkich.

Jedna decyzja usunęłaby wszelkie przeszkody stojące na drodze Google do uczynienia z tego projektu największej biblioteki i biznesu księgarskiego w historii.

Do tej pory Google zdigitalizował około dziesięciu milionów książek. Na pytanie, na jakich warunkach teksty zostały udostępnione czytelnikom, ma odpowiedzieć sędzia Chin. Jeśli podejdzie do sprawy jednoaspektowo i, co więcej, posłuży się precedensami innych pozwów grupowych, prawdopodobnie stwierdzi, że prawa żadnej ze stron nie zostały naruszone. Taka decyzja usunęłaby wszelkie przeszkody stojące na drodze Google do uczynienia z tego projektu największej biblioteki i biznesu księgarskiego w historii. Jeśli sędzia Chin spojrzy na sprawę z szerszej perspektywy, ugoda może zostać zmieniona tak, aby chronić ogół przed potencjalnym nadużyciem monopolistycznej władzy przez Google.

Ta baza danych, wraz z książkami znajdującymi się w domenie publicznej, już zdigitalizowanymi przez Google, stworzy gigantyczną cyfrową bibliotekę, która z czasem może przerosnąć Bibliotekę Kongresu – obecnie mieszczącą dwadzieścia jeden milionów woluminów.

To, że przedsięwzięcie Google (Google Book Search, GBS) niesie ryzyko monopolu, stało się jasne, kiedy Departament Sprawiedliwości (Department of Justice, DOJ) poinformował sąd o możliwym naruszeniu regulacji antytrustowych. Czterysta podobnych głosów, które dotarły do sądu, daje obraz rosnącego sprzeciwu wobec projektu GBS. Warunki ugody będą miały ogromny wpływ na przemysł księgarski w możliwej do przewidzenia przyszłości. Zaletą GBS jest to, że da konsumentom możliwość zakupu dostępu do milionów książek objętych obecnie prawami autorskimi lub będących w druku, z czego zyski dotrą również do autorów i wydawców. Kolejne miliony tytułów, tych objętych prawami autorskimi, ale których nakłady się wyczerpały – co najmniej siedem milionów pozycji, włącznie z milionami „sierot”, których dysponenci nie zostali zidentyfikowani – będą dostępne dzięki usłudze abonamentowej opłacanej przez instytucje, takie jak uniwersytety. Ta baza danych, wraz z książkami znajdującymi się w domenie publicznej, już zdigitalizowanymi przez Google, stworzy gigantyczną cyfrową bibliotekę, która z czasem może przerosnąć Bibliotekę Kongresu – obecnie mieszczącą dwadzieścia jeden milionów woluminów. Opłaciwszy abonament biblioteki, uniwersytety i inne instytucje oświatowe mogłyby zyskać dostęp do całego świata nauki i literatury.

 

Ale czy cena takiego abonamentu będzie rozsądna? Przeciwnicy projektu podkreślają, że monopole zwykle żądają monopolistycznych cen. Co równie ważne, zdominowanie dostępu do książek przez Google mogłoby wzmocnić jego władzę nad dostępem do wszelkiego rodzaju prywatnych informacji – o wysyłanych e-mailach, kupowanych produktach czy właśnie czytanych książkach. Rodzi to również pytania o konkurencję (w związku z charakterem pozwu jedynie Google byłoby chronione przed procesami ze strony posiadaczy praw autorskich) i dbałość o dobro publiczne. Najważniejszym obowiązkiem Google jako przedsięwzięcia komercyjnego jest zapewnianie zysków akcjonariuszom, a ugoda nie pozostawia miejsca na reprezentowanie interesów bibliotek, czytelników czy po prostu szeroko rozumianej publiki.

Nowa wersja ugody z pewnością wzbudzi sprzeciw wśród grup i jednostek, które uważają się za nieuczciwie reprezentowane, ponieważ nie są autorami ani wydawcami. Przepchnięcie sprawy przez sądy może zająć kilka lat. W tym czasie Google nie tylko nie przestanie digitalizować książek, ale także, wraz ze zmianami prawa, będzie proponować kolejne wersje ugody. Publika zostanie zmuszona do zaznajamiania się z kolejnymi wersjami dokumentu, aby na bieżąco znać zasady gry, w której uczestniczy. To, która strona zwycięży, jest czymś więcej niż tylko kwestią konkurencji pomiędzy potencjalnymi przedsiębiorcami – stanowi niezmiernie istotne rozstrzygnięcie dla tych wszystkich, dla których ważne są książki, mimo że publika jest w tej dyskusji redukowana do roli widza.

Nie widząc w nim żadnego potencjału publicznego, potępiły go za tworzenie „nienadzorowanej, skoncentrowanej władzy” nad digitalizacją ogromnej ilości literatury (Francuzi) za pomocą ustaleń przyjętych „za zamkniętymi drzwiami przez zainteresowane strony – Gildię Autorów, Stowarzyszenie Wydawców Amerykańskich i Google Inc.” (Niemcy).

Rzecznik firmy wychwala nową wersję ugody, twierdząc, że proponuje ona najlepsze rozwiązania i nie ma żadnych z antycypowanych wad. Argumenty na jej korzyść pochodzą jednak od Google i organizacji, które będą z nim współpracować, jeśli taki układ zostanie zaakceptowany. Najlepszą wiedzę o kontrargumentach można zdobyć, przyglądając się sprzeciwom pochodzącym z Europy. Chociaż koncentrują się one na kwestiach o szczególnej wadze dla nie-Amerykanów – przede wszystkim na niekompatybilności amerykańskich pozwów zbiorowych z ochroną posiadaczy praw autorskich spoza Ameryki – pokazują jednak, jak ugoda jest postrzegana na zewnątrz. Rządy Francji i Niemiec wysłały do Nowego Jorku memoranda przekonujące sąd do odrzucenia dokumentu. Nie widząc w nim żadnego potencjału publicznego, potępiły go za tworzenie „nienadzorowanej, skoncentrowanej władzy” nad digitalizacją ogromnej ilości literatury (Francuzi) za pomocą ustaleń przyjętych „za zamkniętymi drzwiami przez zainteresowane strony – Gildię Autorów, Stowarzyszenie Wydawców Amerykańskich i Google Inc.” (Niemcy).

W sprzeciwie wobec komercyjnego charakteru przedsięwzięcia Google obydwa rządy podkreśliły wyższe wartości reprezentowane przez ich narodowe literatury. Francuzi rozpoczęli swoje memorandum przywołując Pascala, Kartezjusza, Moliera, Racine’a i innych pisarzy, włącznie z Camusem i Sartrem, podczas gdy Niemcy powołali się na Goethego, Schillera, Bölla i Grassa. Obydwa państwa wspomniały też o swoich licznych literackich noblistach. Niemcy napisali o Gutenbergu i jego wkładzie w „upowszechnienie nauki i kultury”. Francuzi zacytowali Deklarację Praw Człowieka i Obywatela z 1789 roku oraz Deklarację Praw Człowieka z 1948, których fragmenty o „wolnym dostępie do informacji” mają stać w sprzeczności z „faktycznym monopolem” Google.

Dziwny to spektakl, w którym zagraniczne rządy bronią europejskiego rozumienia kultury przed kapitalistycznymi atakami amerykańskiej firmy, a swoje głosy wysyłają do sądu dzielnicowego w południowym Nowym Jorku. Grając kartą kulturową, Francuzi podkreślili wyjątkowy charakter książki – „produktu niepodobnego do innych” – jej moc ujmowania kreatywności, ubogacania cywilizacji i promowania różnorodności, czemu miałyby zagrażać komercyjne priorytety Google. Niemcy mówili w imieniu „kraju poetów i myślicieli”, ale największy nacisk położyli na prawo do prywatności, które – jak twierdzą – Google mógłby naruszać, przechowując dane o lekturach poszczególnych osób. Obydwa rządy dostarczyły też listę argumentów pomocniczych, zresztą niemal słowo w słowo identycznych – co nie powinno dziwić, ponieważ korzystały z usług tego samego doradcy prawnego:

1. Ugoda ta daje Google praktyczny monopol na osierocone teksty, mimo że nie posiada do nich żadnych praw autorskich.

2. Zakłada ona, że autor automatycznie zgadza się na opisane przez nią warunki, chyba że zgłosi swój sprzeciw Google, co jest sprzeczne z prawami autorskimi.

3. Zawiera klauzulę, która uniemożliwia konkurentom uzyskanie lepszych niż Google warunków w nowych komercyjnych sposobach wykorzystania zdigitalizowanych treści.

4. Daje Google możliwość ocenzurowania swojej bazy poprzez pominięcie do 15% treści zdigitalizowanych tekstów.

5. Wyznacza zasady ustalania cen korzystnych dla Google, nie dla publiki.

6. Popiera niejawność poprzez ukrywanie procedur audytowych, zabraniając publice uczestnictwa w procesach decyzyjnych dotyczących zbiorów i nakładając na Google, autorów i wydawców obowiązek zniszczenia wszystkich dokumentów związanych z przystąpieniem do ugody.

Przede wszystkim jednak Niemcy i Francuzi potępili ugodę za legitymizację „niekontrolowanej, autokratycznej władzy w rękach pojedynczej korporacji”, która ma „zagrażać wolnej wymianie idei poprzez literaturę”.

Przede wszystkim jednak Niemcy i Francuzi potępili ugodę za legitymizację „niekontrolowanej, autokratycznej władzy w rękach pojedynczej korporacji”, która ma „zagrażać wolnej wymianie idei poprzez literaturę”. Aby dodać temu argumentowi wagi, zauważyli też, że do Google wpływa więcej pieniędzy niż do wielu państw – w 2008 roku zarobił około 22 miliardów dolarów.

Tych samych argumentów użyły trzy najważniejsze międzynarodowe organizacje biblioteczne: Międzynarodowa Federacja Związków Bibliotek (IFLA), Europejskie Biuro Partnerstwa Bibliotecznego, Informacyjnego i Dokumentacyjnego (EBLIDA) i Liga Europejskich Bibliotek Badawczych (LIBER). W niemal identycznych oświadczeniach wskazały na to, że „duża część światowego dziedzictwa literackiego w formie cyfrowej znajdzie się pod kontrolą pojedynczej korporacji”. Ta niesamowita siła Google dała im do myślenia. Wspomniane organizacje przywołały obraz cyfrowej biblioteki mieszczącej trzydzieści milionów książek i wartej siedemset pięćdziesiąt milionów dolarów i doszły do wniosku, że ustanowiłaby ona praktyczną hegemonię w świecie książek. Wniosły zatem do Komisji Europejskiej, żeby ta powstrzymała Google od nadużyć w celu ochrony dobra publicznego.

Dzień rozstrzygnięcia sprawy przez sąd rzeczywiście zapowiadał się jako moment, w którym społeczeństwo miałoby się zmierzyć ze swoją cyfrową przyszłością i siłami, które ją ukształtują. Niektóre z pozostałych stowarzyszeń wysłały podobne oświadczenia do nowojorskiego sądu, tak samo jak setki innych grup i osób prywatnych. Ich lektura budzi wrażenie, że niepokój nabiera sił i dociera do powszechnej świadomości. Departament Sprawiedliwości (DOJ) również włączył się do debaty, poddając sądowi pod rozwagę własne memorandum. Po wielomiesięcznej analizie mającej na celu stwierdzenie, czy może dojść do naruszenia prawa antymonopolowego, DOJ wskazał na dwie zasadnicze trudności: ryzyko powstania horyzontalnych porozumień pomiędzy autorami i wydawcami w celu ograniczenia konkurencji cenowej i dalsze ograniczenie konkurencji przez praktyczną wyłączność, którą Google miałby na cyfrowe rozprowadzanie osieroconych tekstów. Zamiast, jak Europejczycy, rozwodzić się nad zagrożeniem światowego dziedzictwa literackiego, DOJ ostrzegł przed czymś konkretnym: „ryzykiem przejęcia rynku”.

Co robić? DOJ, jak najdalszy od wrogości wobec projektu Google, zwrócił uwagę na pozytywny potencjał społeczny tego projektu, i skoncentrował się na najgoręcej debatowanych postanowieniach – tych dotyczących około siedmiu bilionów książek, których nakłady się wyczerpały, ale które wciąż są objęte prawem autorskim, a szczególnie książek osieroconych. Zaproponował następujące zmiany:

1. Posiadacze praw autorskich mieliby dobrowolnie włączać się do ugody. Założenie, że wyrazili oni zgodę na włączenie do projektu swoich prac, o ile nie zgłosili sprzeciwu, miałoby zostać usunięte, dzięki czemu Google straciłby kontrolę nad książkami, których dysponenci nie zostali zidentyfikowani.

2. Zyski ze sprzedaży osieroconych tytułów nie miałyby trafiać do Google, autorów i wydawców, ale zostać przeznaczone na dokładne, długotrwałe poszukiwania posiadaczy praw autorskich.

3. Wyznaczono by osoby, które dbałyby o interesy właścicieli praw autorskich osieroconych książek.

4. Należałoby wypracować mechanizm, który pozwalałby konkurentom Google na dostęp do osieroconych prac bez zagrożenia pozwem o naruszenie praw autorskich.

5. Google zostałby objęty zakazem używania książek, których nakłady się wyczerpały, w nowych produktach komercyjnych bez zgody właściciela.

Te zalecenia nie posuwają się jednak daleko – szczególnie w porównaniu z obiekcjami zgłoszonymi przez rządy Francji i Niemiec. DOJ nie poruszył kwestii konieczności monitorowania cen, ochrony prywatności, zapobiegania cenzurze, zapewnienia reprezentacji publice; nie wspomniał też o wymogu ujawnienia przez Google wszelkich tajnych danych.

Nowa ugoda, na którą naniesiono powyższe poprawki, jest jednoznacznym ustępstwem Google na rzecz otrzymanej krytyki. Nie zawiera jednak kluczowego zapisu o zmianie sposobu traktowania prac osieroconych – posiadacze praw autorskich wciąż automatycznie zgadzaliby się na przystąpienie do projektu, o ile nie zgłosiliby sprzeciwu. W kwestii zysków ze sprzedaży osieroconych książek zaktualizowany dokument dostosowuje się do propozycji DOJ. Zamiast trafiać do Google, autorów i wydawców, miałyby być przeznaczone na trwające dziesięć lat poszukiwania niezidentyfikowanych posiadaczy praw autorskich. Po upływie tego okresu zostałyby przekazane organizacjom charytatywnym wyznaczonym przez sąd.

Zapis uniemożliwiający innym firmom wynegocjowanie w sądzie lepszych warunków również zostaje usunięty, jednak tylko o tyle, o ile dotyczy sprzedaży detalicznej. Google miałby zachować wyłączność na sprzedaż instytucjom dostępu do swojej ogromnej bazy. Wciąż nie jest jednak jasne, w jaki sposób ustalane będą ceny takich abonamentów. Nowa wersja ugody co prawda poświęca trochę miejsca tej kwestii, nie zawiera jednak opisu mechanizmu, za pomocą którego ustalano by ceny i zapobiegano ich podbijaniu. Nie ma tam również ustaleń dotyczących dopuszczenia reprezentantów publiki do ich regulacji.

Nie ma zatem zasadniczych różnic między starą a nową wersją dokumentu – nie wzięto pod uwagę większości uwag europejskich rządów.

Nie ma zatem zasadniczych różnic między starą a nową wersją dokumentu – nie wzięto pod uwagę większości uwag europejskich rządów. Jedyna proponowana zmiana, którą uwzględniono, to zawężenie projektu do książek opublikowanych w Stanach Zjednoczonych i krajach o podobnych systemach prawnych – Zjednoczonym Królestwie, Kanadzie i Australii. Google nie będzie udostępniać książek opublikowanych w takich krajach, jak Francja i Niemcy, oraz da im możliwość ochrony interesów poprzez reprezentację.

Czy takie ustępstwa wystarczą, aby uspokoić krytyków Google spoza Departamentu Sprawiedliwości, którzy nie są stronami w postępowaniu? Prawdopodobnie nie, o ile brać pod uwagę chociażby oświadczenie ogłoszone przez Open Book Alliance, do którego należą między innymi Microsoft, Amazon i Yahoo. Perspektywy na przyszłość nie są jasne – nie da się przewidzieć losów ugody w jej drodze przez kolejne sądy. Jeśli jednak brać pod uwagę dobro publiczne, można sobie wyobrazić dwa rozwiązania problemów, które stwarza projekt Google Books – minimalne i maksymalne. Najbardziej ambitne rozwiązanie zamieniłoby cyfrową bazę danych Google w prawdziwie publiczną bibliotekę. Należałoby jednak najpierw rozwikłać pewne dodatkowe problemy na drodze legislacyjnej – zamknąć kwestię przystosowania praw autorskich, osieroconych książek i zwrotu kosztów digitalizacji firmie. Ogromną zaletą takiego posunięcia byłoby natomiast – uporządkowanie obecnego bałaganu prawnego i podarowanie ludziom cyfrowej biblioteki na miarę potrzeb dwudziestego pierwszego wieku. Nie jest jednak jasne, jak Google zareagowałby na taki wykup.

Jeśli okaże się, że państwowa interwencja jest dla Amerykanów nie do przyjęcia, można by stworzyć minimalny program dla sektora prywatnego. Kongres musiałby stworzyć prawo chroniące przedsięwzięcia digitalizacji osieroconych prac przed pozwami, ale nie byłoby konieczne angażowanie środków publicznych. Całość mogłyby sfinansować fundacje pozarządowe. Digitalizacją, darmowym rozpowszechnianiem i utrzymywaniem zbiorów zajęłaby się organizacja non-profit, na przykład Internet Archive, który ma już w tej kwestii pewne doświadczenie. Aby uniknąć konfliktu interesów z rynkiem komercyjnym własnością bazy byłyby tylko książki należące do domeny publicznej lub osierocone. Obejmowałaby ona coraz dłuższy okres w historii literatury wraz z wygasaniem praw autorskich do kolejnych prac; mogłaby też stosować zasadę nieobowiązkowego uczestnictwa właścicieli praw do książek, których nakłady się wyczerpały. Narodowa cyfrowa biblioteka mogłaby też składać się z zasobów Biblioteki Kongresu lub bibliotek badawczych, które nie udostępniły swoich kolekcji Google.

Digitalizacji nie można dokonywać w pośpiechu. W tempie miliona książek rocznie w ciągu dekady powstanie ogromna, darmowa i ogólnodostępna biblioteka. Ten czas pozwoliłby również uniknąć takich problemów, jak brakujące strony, zniekształcone ilustracje, ocenzurowane fragmenty czy błędne katalogowanie, które są skazami na przedsięwzięciu Google. Zbiorem zajęliby się bibliografowie i bibliotekarze, a nie – tak jak teraz – wyłącznie specjaliści komputerowi, co pozwoliłoby na konserwację i odpowiednie opisanie bazy danych, która ze swojej natury bardzo szybko może stać się niedostępna ze względu na ciągły postęp technologii.

Cały proces mógłby zostać dodatkowo dofinansowany w ramach wprowadzonego przez Obamę programu pobudzania gospodarki, a wówczas całkowity koszt – przypuszczalnie około siedmiuset pięćdziesięciu milionów dolarów – rozłożony na dziesięć do dwudziestu lat jest do przyjęcia. Dopóki digitalizacja by się nie zakończyła, Google i inne firmy mogłyby bez ograniczeń działać w sektorze komercyjnym. Wszyscy zgadzamy się, że trzeba zrobić coś dla zdrowia naszego państwa. Czemu nie zrobić czegoś, żeby wzbogacić jego kulturę?

Przełożył Szymon Ozimek

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa