Geopolityka namiętności. Rozmowa z Jacquesem Rancièrem
Filozof o odwadze w sztuce, przyszłości demokracji i francuskiej sympatii do Rosji
Anna Wójcik: Przeświadczenie, że sztuka współczesna ma moc zmiany rzeczywistości to tylko „opium dla świata sztuki”, przekonywał Hal Foster, recenzując pana książkę Aisthesis w „The London Review of Books”. Jak odnosi się pan do tego zarzutu?
Jacques Rancière: Uważam, że sztuka nie istnieje sama w sobie, lecz jako wynik splotu zależności między tym, co można w danym miejscu i czasie powiedzieć, spostrzec oraz pomyśleć. W Aisthesis wskazałem na dzieła i momenty reformatorskie, które doprowadziły do poszerzenia rozumienia tego, co jest możliwe w sztuce oraz, szerzej, w życiu społecznym. Zacząłem od wrażeń Joachima Winckelmanna po obejrzeniu Torsu Belwederskiego w połowie XVIII wieku, a skończyłem na uwagach rosyjskich awangardzistów o Chaplinie oraz fotoreportażu Walkera Evansa i Jamesa Agee o życiu w Ameryce w czasach Wielkiego Kryzysu. Przy pomocy tych historycznych przykładów starałem się rozwinąć swoją teorię estetycznego porządku sztuki. Niekiedy bywa ona odczytywana jako swojego rodzaju polityczne wezwanie do działania. Oczywiście nim nie jest.
Stwierdzenie, że „Rancière chce, żeby sztuka była polityczna” jest zdecydowanie na wyrost, ponieważ bardziej interesuje mnie to, jaka sztuka dzisiaj jest, niż jaka być powinna.
W moim rozumieniu polityczność sztuki polega na tym, że sztuka umożliwia doświadczenie przestrzeni, czasu i działania w sposób, który bywa skrajnie różny od wszystkiego, z czym mamy do czynienia na co dzień. W konsekwencji czasami skłania nas do zmiany układu tego, co uważamy za możliwe do pomyślenia, powiedzenia i zrobienia. Uważam, że takie roszady zachodzą dzięki sztuce i dziś, choć na pewno nie na masową skalę.
Nie ma pan żadnych praktycznych wskazówek dla artystów?
Zdecydowanie nie. W sztuce, podobnie jak w polityce, najbardziej ciekawi mnie to, że wszystko jest możliwe. Samo pragnienie wywołania przez artystę jakiegoś efektu nie wystarcza, żeby ten efekt miał miejsce. Dopiero po czasie można się przekonać, czy z naszego działania wyniknie zmiana. Nie da się jej zaplanować i przeprowadzić w warunkach laboratoryjnych. Oczywiście, mogę wymienić kilku artystów współczesnych, których cenię bardziej od innych, lecz nie uważam, że artyści powinni powielać model, który osobiście mi się podoba. Na marginesie: nie lubię sztuki, która na siłę stara się cały czas pobudzać widza, wymagać od wszystkich zmysłów pozostawania w ciągłej gotowości. Sztuka powinna zostawiać chwile na odpoczynek i nabranie dystansu. Żeby zachować czujność, widz musi mieć możliwość złapania oddechu, zrelaksowania się, bycia przez moment nieobecnym.
Sztuka współczesna funkcjonuje w Polsce pośród sporów o to, co można publicznie wystawić. Jeden z najgłośniejszych skandali ostatnich lat dotyczył pokazów spektaklu Golgota Picnic w reżyserii Rodriga Garcii.
Pamiętam podobne protesty we Francji. W Polsce kontekst odbioru tego spektaklu był inny ze względu na odmienną pozycję katolicyzmu, co staje się oczywiste dla każdego, kto tak jak ja przyjedzie do Krakowa i zacznie zwiedzać wypełnione wiernymi kościoły. W takich warunkach sztuka jest prowokowana do tego, żeby prowokować.
Jestem jednak przekonany, że dzisiaj za najbardziej odważne dzieła powinniśmy uznawać nie te wymierzone w religię czy tradycję, ile te stawiające wyzwania naszemu myśleniu o obowiązującym modelu kapitalizmu.
Jesienią 2013 roku w Paryżu wybuchł ogromny skandal z powodu postawienia dmuchanej, zielonej Choinki Paula McCarthy’ego w samym centrum stolicy. Niektórzy uznali, że instalacja przypomina gadżet ze sklepu z akcesoriami erotycznymi. Pojawiły się głosy przeciwko finansowania z pieniędzy publicznych tego typu kontrowersyjnych instalacji, które ułatwiają zbijanie kapitału politycznego protestującej przeciwko nim skrajnej prawicy. Tymczasem mnie bardziej zaintrygowało, dlaczego postawiono instalację akurat na środku eleganckiego Placu Vendôme. Znajdują się tam głównie luksusowe hotele, których goście najprawdopodobniej kolekcjonują sztukę współczesną. Wielu z nich pewnie ma w swoich zbiorach niejedną pracę McCarthy’ego. Rzeźba nie jest zatem prowokację skierowaną wobec tej grupy odbiorców. Podobnie z inscenizacją Garcii. W obu sytuacjach mieliśmy do czynienia z koneserami, którzy w inscenizacji czy w instalacji nie dostrzegli niczego zdrożnego oraz z osobami, które w ogóle nie chciały zobaczyć spektaklu, a zarazem były niezwykle wyczulone na najmniejszą nawet sugestię prowokacji. Paradoks polega na tym, że sztuka nie prowokuje tych, którzy ją oglądają, lecz tych, którzy nie życzą sobie na nią patrzeć ani dyskutować o jej artystycznych wartościach.
Skrajne rozbieżności w ocenie sztuki współczesnej w pewnym stopniu wynikają z różnic w wykształceniu. Czy ma pan odpowiedź na wyzwania stojące dzisiaj przed systemami kształcenia?
Znowu nie podam gotowej recepty. Mówiąc o edukacji, chciałbym przede wszystkim zaapelować o większą śmiałość uniwersytetu. Dzisiaj uniwersytety nie mają zbyt wiele odwagi. Od lat 70. coraz bardziej poddają się dyktatowi rządów i rynków. Tymczasem społeczność akademicka powinna egzekwować swoje prawo do zajmowania się tym, na co ma ochotę. Proces boloński przyniósł uniformizację programów nauczania i stopni naukowych, a w konsekwencji jednorodność. A przecież sens nauki zasadza się na tym, że pewni ludzie mogą w określonym miejscu zajmować się szczególnym zagadnieniem. Różne ośrodki mają potencjał do rozwijania myślenia o różnych problemach.
Jestem zwolennikiem autonomii uniwersytetu – nie jako konieczności zapewnienia sobie przez uniwersytety zewnętrznego finansowania, lecz w sensie decydowania o tym, co tak naprawdę chcą badać i jaką wiedzą chcą się dzielić.
Trzeba skończyć z globalnym modelem edukacji, przestać wprowadzać na silę ekwiwalenty nauczania i badań w Paryżu, Krakowie, czy Florencji.
Przejdźmy od geopolityki wiedzy do geopolityki namiętności. Jak wytłumaczyć francuską sympatię do Rosji, silną nawet w obliczu kryzysu ukraińskiego? Co dostrzegają Francuzi, kiedy przeglądają się w rosyjskim lustrze?
Trudno to zrozumieć. Po pierwsze, należałoby zrozumieć politykę Rosji, która wcale nie jest jasna. Po drugie, francuska klasa polityczna i elita gospodarcza są zainteresowane Rosją jako krajem, który jest zarazem mocarstwem i krajem trzeciego świata; państwem należącym do świata kapitalistycznego, ale nie całkowicie, a przynajmniej nie w taki sposób, jak kraje Zachodu. Dla Francji Rosja to zarazem ważny światowy gracz i teren podboju. Francuscy politycy są dziś owładnięci obsesją realizmu i pragmatyzmu, a polityczni realiści muszą liczyć się z takimi krajami jak Rosja. Kiedy kraj nie radzi sobie dobrze pod względem gospodarczym, próbuje to nadrobić strosząc się na forum międzynarodowym. Obecny rząd Francji nie radzi sobie z gospodarką, więc próbuje mieszać się w sprawy krajów Afryki, Bliskiego Wschodu i budować nową relację z Rosją. Jednak tej fascynacji nie podziela większość społeczeństwa i, prawdę powiedziawszy, również nie cała klasa polityczna.
Czy francuska fascynacja Rosją może zmienić pojmowanie tego, czym w Europie jest demokracja?
Jeżeli chcemy zachować w Europie demokrację, musimy ciągle powracać do jej źródłowego rozumienia jako władzy ludu, lecz „ludu” rozumianego nie jako klasa niższa i nie jako ethnos, czyli grupa budowana na wspólnocie ziemi lub krwi. „Lud” to zbiór osób, których społeczną rolą nie jest bycie zawodowymi rządzącymi. Jeśli zakładamy, że podstawową zasadą naszego społeczeństwa jest równość, w konsekwencji musimy uznać, że każdy jest wyposażony w zdolność do brania udziału w rządzeniu. Oczywiście w praktyce okazuje się to bardzo trudne.
Co zrobić, żeby równość była punktem wyjścia, a nie horyzontem naszych działań?
Przede wszystkim należy mieć elementarne zaufanie i wiarę w społeczeństwo. Równość wymaga, aby z całych sił walczyć z modelem rządzenia społeczeństwa przez wąską grupę zawodowców. Konieczne jest zniesienie podziału na elitę rządzących i masy rządzonych. Powinniśmy wybierać swoich reprezentantów na krótki okres i dbać o to, żeby nie mieli możliwości nadmiernie przedłużać sprawowania władzy. Niezbędne są też narzędzia społecznej kontroli rządzących podczas sprawowania mandatu. Jestem zwolennikiem demokracji bezpośredniej i wierzę, że dzisiaj mamy więcej technicznych możliwości, żeby wprowadzić ją w życie, niż kiedykolwiek wcześniej.
W Polsce pamiętamy o elektryku, który został prezydentem.
Problem nie leży w tym, czy prezydent był wcześniej elektrykiem, czy bankierem. Chodzi o możliwość powszechnego udziału w polityce, o wysoką frekwencję wyborczą, rotację urzędników i powszechny dostęp do forum wolnej dyskusji o sprawach publicznych. Demokracja potrzebuje przestrzeni wymiany poglądów.
Tradycyjne media nie zapewniają nam takiej przestrzeni.
Zdecydowanie nie. System medialny jest bardzo silnie powiązany z rządem. Media nadają ramy temu, co jest możliwe do pomyślenia, a w konsekwencji do zdziałania, zgodnie z punktem widzenia ludzi, którzy już są u władzy. Nie mogą być gwarantem wolności przepływu informacji.
Internet przyniósł obietnicę zmiany utrwalonej struktury władzy. Jednak okazało się, że nowe technologie zamiast występować przeciwko zastanemu porządkowi, często go utrwalają.
Internet jest narzędziem, które może służyć sprzecznym celom i wywoływać skrajnie odmienne skutki. Można w nim znaleźć wiele przykładów tradycyjnego myślenia, a nawet obskurantyzmu. Poza tym sieć nie zawsze przynosi faktyczną rewolucję w komunikacji, ponieważ wbrew pozorom często opiera się na bardzo tradycyjnym, hierarchicznym przekazywaniu informacji. Jednak w ostatnich latach Internet odegrał ważną rolę w tworzeniu nowych miejsc dyskusji i przyczynił się do zbiorowej mobilizacji, która wykraczała poza tradycyjne rozgrywki partyjne. Nie uważam jednak Internetu za jakieś osiągnięcie demokracji, choć niewątpliwie daje wiele narzędzi, których możemy używać, żeby ją rozwijać.
Jeśli takiej przestrzeni nie zapewniają ani tradycyjne, ani nowe media, być może wolna dyskusja jest możliwa jedynie w sztuce?
Istnieje wiele przykładów sztuki, która wyznacza nowe sposoby postrzegania i umożliwia nam rozważanie nowych idei. Paradoks polega na tym, że te najbardziej progresywne dzieła sztuki często należą do małej grupy kolekcjonerów. Najlepszy komentarz społeczny do aktualnych wydarzeń jest zamknięty w prywatnych kolekcjach elity, na przykład François Pinaulta [właściciela holdingów marek luksusowych, jednego z najbogatszych ludzi we Francji. – przyp. red.]. A zatem, wracając do wcześniejszego pytania o sprawczość sztuki współczesnej, mamy dzieła sztuki współczesnej, które mówią coś ważnego czy ciekawego o świecie i skłaniają widzów do przemyślenia obecnego porządku rzeczy. Sęk w tym, że te dzieła najczęściej należą do osób pokroju Pinaulta.
Czy wobec tego to nie państwo powinno bardziej promować sztukę współczesną?
Nie jestem pewien. We Francji państwo dość hojnie finansuje działalność artystyczną, jest wiele zamówień publicznych. Pytanie, czy system zamówień pomaga w rozwoju dobrej sztuki? Czy naprawdę pozwala artystom na bycie twórczymi? Zlecenie oznacza, że musisz przygotować coś na następne biennale czy targi. Pod presją czasu i efektu artyści często powtarzają to, co wcześniej spotkało się z uznaniem. To bardzo dwuznaczna sytuacja. Rząd powinien zapewniać artystom takie możliwości funkcjonowania, żeby nie musieli zależeć od zamówień. Koniec końców, jak pokazuje przykład rzeźby Paula McCarthy’ego, zarówno rządzący, jak i milionerzy zamawiają taką samą sztukę.
Sztuka odzwierciedla smak elit.
Dokładnie, lecz pokazuje również ich brak wyobraźni! Tego rodzaju sztuka jest nie tyle kwestią smaku, ile rutyny.
Jacques Rancière – francuski filozof, uczeń Louisa Althussera. Emerytowany profesor Université Paris VIII. Wykładowca European Graduate School. Zajmuje się głównie filozofią polityczną i estetyką. Po polsku ukazało się kilka jego książek, między innymi Estetyka jako polityka (wydanie polskie 2007) i Nienawiść do demokracji (wydanie polskie 2008). Wprowadził pojęcie estetycznego porządku sztuki, które ostatnio rozwinął w książce Aisthesis, Scènes du régime esthétique de l’art (wydanie francuskie 2011, angielskie 2014).
Dziękuję organizatorom Conrad Festival za umożliwienie przeprowadzenia rozmowy.
Fot. 1 archiwum prywatne
Fot. 2 dzięki uprzejmości Conrad Festival