Fotograf, psy i ludzie
W warszawskiej Leica Gallery do 10 marca można oglądać wystawę Elliota Erwitta – 50 odbitek jego najbardziej znanych zdjęć – „osobiście wyselekcjonowanych przez samego autora”. To retrospektywa 60-letniej kariery fotograficznej. Identycznych rozmiarów, oprawione w szerokie […]
W warszawskiej Leica Gallery do 10 marca można oglądać wystawę Elliota Erwitta – 50 odbitek jego najbardziej znanych zdjęć – „osobiście wyselekcjonowanych przez samego autora”. To retrospektywa 60-letniej kariery fotograficznej. Identycznych rozmiarów, oprawione w szerokie białe passe-partout i cienką czarną ramę zdjęcia tworzą strumień migawek, uchwyconych momentów, połączonych ze sobą dzięki medium małoobrazkowej fotografii reporterskiej.
Elliot Erwitt jest w świecie fotografii postacią legendarną. Zaczął pracę w agencji Magnum w 1953 roku, do której został przyjęty przez inną legendę fotografii i reportażu – Roberta Capę. Przez całą swoją karierą fotografuje na zlecenie i hobbistycznie. Bardzo wyraźnie oddziela te dwa porządki. Do albumów i na wystawy starannie dobiera odbitki pochodzące z kolekcji zdjęć osobistych. W 2005 roku w wywiadzie przeprowadzonym przy okazji jego poprzedniej wystawy w Warszawie, powiedział, że ma około 3000 zdjęć, które „mu się podobają”. I to właśnie z tego zbioru pochodzą zdjęcia emblematyczne – określane przez szeroką publiczność jako „styl Elliota Erwitta”.
Prezentowane na wystawie zdjęcia są fotografiami – ikonami. To szeroko rozpoznawalne obrazy, które właściwie już przestają być oglądane – stają się przezroczyste podobnie jak choćby kilka najsłynniejszych zdjęć Roberta Doisneau (całująca się para na ulicy Paryża), czy Cartier-Bressona. Są „oczywistymi” obrazami, po których nasz wzrok łatwo się przesuwa, prowadząc do dających dużą poznawczą satysfakcję rozpoznań. To, co znane i wpisane w krwioobieg miejskiej kultury pojawia się na nich wyraźniej i nieco inaczej niż zazwyczaj.
Czarno-biała fotografia analogowa i mały, poręczny aparat dalmierzowy (zwłaszcza marki Leica) – medium jakiego konsekwentnie używa w swojej osobistej twórczości Erwitt, jest podstawą dla tego stylu fotografii. Nie bez znaczenia jest też fakt, że odbitki, które potem trafiają do obiegu wystawienniczego i wydawniczego, powstają analogowo – w pracowni fotografa. W ten sposób obrazom z ulicy, swoiście skonstruowanym i uszlachetnionym dzięki czerni i bieli, nadana jest również pewna uniwersalność – szarości bowiem potrafią ukryć to, co specyficzne a równocześnie podkreślić samą formę fotografii: kształty, płaszczyzny i światło. Stosowanie czerni-bieli tworzy w przypadku zdjęć Erwitta wrażenie „klasyczności” i uniwersalności jego kadrów.
Zdjęcia prezentowane na wystawie powstały w bardzo specyficznej przestrzeni – w codzienności ulicy, miasta, wśród spotkań i mijanek przechodniów. Są snapszotową obserwacją tego, co się dzieje dookoła fotografa spacerującego z aparatem w ręku. Ta uliczna codzienność jest spektaklem, a Erwitt porusza się w niej, szukając zaskakujących punktów widzenia i „decydujących momentów”.
Pełno jest w jego fotografii humoru sytuacyjnego – skadrowanych i uchwyconych zaskakujących zestawień. To, co zazwyczaj niepodobne, staje się na obrazie łudząco podobne. Buldog siedzący na kolanach właściciela wydaje się korpusem i twarzą tej osoby, czapla stojąca nad brzegiem morza swoim kształtem powtarza kształt hydrantu, a rzeźba stojąca w muzeum i strzelająca z łuku mierzy w stronę widocznego w głębi kadru zwiedzającego. Widzimy to dzięki zastosowaniu specyficznej perspektywy z ukosa. Fotograf śledzi relacje, jakie zachodzą pomiędzy elementami otaczającej rzeczywistości i, ustawiając się bokiem wobec nich, chwyta ich „decydujące momenty” w kadrze swojego niepozornego aparatu. „Decydującymi momentami” Erwitta są w szczególności te, które wprowadzają nutkę komizmu – Chruszczow sfotografowany podczas ożywionej rozmowy z Nixonem ma zamknięte oczy i minę nieco kaczą. Mały piesek z wytrzeszczonymi oczami, który zajmuje połowę kadru stoi obok butów swojej właścicielki, zajmującymi jego druga połowę – zestawienie skali wywołuje efekt komiczny.
Erwitt bywa zaliczany do nurtu fotografii humanistycznej – podobnie jak np. Cartier Bresson czy Doisenau – w której fotograf, niezależnie od tego, gdzie i w jakim kontekście przebywa, nieustannie patrzy „na człowieka”. Taki sposób nazwania fotografii sugeruje, że ma ona być medium zdolnym uchwycić pewne uniwersalne wartości. Tego typu kadrom w miejscach ich publikacji brak jest dokładniejszych opisów, a portretowane osoby pozostają anonimowe (wyjątkiem są osoby publiczne, powszechnie znane, np. Marylin Monroe, Che Guevara). Kontekst społeczny, ten, który nie jest bezpośrednio wizualny, również jest pomijany.
Fotografowani ludzie służą raczej jako publiczne obiekty, dzięki którym może powstać silna, poruszająca fotografia, której tematem jest człowiek – jako wartość „sama w sobie”. Podobnie jest z fotografią Erwitta. Kiedy ogląda się w galerii jego wspaniałe kadry, stanowiące już klasykę w fotografii, rzuca się w oczy jednolitość w przedstawieniu. Są wyrazem bardzo podobnego punktu widzenia, niezależnie od tego, czy powstały na Sycylii, czy w Nowym Jorku. Ich jedynym połączeniem wcale nie jest coś uniwersalnie ludzkiego, ale postać samego fotografa – oglądamy bowiem kolekcję obrazów, które Elliott Erwitt zdecydował się zarejestrować w ciągu swojego życia.
Natomiast wpisywany w taką wizualną narrację humanizm, ograniczający człowieka do tego, co publiczne i dostępne w powierzchownym oglądzie ulicy pełnej anonimowych przechodniów (choć uśmiechniętych, nieraz bardzo pięknych i ładnie oraz ciekawie sfotografowanych), pozbawia go jednak tożsamości i odrębności. Taki humanizm pomija pojedynczego człowieka i kontekst jego życia, w które fotograf przecież na bardzo krótką chwilę wtargnął.
***
wystawa fotografii Elliota Erwitta, Leica Gallery, III piętro, ul. Mysia, Warszawa 15 lutego 2013 – 10 marca 2013