Filozofia publiczna „Solidarności”
Na dosłownie kilka dni przed trzydziestą rocznicą podpisania Porozumień Sierpniowych, nakładem Narodowego Centrum Kultury została wydana książka Elżbiety Ciżewskiej Filozofia publiczna “Solidarności”. Publikacja ta jest zmodyfikowaną rozprawą doktorską, obronioną w ubiegłym roku na Uniwersytecie Warszawskim. […]
O “S” zwykło się mówić i pisać w dwóch konwencjach, historycznej i ideologicznej. Wybierający pierwszą starają się dać świadectwo temu, jak to było naprawdę w Stoczni Gdańskiej, kto i o której zatrzymał tramwaj czy przeskoczył przez mur (a może nie przeskoczył, bo mur był za wysoki). Druga metoda polega na próbie, często instrumentalnego, odwołania się do „dziedzictwa Sierpnia”, by na jego „fundamencie” zbudować własną tożsamość czy ofertę polityczną – od lewa do prawa. Nie jest to zadanie szczególnie trudne, bo – jak pisze Ciżewska w pierwszej części pracy – “Solidarność” można rozumieć przeróżnie: jako rewolucję robotniczą, ruch religijny, insurekcję czy próbę zbudowania społeczeństwa obywatelskiego. Słowem – każdy czyta “S” tak, jak mu wygodnie.
Ciżewska nie opowiada się za żadną z powyższych propozycji, kreśli za to inną, choć niezupełnie nową, interpretację. “S” według Autorki jest przede wszystkim doświadczeniem o charakterze republikańskim. Tak rozumiana “S” to wspólnota ludzi wolnych, którzy swoją wolność rozumieją nie jako ucieczkę w prywatność, ale uczestnictwo w życiu publicznym, którego reguły kształtowane są przez tych właśnie ludzi, a nie opresyjne państwo. Jak pisze Ciżewska, “S” pomimo masowego charakteru nie była chaosem, ale ruchem przywiązanym do praworządności, czytelności reguł, niechętnym wobec prób „ręcznego sterowania”. Upodmiotowienie ludzi, wzięcie przez nich odpowiedzialności za los – własny, rodziny, zakładu pracy, kolegów – umożliwiło ich późniejsze uobywatelnienie. “S” jako wspólnota polityczna to nie metafora – jak zauważa Autorka, w trakcie wiadomych szesnastu miesięcy suwerenność w państwie przesuwała się coraz wyraźniej od Partii w kierunku “S”. W swoistej „pustce” władzy ludzie zwracali się właśnie do działaczy Związku, a ci nie uchylali się od odpowiedzialności. “S” była zatem szkołą republikańskich cnót – wolności, odpowiedzialności i szacunku wobec prawa. Była szkołą solidarności (przez małe “s”).
Wywód Autorki jest w wielu miejscach poparty cytatami z wywiadów, jakie z działaczami “S” przeprowadzili na przełomie 1980 i 1981 r. członkowie dwóch zespołów badawczych. Uważam to za ogromną zaletę książki. Są to bowiem relacje prawie na gorąco, a nie zapośredniczone przez 30 lat zniekształceń. Po drugie, trudno byłoby rzetelnie mówić o praktyce działania, pomijając świadectwa praktyków.
Zastosowanie metafory republikanizmu do interpretacji “S” ma – moim zdaniem – dwa poważne ograniczenia. Po pierwsze, jak pisze Autorka, republikanizm jest nie tyle teorią, zbiorem tez, co praktyką życia, tradycją. „W danej tradycji dążenie do określonych dóbr trwa pokoleniami, niekiedy przez wiele pokoleń” (MacIntyre, cyt. za Autorką). W polskich warunkach zabrakło jednak – moim zdaniem – historycznej i społecznej ciągłości, która jest kluczowa, by serio mówić o tradycji, zwłaszcza, w tym kontekście, republikańskiej. Ta ciągłość została po prostu przerwana. Jeśli zatem mówimy o republikanizmie “S”, oznacza to, że świadomie wybieramy sobie patrona, a nie opisujemy naturalny bieg rzeczy. Jeśli tak jest, to w tym wyborze mamy pewną dowolność. Tu druga uwaga: niepokoją mnie w pracy Ciżewskiej liczne nawiązania do tradycji „polskiego republikanizmu”, rozwijanego w I RP. Oczywiście – co wiemy od Platona – rzeczy świata tego są niedoskonałe, ale ich ułomność nie ma wpływu na idee, stąd upadek Rzeczypospolitej Szlacheckiej nie może być argumentem krytycznym wobec jej projektu politycznego. Tyle tylko, że odwoływanie się do niego w kontekście masowego ruchu, jakim była “S”, to nieporozumienie. Obywatelami I RP było zaledwie 7–8 % populacji, była to zatem kategoria niezwykle ekskluzywna, “S” natomiast – na co zresztą zwraca uwagę Ciżewska – była ruchem emancypacyjnym i egalitarnym. Byłoby paradoksem, gdyby ruch walczący z wykluczeniem politycznym i ekonomicznym był rozumiany jako nawiązanie do elitarystycznego projektu sprzed kilkuset lat. Mam nadzieję, że tak się nie stanie. A jeśli – jak pisze Autorka – tezy o pokrewieństwie polskiego republikanizmu z “S” nie da się udowodnić (s. 66), to myślę, że nie warto również owego pokrewieństwa sugerować, co Autorka czyni.