Epifanie spod katafalku
Proza Andrzeja Stasiuka zawsze była - w pewnych rejestrach - prozą o umieraniu. Wcześniejsze jego pisma więcej mówiły jednak o zagładzie przedmiotów, o odchodzeniu w niebyt i gwałtownej śmierci rzeczy, którym oddaliśmy część naszych nieśmiertelnych […]
Proza Andrzeja Stasiuka zawsze była – w pewnych rejestrach – prozą o umieraniu. Wcześniejsze jego pisma więcej mówiły jednak o zagładzie przedmiotów, o odchodzeniu w niebyt i gwałtownej śmierci rzeczy, którym oddaliśmy część naszych nieśmiertelnych dusz. Grochów to rzecz o śmierci ludzi.
Do tej pory autor Białego kruka rozdzierał „tkaninę egzystencji” najczęściej poprzez swego rodzaju metafizykę reistyczną – w agonii przedmiotów widział figurę upadku świata, który, znaczony postindustrialnym smutkiem, traci głębię i staje się płaski (to jedno z ulubionych porównań Stasiuka) jak swoje lustrzane odbicie.
W najnowszej książce mieszkającego w Beskidzie Niskim pisarza nie znajdziemy długich wyliczanek nikomu niepotrzebnych, butwiejących i obracających się w proch rzeczy. Grochów to cztery opowiadania, w których Andrzej Stasiuk przyciska metafizyczny pedał gazu do dechy i mierzy się z tematem najważniejszym – umieraniem. Śmierć, eschatologia i spinająca wszystko mocnym szwem pamięć: to są główne pasma przenoszenia w nowej książce autora Jadąc do Babadag. Żarty się skończyły, Stasiuk, który swoim prozatorskim śrubokrętem majstrował przy śmierci niemal bez przerwy, w Grochowie nie mówi już o niczym innym. I robi to kapitalnie – składające się na tę niewielką książeczkę opowiadania pokazują, jak znakomitym pisarzem jest twórca Murów Hebronu. Jest w tych opowieściach wszystko, co trzeba – świetnie uchwycony konkret, proste, acz celne porównania, dosadne opisy, smak i gęstość języka, który jest prosty, ale idealnie trafia w sedno.
Tu każda historia, każdy jej szczegół mają swój materialny, dotykalny nieledwie wymiar – i zapach nasiąkniętej końskim potem skóry, i ciemność spichrza, i mglisty warszawski poranek. Ale jest też w Grochowie niebywała czułość, oszczędność frazy, rzekłbym najchętniej: subtelny szacunek dla najważniejszego tematu tej prozy – o umieraniu nie krzyczy się wszakże, przemierzając klimatyzowane wnętrza galerii handlowych. Mówiąc krótko, nowa książka Stasiuka przywraca wiarę w to, że rodzima literatura może mówić coś ważnego o życiu, nawet jeśli od początku do końca wypełnia ją umieranie.
„Śmierć nie kryje w sobie żadnego sekretu i dlatego właśnie jest tajemnicą” powiada Vladimir Jankélévitsch w jednym z wywiadów i zdanie to wiele mówi także o najnowszej prozie Andrzeja Stasiuka. Śmierć jest tutaj obecna na każdym kroku, jest czymś całkowicie powszednim i – jak dla rozmawiającej z duchami babki narratora – absolutnie naturalnym. Ale jest też śmierć zagadką, która nie daje Stasiukowi spokoju, której nieustannie próbuje dotknąć, przybliża się do niej i oddala, ucieka we wspomnienia, ale – ostatecznie – wraca, bo wie, że jest ona (to jeszcze raz Jankélévitsch) nonsensem, przydającym życiu ostateczny sens. Ta świadomość nie jednak nam dana od razu: „trudno powiedzieć, kiedy do nas dociera – zastanawia się narrator tytułowego opowiadania – że to się stanie. Może nie dociera, dopóki nie nadejdzie?”. A może – czy raczej na pewno – najpierw przychodzi poprzez śmierć innych i tylko w takiej perspektywie jest doświadczeniem, o którym możemy cokolwiek powiedzieć. I właśnie tak, skoro inaczej nie sposób, Stasiuk o umieraniu w swojej nowej książce rozprawia.
Bohater otwierającego zbiór opowiadania spotyka się ze śmiercią w chwili, gdy umiera jego babka, kiedy całuje ją na pożegnanie w usta i kiedy dociera do niego, że jest ona już tylko zimnym przedmiotem, pozbawionym znanych zapachów, które były najbardziej czytelnym znakiem jej prostego, zanurzonego w zaświatach życia. Odtąd umieranie będzie nieodłącznym składnikiem egzystencji narratora; być może zresztą całe Stasiukowe pisarstwo, tak intensywnie naznaczone stratą, ma swój początek w obrazie leżącej na katafalku babci i powiewającej na tle błękitnego nieba czarnej chorągwi.
Kolejne opowiadania przynoszą obrazy śmierci dwóch przyjaciół i przejmującą do szpiku kości opowieść o umieraniu suki. Co ciekawe, Stasiuk, opowiadając o konkretnych ludziach, pomija niemal całkowicie cechy ich osobowości, uchyla – jeśli wolno tak powiedzieć – ich jednostkowość, nie daje dokładnych opisów charakterologicznych. Paradoksalnie, bohaterowie tych opowieści, choć tak bliscy narratorowi, pozbawieni są właściwie wszelkiej idiomatyczności. Ten z pozoru nielogiczny zabieg ma jednak swoje głębokie uzasadnienie. Po pierwsze, daje zebranym w Grochowie opowiadaniom wyraźny rys uniwersalistyczny – oto wobec umierania przestają mieć znaczenie jakiekolwiek właściwości indywidualne, życiowe wybory, zawiłości dnia codziennego. To zrozumiałe, ponieważ (po wtóre) śmierć jest, źródłowo niejako, funkcją ciała – przez nie bowiem przychodzi, działa i zbiera swoje żniwo. Najlepiej widać to w opowiadaniu Suka, które z werystyczną wręcz manierą pokazuje powolne odchodzenie zwierzęcia, w istocie jest jednak liryczną opowieścią o umieraniu ludzi. Po trzecie wreszcie, ów gest uniwersalizujący otwiera i uruchamia przestrzeń pamięci, w której Stasiuk zdaje się widzieć ratunek przed ostatecznym triumfem umierania.
Jeden komentarz “Epifanie spod katafalku”