Dlaczego brak protestów na kampusach w USA?

Wyższe uczelnie w państwach Zachodu obierają nowy, globalny kurs w polityce – najżywszym przykładem są ostatnie wydarzenia w Wielkiej Brytanii. Również Stany Zjednoczone nie pozostają w tyle, skoro ich uniwersytety podnoszą czynsze oraz obniżają finansowe […]


Wyższe uczelnie w państwach Zachodu obierają nowy, globalny kurs w polityce – najżywszym przykładem są ostatnie wydarzenia w Wielkiej Brytanii. Również Stany Zjednoczone nie pozostają w tyle, skoro ich uniwersytety podnoszą czynsze oraz obniżają finansowe zapomogi, wykorzystując kryzys dla własnych celów. Tym samym powstaje ogromne napięcie pomiędzy tradycyjną oraz kapitalistyczną wizją edukacji.

Żywiołowa reakcja środowiska studenckiego w Wielkiej Brytanii dowiodła jego siły i zdolności do solidarnej opozycji. Czemu w tym samym czasie i wobec podobnych zmian na własnym podwórku, amerykańskie społeczności akademickie trwają w bierności?

Okazuje się, iż po pierwsze studenci najzwyczajniej wstydzą się własnych roszczeń, jawiących im się jako wydumane w stosunku do „prawdziwej” nędzy i głodu choćby afrykańskich dzieci. Owa globalna moralna troska jednostek trafia jednak w próżnię, ponieważ zamiast kierować się równie szlachetnymi pobudkami, uczelnie dążą raczej do uprzemysłowienia edukacji. Jeżeli prestiżowy Yale łapczywie wykupuje lokalne własności przy jednoczesnym poszerzaniu oferty zagranicznej oraz pogłębianiu partnerstwa z Chinami oraz Indiami, domyślamy się zaawansowanego procesu glokalizacji. Trzymany w szachu uniwersytet musi przedzierzgnąć się w fabrykę produkującą odpowiednią ilość wiedzy na rynek wewnętrzny i zewnętrzny.

I właśnie: drugie wytłumaczenie przesuwa akcent na problem społecznej wartości edukacji. Brytyjscy studenci wzniecili bunt przede wszystkim przeciwko zacieśnianiu myślowych horyzontów, tłamszeniu duchowości i sprowadzaniu nauki do zwykłej inwestycji, co odziera ją z autonomicznej godności. Stany Zjednoczone okazują się na podobny protest nazbyt pragmatycznym państwem.

Dla ilustracji przywołuje się w artykule powojenny pejzaż: „skoro miliony weteranów powróciło do pracy, zupełnie zaś nowe rzesze kobiet oraz mniejszości włączyły się po raz pierwszy do gospodarki, skupione na militarnych kwestiach zimnej wojny państwo pragnęło skonsolidować te nabytki poprzez uprzemysłowienie produkcji wiedzy”. Edukację zaczęto traktować jako towar.

Autor materiału – James Cersonsky – przyjmuje oba punkty widzenia i dorzuca grosz od siebie, obarczając częścią odpowiedzialności akademickich zwierzchników, którzy uzbrojeni w autorytet oraz retoryczne narzędzia wywierają na uczniów znaczący wpływ. Górze nie zależy na debacie, która niesie wspólną etyczną troskę, ponieważ mogłaby ona zachwiać dwubiegunowym systemem glokalnym. Kiedy w 1986 roku aktywiści Uniwersytetu Yale działali na rzecz odcięcia się od kompanii dogadujących interesy z południowoafrykańskim reżimem apartheidu, uczelnia ostatecznie zgodziła się na otwarte spotkanie – ustalono je na godz. 8.30 sobotniego ranka, kiedy większość studentów przewraca się na drugi bok.

Oczywiście ze swych cięć i podwyżek uczelnie tłumaczą się kryzysem światowym, lecz któż uwierzy, że oszczędności w tym sektorze w czymkolwiek pomogą zamiast pogłębić jeszcze depresję?

Właściwe pytanie brzmi: jak uzyskać kompromis między przeciwstawnymi wizjami edukacji? Naiwny idealizm jest niedopuszczalny – ostatecznie każda uczelnia podejmuje decyzje ekonomiczne. Z drugiej strony nie wolno zaprzedać duszy w imię zupełnej instrumentalizacji oraz uprzemysłowienia wiedzy. Wyszukanie złotego środka wymaga otwartej debaty, przed którą nie powinny uchylać się środowiska akademickie.

Opracował Kajetan Poznański

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa