Demokracja, która cicho kibicuje zbrodni
Obserwowaliśmy cynicznych i wyrachowanych ludzi, stojących na czele kraju, w którym nieustannie mówi się o demokracji. Chcemy więcej.
Na długo przed premierą o „House of Cards” było głośno – to pierwszy profesjonalny serial wyprodukowany nie przez stację telewizyjną, ale przez serwis Netflix, umożliwiający oglądanie programów telewizyjnych i filmów online. Budżetu, obsady i poziomu realizacji mogłyby jednak pozazdrościć najlepsze produkcje z największych stacji – pierwsze dwa sezony kosztowały 100 milionów dolarów, w rolach głównych obsadzono Kevina Spaceya i wracającą z zapomnienia Robin Wright, a nad całością czuwał mistrz thrillera David Fincher.
Nie był to jedyny powód, który sprawił że serial stał się sensacją. Zamiast, wzorem telewizji, dawkować odbiorcom odcinek raz na tydzień, wpuścił od razu cały sezon na serwis, pozwalając widzom obejrzeć „House of Cards” tak jak chcą i kiedy chcą oraz podważając sens instytucji odcinków pilotażowych. To, ryzykowne zdaniem wielu, posunięcie okazało się strzałem w dziesiątkę – choć Netflix nie dzieli się statystykami oglądalności, po szybkości podejmowania decyzji o kolejnych sezonach i po fakcie, że wypuszcza on w ten sam sposób wszystkie swoje produkcje, można wnioskować, że są one dobre.
Jednak nie samymi nowinkami dystrybucyjnymi serial żyje. Każdy odcinek „House of Cards” to dramatyczny majstersztyk, choć widz nie jest w nim nigdy epatowany krwią, nagością i efektami specjalnymi, zazwyczaj nawet nie do końca wie, co tak naprawdę się dzieje – nieraz intrygi bohaterów to misterne konstrukcje, których efekt możemy podziwiać dopiero po kilku epizodach, a prowadzone rozmowy dotyczą głównie skomplikowanych kwestii dotyczących gospodarki czy polityki międzynarodowej. Jednak, prowadzeni przez Franka Underwooda przez zawiłości rozgrywek prowadzonych na Kapitolu, ani przez chwilę nie czujemy się znużeni – Spacey w tej roli wchodzi na wyżyny swojego aktorstwa, a Robin Wright, jego serialowa żona, w niczym mu nie ustępuje. Razem tworzą krwiożerczy, konsekwentnie pnący się na szczyt duet.
„House of Cards” to serial świadomie teatralny, posiłkujący się w dużej mierze Szekspirem i puszczający często do widza oko. Underwood wielokrotnie łamie „czwartą ścianę”, zwracając się do odbiorcy, wyjaśniając mu swoje motywacje, plany, lub po prostu porozumiewawczo spoglądając na niego, gdy rozmawia z innymi postaciami. Przez to czujemy się jego „partnerami w przestępstwie”, a jednocześnie zakładnikami – przecież doskonale wiemy, co dzieje się z osobami, które wiedzą o Franku za dużo i chcą się tym ze światem podzielić.
Świat przedstawiony w serialu, to świat na wskroś cyniczny. Underwood jest członkiem Partii Demokratycznej, a więc tej bardziej progresywnej, jednak nazwa jego ugrupowania to tylko barwy wojenne – poglądy polityczne są tu o wiele mniej ważne od tego, kto w danej chwili wygrywa w walce o władzę, a ich realizacja od tego, co przyda się, by ustawić pionki na szachownicy na dogodnych pozycjach. Nawet kwestie, wydawałoby się, szlachetne – dostarczanie wody do Afryki czy walka z gwałtami w armii, są kartami przetargowymi w kolejnych waszyngtońskich przepychankach. To, czy w którymś stanie zostanie utrzymany przemysł dający wiele miejsc pracy zależy od tego, czy jego reprezentant przyda się dominującej frakcji.
Taki obraz elit politycznych, dalekich od jakiegokolwiek idealizmu czy wiary w wartości zapisane w amerykańskiej konstytucji, nie bez powodu jest prezentowany nam teraz. Mimo wizerunkowej sprawności Baracka Obamy i wprowadzanych przez niego prospołecznych reform, rozczarowanie obecnym kształtem demokracji w USA jest coraz bardziej wyraźne. Stłumienie ruchu Occupy, coraz większa inwigilacja (i ostre reperkusje spotykające osoby ją ujawniające), czy wciąż nierozwiązane, a coraz mocniejsze napięcia rasowe są dla wielu dowodem, że władze nie mają kontaktu ze swoimi wyborcami i skupiają się głównie na swoich rozgrywkach. Te natomiast stają się coraz gwałtowniejsze, o czym może świadczyć zamknięcie działalności rządu przez republikańską Izbę Reprezentantów przed dwoma laty. Niezadowolenie społeczne przejawiało się nawet na tegorocznej gali oscarowej, podczas której usłyszeć mogliśmy aluzje do rozwarstwienia społecznego, nierównej płacy kobiet i mężczyzn czy polityki (anty)imigracyjnej.
Oczywiście, obraz wojny na górze w „House of Cards” to krzywe odbicie realiów. Gdyby ludzie w Waszyngtonie ginęli w niewyjaśnionych okolicznościach z taką częstotliwością, szybko pojawiłyby się w mediach wątpliwości. Jednak w żartobliwych wypowiedziach politycznych liderów na temat serialu pobrzmiewa nuta zazdrości na temat skuteczności działań głównego bohatera – Barack Obama stwierdził, że Underwood jest „bezwzględnie skuteczny” i że „załatwia wiele spraw”, a Kevin McCarthy, przywódca większości Izby Reprezentantów, że gdyby mógł zabić jednego kongresmena, jego praca byłaby o wiele łatwiejsza.
Abstrahując od tego, czy serial wyolbrzymia bezwzględność politycznej walki, czy nie, finał poprzedniego sezonu można odczytywać jako gorzki komentarz do stanu amerykańskiej demokracji. Małżeństwo Underwoodów wreszcie dopina swego i po serii zręcznych zagrań staje się pierwszą parą USA, bez ani jednego głosu zebranego od obywateli kraju. W trzecim sezonie możemy więc spodziewać się większego skupienia na prowadzeniu polityki mocarstwa (jednym z ważnych wątków mają być stosunki z Rosją), jednak zapewne nie zabraknie w nim potyczek stoczonych w celu utrzymania się przez Franka na stanowisku prezydenta. Jak mu się powiedzie – możemy przekonać się już dziś.