Debata nieistniejących pokoleń
Debaty o różnicach międzypokoleniowych oraz krytyka kolejnych pokoleń wchodzących na rynek pracy jest jednym z ważniejszych elementów sporów publicystów. Artykuły zaserwowane w ostatnich tygodniach przez Mikołaja Bendyka w Krytyce Politycznej i Wojciecha Staszewskiego w Newsweeku […]
Debaty o różnicach międzypokoleniowych oraz krytyka kolejnych pokoleń wchodzących na rynek pracy jest jednym z ważniejszych elementów sporów publicystów. Artykuły zaserwowane w ostatnich tygodniach przez Mikołaja Bendyka w Krytyce Politycznej i Wojciecha Staszewskiego w Newsweeku pokazują, że czasem błędna identyfikacja różnic i problemów kolejnych pokoleń może sprowadzać całą debatę na manowce.
Na pierwszy rzut oka można sądzić, że kiedy na łamach Krytyki Politycznej Mikołaj Bendyk metodycznie wypunktował braki wcześniejszego artykułu Wojciecha Staszewskiego, dodatkowa krytyka przestała być potrzebna. Nie może jednak umknąć uwadze czytelników fakt, że na argumenty Staszewskiego – wzięte wprost z relacji osób, które nazywa on „złotym pokoleniem” – Bendyk odpowiada z perspektywy dzieci tego „złotego pokolenia”, jednocześnie tytułem swojego artykułu (Roczniki 90: z nami wszystko OK) sugerując, że jego wypowiedź odnosi się do całej generacji osób urodzonych w latach 90. Choć poddaje krytyce lakoniczne stwierdzenie dziennikarza Newsweeka, że „obraz nie jest jednak czarno-biały”, sam wchodzi w narzuconą narrację, odsuwając od siebie inne opcje równie zwięzłymi słowami: „Ale trudno, niech już będzie”. Czuję się zatem zobowiązany do sprostowania tego, co obaj autorzy przyjmują jako założenia wstępne swojej pozornej wymiany argumentów.
Trudno mówić o istnieniu jakiegokolwiek „złotego pokolenia”, które wchodziło w dorosłe życie na początku transformacji. Z pewnością przejście od gospodarki planowej, gloryfikującej ponad miarę rolę „ludu pracującego miast i wsi” w tworzeniu wzrostu gospodarczego, spowodowało gwałtowny skok zapotrzebowania na osoby z wyższym wykształceniem i znajomością języków obcych. Nisze biznesowe pozostawały niezagospodarowane, a tworzące się korporacyjne struktury odczuwały brak kadr. Taka sytuacja, rzecz jasna, nie mogła trwać wiecznie, ale umożliwiła awans społeczny tym ludziom, których Staszewski nazwał „złotym pokoleniem”. Określenie jest o tyle mylące, że sprawia wrażenie, jak gdyby tego rodzaju szansa miała charakter generacyjny. Ich dzieci są krytykowane w artykule Wojciecha Staszewskiego i bronione w tekście Bendyka.
Kiedy Aldona Góra, dyrektor Teatru Warszawa, mówi o dwudziestokilkulatkach spoza Warszawy, „zasuwających jak małe samochodziki”, autor tekstu nie zatrzymuje się, by poszukać odpowiedzi na pytanie, kim są ich rodzice. Prawdopodobnie warunki, jakie mogli zapewnić swoim „małym samochodzikom” od dzieciństwa aż do wejścia w dorosłość, nie były w żaden sposób porównywalne z warunkami, które zapewnia swoim dzieciom wielkomiejska wyższa klasa średnia. Motywacja tych zatrudnionych w teatrze – i w tysiącach innych miejsc – młodych ludzi jest zapewne bardzo zbliżona do tej, która na początku lat 90. pchała do pracy przedstawicieli „złotego pokolenia”. Krótkoterminowo – potrzeba zarobienia pieniędzy, żeby móc samodzielnie się utrzymać. Długoterminowo – chęć budowania doświadczenia zawodowego i pięcia się wyżej na drabinie społecznej. O ile jednak krótkoterminowy cel obu pokoleniom udaje się realizować z podobną skutecznością, o tyle ten długofalowy jest dla obecnych dwudziestolatków o wiele odleglejszy.
Wychodząc z błędnych założeń Staszewskiego, Mikołaj Bendyk snuje osobliwą dla większości opisywanego pokolenia wizję pracy i aktywności społecznej. Ta druga, jak w każdym pokoleniu, jest charakterystyczna dla swoiście rozumianych elit – tej części pokolenia, która widzi inicjatywy warte ich zaangażowania lub gotowa jest je stworzyć, a zarazem dysponuje odpowiednimi zasobami czasu. Wszak bez względu na przynależność klasową, doba ma dwadzieścia cztery godziny. Oznacza to, że czas poświęcany na niezbędną do utrzymania pracę zarobkową, jest czasem straconym z punktu widzenia działalności społecznej. Najbardziej realny scenariusz wskazuje więc, że tak, jak dla młodych wywodzących się z wielkomiejskiej klasy średniej obecne pasje staną się przepustką do przyszłej kariery, tak dla osób z niższych warstw społecznych będą nią darmowe staże i praca do granic wytrzymałości. Ci pierwsi, rzecz jasna, nie „bawią się w pracę” zarobkową (jak to nazywa Staszewski, a Bendyk krytycznie podchwytuje), bo jej nie potrzebują. Mogą zaoszczędzony czas poświęcić na aktywność na innych polach, spójnych z ich osobistymi zainteresowaniami.
Te dwa artykuły, wraz z innymi komentarzami, które ukazywały się w ostatnim czasie (m.in. Ten kryzys to dopiero początek, wywiad Jakuba Dymka z Jackiem Żakowskim), mogłyby stać się przyczynkiem do międzypokoleniowej debaty. Ta z pewnością jest potrzebna, zwłaszcza, że jak pisał niedawno w Res Publice Wojciech Engelking – z wojną pokoleń nie będziemy mieć do czynienia. Nie przyniesie jednak wymiernych rezultatów dialog między warszawską wyższą klasą średnią a ich dziećmi. Jeśli debata ma być realna, powinna być otwarta na głos tych, którzy do klasy średniej próbują się przebić. Co ci młodzi powiedzą o zaletach darmowej pracy, która kojarzy im się zapewne z parzeniem kawy w szklanych biurowcach? Jak ich rodzice patrzą na pracowitość i ambicje swoich dzieci? Czy jakkolwiek odczuli, że są „złotym pokoleniem”, które miało szansę na szybki rozwój kariery? Te pytania pozostają bez odpowiedzi.