Daleko od Woronicza

Piętnaście lat temu rozpoczynał się nowy etap w życiu naszych środków masowego przekazu. Rozdanie przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji koncesji uczyniło nasz rynek medialny już na zawsze różnorodnym. Po kilku latach nadeszła cyfryzacja i […]


Piętnaście lat temu rozpoczynał się nowy etap w życiu naszych środków masowego przekazu. Rozdanie przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji koncesji uczyniło nasz rynek medialny już na zawsze różnorodnym. Po kilku latach nadeszła cyfryzacja i pojawił się internet – co jedynie ten proces pogłębiło.

© Paul Capewell / Flickr

Oczywiście Polacy nie czekali z rewolucją na uchwalenie odpowiednich aktów prawnych. O ile stworzenie gazety wymagało jedynie odwołania się do przepisów dość liberalnego prawa prasowego (notabene uchwalonego w roku 1986 – czyli jeszcze przed upadkiem komunizmu), o tyle założenie radia czy telewizji wymagało już łamania prawa albo co najmniej jego obchodzenia. Zezwolenia Ministra Łączności czy też nadawanie z zagranicy (przypadek „Polsatu”) były stanowczo zbyt drogim przedsięwzięciem dla mieszkańców małych miast. Dziś, kiedy organizacja lokalnego radia wymaga jedynie kupienia dobrego komputera, dobrego łącza internetowego i jakiejś formy dyktafonu – wydawać się to może czymś dziwnym.

Piracki etap rewolucji omija więc miasta położone „daleko od Woronicza”.

Esencją rewolucji medialnej zapoczątkowanej w początkach lat dziewięćdziesiątych był pluralizm środków masowego przekazu. Państwową telewizję i radio oraz zmonopolizowaną przez jedną partię prasę zastąpić miały liczne stacje telewizyjne i radiowe oraz nowy system prasowy. W nowym systemie medialnym media lokalne miały odegrać ważną rolę. Reforma samorządowa przeprowadzona na poziomie gmin i miast w roku 1990 (kolejna reforma lokalnych struktur władzy z 1998 była już znacznie mniej rewolucyjna) pozwoliła na powolne generowanie zjawisk pozytywnych. Lokalne społeczeństwo obywatelskie organizowało się nie bez trudu. Samorządowcy popełniali błędy typowe dla ludzi władzy – korupcja i sprzeniewierzanie się celom publicznym nie są wszak jedynie domeną ludzi z Wiejskiej. Ktoś ich musiał kontrolować. Lokalne media wydawały się rozwiązaniem idealnym. Z perspektywy dwudziestu lat stwierdzić można, że się nim okazały. Choć oczywiście nie bez zgrzytów.

W niniejszym tekście opowiem o drobnym wycinku tego zjawiska na przykładzie Hrubieszowa. Miasto to położone na pograniczu nie miało zazwyczaj szczęścia do polskich środków masowego przekazu, które odbierano z trudem. Odbiór ukraińskiej telewizji był czymś zdecydowanie łatwiejszym. W epokę odzyskanej niepodległości Hrubieszów – dwudziestotysięczne powiatowe miasto, posiadające lokalną inteligencję, nie najgorsze szkolnictwo i ciekawe położenie (tuż przy granicy z ZSRR, a później – Ukrainą) – wchodził bez lokalnych mediów.

Klęska hrubieszowskiej prasy

Gazetami czytywanymi w Hrubieszowie były przede wszystkim wydawany w Lublinie dziennik i publikowany w wojewódzkim Zamościu – tygodnik. Obydwa (odpowiednio: „Sztandar Ludu”, ewoluujący później i zmieniający tytuł – obecnie jest to „Dziennik Wschodni” – oraz „Tygodnik Zamojski”) rozpoczynały swoja karierę jako organy wojewódzkich komitetów partii. Oba czasopisma publikowały również hrubieszowskie wiadomości lokalne. Swoją pozycję utrzymały do dnia dzisiejszego, choć dzielą ją obecnie z tytułami centralnymi – zwłaszcza z lokalnym dodatkiem „Gazety Wyborczej”. Rynek medialny województwa lubelskiego, utworzonego po reformie z 1998 roku, jest zresztą bardzo nasycony. W Lublinie wychodzą trzy dzienniki – konia z rzędem analitykowi rynku medialnego, który wytłumaczy mi, dlaczego na biednej Lubelszczyźnie utrzymuje się więcej lokalnych dzienników niż na Górnym lub Dolnym Śląsku.

Całkowita klęskę poniosły natomiast próby stworzenia gazety miejscowej. Publikatory miejskie i parafialne nigdy nie zdobyły czytelników i nie ukazywały się dłużej niż przez kilka miesięcy. Dlaczego? Możliwe, że zamiast przekazywać informacje o charakterze lokalnym stawały się raczej trybuną dla niezbyt lekkich piór lokalnych działaczy. Nie tego szukają w powiatowej gazecie mieszkańcy. Tego typu biuletyny ukazują się zresztą nadal.  Starosta, burmistrz czy wójt zawsze znajdą pieniądze na wydanie kolorowego czasopisma z własnymi orędziami.

Internet i telefonia cyfrowa wygrały i zrewolucjonizowały lokalny proces komunikacyjny – niemniej był to proces długotrwały. W 1999 roku w Hrubieszowie pojawiły się pierwsze telefony komórkowe. Internet w tym czasie dostępny był jedynie miejscowym policjantom i uczniom pracowni komputerowej lokalnego liceum. Sześć lat później, dzięki miejscowej telewizji kablowej, dostęp do internetu miała już większość miasta.

Dostęp do internetu w mieście i okolicach nie jest utrudniony bardziej niż w ośrodku wojewódzkim. Jego taniość i łatwa osiągalność (w przeciwieństwie do prasy, która kosztuje i której zdobycie wymaga pewnego zachodu) przemawiały do mieszkańców małych miast.

Skomentuj lub udostępnij
Loading Facebook Comments ...

Skomentuj

Res Publica Nowa