Czyje dobro?
Nie ma czegoś takiego jak obiektywny interes publiczny, który czeka, aż go rozpoznamy. Są tacy, którzy mówią o dobru wspólnym albo o rzeczach wspólnych - jakby rzeczywiście formalnie do nas wszystkich należała własność zdrowia publicznego, […]
Nie ma czegoś takiego jak obiektywny interes publiczny, który czeka, aż go rozpoznamy. Są tacy, którzy mówią o dobru wspólnym albo o rzeczach wspólnych – jakby rzeczywiście formalnie do nas wszystkich należała własność zdrowia publicznego, dróg miejskich, edukacji albo policji. Otóż nie ma tak dobrze.
Nie jesteśmy formalnie współwłaścicielami czy też akcjonariuszami spraw publicznych. Z tytułu bycia obywatelem nie spływają na nas żadne przywileje. Natomiast solidarnie odpowiadamy za jakość spraw publicznych. Co więcej, w tym samym stopniu służą one nam, jak i tym, którzy z różnych powodów nie mogą lub po prostu nie przykładają się do tych obowiązków. Nie płacą podatków, nie chodzą na wybory, nie działają publicznie. Nie pozbawiamy ich przecież praw obywatelskich niczym rocznych bonusów w korporacji. Tym różni się państwo i polityka od korporacji i ekonomii. Dlaczego o tym piszę?
Obywatel nie jest moim panem
Myślę, że w swojej masie głosy warszawiaków chcące odwołania prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz ze stanowiska w drodze referendum są właśnie głosem rzekomych właścicieli miasta. Panów na zagrodzie, którzy uwierzyli, że miasto należy do nich w sensie dosłownym.
Pobudka! Miasta nie należą do nas tak po prostu. Nie są nawet spółkami publicznymi (tak jest w Stanach Zjednoczonych). Czy stołeczni gniewni naprawdę są konsekwentni w swoich poglądach? Czy w razie potrzeby gotowi byliby na ogłoszenie bankructwa, jak Detroit, i poniesienia wszystkich tego konsekwencji?
Jeszcze rok temu sondaże wskazywały na 52% poparcia obecnej prezydent. Teraz jej odwołania chce 90%. To jakby nagle pół Warszawy wykonało w tył zwrot. Niech ktoś mi wytłumaczy z punktu widzenia interesów akcjonariatu: dlaczego trzeba teraz odwołać władze na gwałt? Za rok wybory – wtedy będzie za późno? Chyba że nie o to chodzi. W wyborach przecież nie będzie można ot tak sobie zaprotestować, tylko trzeba odpowiedzialnie wybrać mniejsze zło. W związku z tym większość znowu nie pójdzie do urn.
Komu będzie lepiej, a komu gorzej
Co robi tymczasem premier Tusk? Traci inicjatywę. Wiadomo, że PO obawia się symbolicznej utraty poparcia w wyniku referendum i chce zablokować symboliczny tryumf opozycji. Jeśli zaś tego chce, to nie może więcej podkładać nogi Hannie Gronkiewicz-Waltz.
Sens wypowiedzi Donalda Tuska był co prawda inny niż głupie zdanie wypowiedziane na koniec. Zachęcał do oceny prezydent Warszawy w wyborach, które są za rok. Słusznie. Być może powiedział w ostatniej chwili na głos to, czego sobie życzy po cichu. Powiedział w każdym razie za dużo. Rzeczywiście niska frekwencja byłaby pożądana, bo całą akcję organizowano tylko po to, żeby osłabić partię, a nie zaproponować nowy program i zespół dla Warszawy. Ale już nie ma odwrotu.
Mleko się rozlało. Premier chlapnął i musi zrozumieć, że to nowa sytuacja. Dużo wcześniej zrozumiała to Hanna Gronkiewicz-Waltz i jej zespół. Nagle wyszła do ludzi. Zaczęła się komunikować z mieszkańcami, zmieniać dyrektorów, pukać do drzwi, rozmawiać. Jak dobry gospodarz zawsze robić powinien. Choć to nieco późno.
Fakt, że ona nie przemawia dobrze. Brakuje jej charyzmy, ale kto inny ją ma i zagwarantuje poprawienie ścieżki rozwoju? W referendum nie ma takich kandydatów. Pamiętajmy, że przy wszystkich mankamentach obecnej władzy miasto Warszawa się jednak rozwija. Czy tego nie dostrzegają akcjonariusze? Czy odwoływaliby prezesa, gdyby nie wiedzieli kto przez następny rok poprowadzi dalej firmę?*
Ostatecznie decydując o udziale w referendum, trzeba zapytać samego siebie: czyje dobro? Kto już zyskał i kto jeszcze zyska, a kto straci? I dopiero z takim namysłem wyjść z domu, pójść na spacer, a być może do urny.
* Prezydentów i burmistrzów miast powinny dotyczyć limity kadencji. Do wprowadzenia zmian w mieście wystarczy być u władzy dwa lub trzy razy. Potem obowiązkowa zmiana.